fbpx
Ambulans, zdjęcie RAYMOND Wong on Unsplash

Porozmawiajmy o bezpieczeństwie kolarzy

Pierwszy etap Tour de Pologne 2020 zakończony drastyczną kraksą z udziałem Dylana Groenewegena, Fabio Jakobsena i innych kolarzy pokazał, jak bardzo nie potrafimy rozmawiać o takich sytuacjach. 

Przeklęte rundy

Finisz w Katowicach jest specyficzny. Stosunkowo wąski, na drodze prowadzącej lekko w dół, usytuowany ok. 900m po nawrocie na rondzie. Przez “kreskę” kolarze wcześniej przejeżdżają kilka razy, ponieważ, jak to na Tour de Pologne, etap kończy się rundami w mieście. Kilkunastokilometrowe okrążenie jest pełne pułapek: skrzyżowań, wysepek, robót drogowych, przejazdów przez tory czy nawet ciągiem pieszo-rowerowym. 

Rundy na trasach etapów TdP nie biorą się znikąd. Ułatwiają organizację oraz realizację transmisji TV a także zapewniają dłuższą ekspozycję samorządu częściowo finansującego wyścig w tejże TV.

Z wielu powodów są zmorą imprez kolarskich, nie tylko w Polsce. Tego typu quasi kryterium na koniec długiego etapu często powoduje problemy. Peleton goni ucieczkę lub rozpędza się przed finiszem na wąskich ulicach miasta, pokonując zakręty i liczne przeszkody. Stopień trudności rośnie, gdy dodatkowo spadnie deszcz, wypełniając dziury i koleiny kałużami.

Tour de Pologne, będąc ciągle imprezą na dorobku chętnie korzysta rund, nie do końca licząc się z konsekwencjami, nie ucząc się z błędów nie tylko swoich, ale i większych wyścigów. Gdy podobne rozwiązanie pojawia się na trasach bardziej eksponowanych imprez, nawet wielkich tourów, sytuacja jest podobna. Zazwyczaj ściganie w takich warunkach kończy się kraksami. 

Żeby nie było wątpliwości, są one przykrą, lecz nieodzowną częścią kolarstwa. Jasne, nieprzyjemnie się je ogląda i chcielibyśmy, by było ich jak najmniej, ale się zdarzają i zdarzać się będą. 

Sprinter musi być choć trochę szalony

Nawet jeśli wykluczymy patologiczne przypadki zawodników jeżdżących szczególnie niebezpiecznie, bywa, że i najlepszym zdarza się popełnić faul. Peleton wywracany jest też przez nieuwagę lub zdarzenia losowe, wpadające pod koła zwierzę, plamę oleju lub nieroztropnego kibica robiącego selfie. 

Choć Groenewegen został odsądzony od czci i wiary trzeba pamiętać, że w większości sportów by wygrać, agresja, zdecydowanie i chęć pokonania rywali są niezbędne. Wyjątkiem są niektóre indywidualne dyscypliny techniczne, gdzie kluczowe jest skupienie na własnym ciele i umyśle (by przywołać choćby słynne “Chcę tylko oddać dwa dobre skoki” Adama Małysza). Poza nimi sport to wojna, co dodatkowo podkreślają słowa używane przez dziennikarzy relacjonujących kolejne wydarzenia. 

Granice, których nie wolno przekraczać opisują stosowne przepisy. Dzięki temu dochodzimy do ważnej kwestii, czyli ich respektowania i egzekwowania. 

Trzeba przyznać, że od czasów Dżamolidina Abdużaparowa przeszliśmy długą drogę. Obecnie nie trzeba kraksy, by zajeżdżający drogę zawodnik został pozbawiony zwycięstwa. Doświadczył tego choćby Jakobsen rok temu w Zabrzu, gdzie linię mety minął jako pierwszy, ale zwycięstwo, przez faul na Ackermanie, mu odebrano. 

By odnosić sukcesy jako sprinter trzeba jeździć bezkompromisowo, często ryzykować może nawet przekraczać granice rozsądku. Konsekwencje bywają poważne, ale z drugiej strony po części takie są reguły gry. Zajeżdżanie drogi czy wystawianie łokcia jest zabronione, ale legalne wciskanie się w ledwo widoczne luki i szukanie sobie najmniejszej dostępnej przestrzeni do sprintu to proszenie się o guza. Bez ryzyka trudno o sukces, chyba, że zostanie się dowiezionym do mety przez całą drużynę z kilkukilometrowego rozprowadzenia. Przy wyrównanym poziomie i okrojonych składach to jednak zdarza się coraz rzadziej.

Tak czy inaczej należy oczekiwać od UCI (czy na rodzimym podwórku PZKol) większej konsekwencji w pilnowaniu porządku, zarówno na finiszach jak i na trasie. Bo jak pokazał przypadek z Katowic, obrażeń mogą doznać nie tylko sami zainteresowani, ale też kibice czy obsługa wyścigu.

O ile sposób jazdy jest od zawodników zależny, to już warunki, w jakich się ścigają nie są. I tu pole do popisu ma, znów, kolarska federacja, ale też organizatorzy wyścigów. 

Każdy może się pomylić

Czesław Lang co roku chwali się, że jego wyścig dostaje najwyższe oceny od UCI. Czy to jednak oznacza, że prowadząc kolarzy przez rundy takie jak ta w Katowicach, czy po ulicach tak dziurawych jak te w Krakowie robi wszystko, by zapewnić sportowcom odpowiednie warunki pracy?

Nie zrozumcie mnie źle. Wpadki zdarzają się wszystkim, by przypomnieć choćby feralny słupek na trasie Vuelty 2016, który wyeliminował z wyścigu Stevena Kruiswijka. Lub, również na Vuelcie (2019), kurizoalną sytuację z pękniętym basenem ogrodowym, który sprawił, że podczas drużynowej czasówki kolejni kolarze wywracali się na śliskiej jezdni. 

Jednak planowe i systemowe prowadzenie wyścigu w terenie, który sam z siebie sprzyja kraksom, jak dziurawe, pełne krawężników, pasów, torów rundy lub organizowanie finiszu na zjeździe i ekscytowanie się prędkością rozwijaną tam przez zawodników są mocno dyskusyjne. 

Rozważanie, czy barierki w Katowicach były spięte zipami czy zamocowane na sztywno do siebie jest bezcelowe. To, że ustąpiły pod naporem rozpędzonego do 80km/h zawodnika mogło być przypadkiem, bo dodatkowo nie opierali się o nie kibice, albo efektem zaniedbania osoby je ustawiającej. 

Kwestią nadrzędną jest, że samo umiejscowienie linii mety, jak i droga do niej doprowadzająca od lat prosiły się o tragedię. Podobnie jak innych finiszy na trasie TdP, czy rund do nich prowadzących. Żeby nie było, że “czepiam się” Śląska, w moim rodzinnym Krakowie dojazd do finałowej rundy również jest skandaliczny, jedną z najbardziej dziurawych ulic w mieście a samo okrążenie wokół Błoń jest powodem do wstydu (choć w tle widać Wawel i Kopiec Kościuszki), pełne zwężeń, malowanek na jezdni i kolein.

Mała architektura przeciwko kolarzom

Rok temu kolarski świat był wstrząśnięty śmiercią Bjorga Lambrechta, która akurat wydarzyła się na prostej drodze. Nie pociągnęliśmy niestety dyskusji o elemencie infrastruktury drogowej, który przyczynił się do tej tragedii, czyli o przymocowanym do nawierzchni odblasku. Teoretycznie ma on zwiększać bezpieczeństwo i z pewnością każdy kierowca docenia go podczas jazdy w nocy, jednak jak okazało się podczas wyścigu kolarskiego był on zabójczy.

Z drugiej strony uznany klasyk, część “ardeńskiego tryptyku”, Amstel Gold Race nie tylko prowadzi w dużej części wąskimi uliczkami limburskich przedmieść, droga cały czas skręca i zmienia nachylenie, to jeszcze pełna wysepek, progów zwalniających i innych części małej architektury, która na co dzień ma dbać o bezpieczeństwo ruchu drogowego (w tym rowerzystów). 

Chcemy igrzysk

Co więcej, trasy wyścigów wciąż są ekstremalizowane. Organizatorzy wyszukują ekstremalnych stromizn, szutrów czy bruków. Ba, nawet na tak konserwatywnym wyścigu jak Tour de France zdarzają się takie przykłady jak jurajski etap w 2017, który zebrał żniwo wśród zawodników ścigających się na zjazdach. Porte, Thomas czy Majka doznali poważnych kontuzji, ale prawda jest brutalna: wszyscy oczekiwaliśmy ostrego ścigania na zjazdach. I takie było, czego efektem były dotkliwe kraksy. 

Dlaczego więc gdy oglądałem fruwające barierki i Jakobsena wypadającego z drogi na mecie w Katowicach największy mój największy gniew wzbudził nie faul Groenewegena a Czesław Lang i jego koncepcja trasy Tour de Pologne?

Cóż, dyrektor TdP umiejętnie od lat narzuca nam swoją narrację, dorabiając do swoich, wyłącznie merkantylnych, wyborów chwytliwe nazwy. Idiotyczny i niebezpieczny finisz na zjeździe poprzedzony jazdą po dziurach ochrzcił “świątynią sprintu”, nadając brzydkiemu, nieatrakcyjnemu sportowo i niebezpiecznemu etapowi fałszywe znaczenie. Od lat prosił się o wypadek, który o mały włos nie skończył się fatalnie a wtórowali mu komisarze UCI przyznając wyścigowi wysokie oceny. 

Sęk w tym, że sami kolarze jak również organizacja w założeniu broniąca ich interesów (CPA – związek kolarzy zawodowych) są zbyt słabi. Wyścigi zależne są od sponsorów i samorządów, które często dyktują układ tras, umiejscowienie finiszy czy premii. O harmonogramie decyduje ramówka telewizji. W sytuacji, gdy można zamknąć budżet dzięki milionowi (obojętne: złotówek czy euro) lub dwóm lub doprowadzić imprezę do bankructwa w imię “ciekawej trasy”, kompromisy stają się koniecznością. 

Jeśli cierpi na tym atrakcyjność imprezy, bo zawodnicy ścigają się w nieciekawym, zurbanizowanym terenie zamiast po górskich przełęczy, jeszcze można to przeboleć. Gorzej, jeśli w imię zarobku (bezpośrednio w postaci umów z mecenasami lub pośrednio przez np. zbytnie radykalizowanie trasy i poszukiwanie widowni przez wzbudzanie kontrowersji) cierpią kolarze. 

I żeby nie było wątpliwości, to nie jest problem tylko Langa i jego Tour de Pologne. Nie bez powodu etapy Tour de France potrafią prowadzić przez “kultowe” pirenejskie wzniesienia by następnie prowadzić peleton kilkadziesiąt kilometrów po płaskim do Pau. I nie bez przyczyny włoskie Giro co roku pcha się na potencjalnie oblodzone przełęcze i zjazdy w śnieżycy. 

Nie zmienia to faktu, że oglądając TdP wielokrotnie przeklinam pod nosem Langa i Piaseckiego, którzy fundują i kolarzom i nam to co fundują. Bo wbrew temu, co sami deklarują pod wieloma względami do “Ligi Mistrzów” jest im bardzo daleko. A chciałbym, żeby było bliżej. No ale to już problem mój i moich oczekiwań. 

Zdjęcie okładkowe: RAYMOND Wong on Unsplash


Opublikowano

w

przez

Komentarze

2 odpowiedzi na „Porozmawiajmy o bezpieczeństwie kolarzy”

  1. Awatar michał

    Byłem świadkiem tego finiszu. Fakt, chęć zwycięstwa odbiera rozum niejednemu. Emocje, meta w zasięgu. Ale tutaj piję do organizatorów, na ulicy granicznej kraksa, wąskie uliczki, zakręty. Ludzie stojący niedaleko. Jest pięknie, ale mimo wszystko można poprowadzić trasę przez równie ładne miejsca w Katowicach ale o większym bezpieczeństwie. No nic, tak jak piszesz Igrzyska zbierają żniwa.

  2. Awatar Marcin Ś.

    Co się naoglądałem i strachu najadłem to moje :P Bardzo nie lubię oglądać takich sytuacji.