Tag: Media

  • Porozmawiajmy o bezpieczeństwie kolarzy

    Porozmawiajmy o bezpieczeństwie kolarzy

    Pierwszy etap Tour de Pologne 2020 zakończony drastyczną kraksą z udziałem Dylana Groenewegena, Fabio Jakobsena i innych kolarzy pokazał, jak bardzo nie potrafimy rozmawiać o takich sytuacjach. 

    Przeklęte rundy

    Finisz w Katowicach jest specyficzny. Stosunkowo wąski, na drodze prowadzącej lekko w dół, usytuowany ok. 900m po nawrocie na rondzie. Przez “kreskę” kolarze wcześniej przejeżdżają kilka razy, ponieważ, jak to na Tour de Pologne, etap kończy się rundami w mieście. Kilkunastokilometrowe okrążenie jest pełne pułapek: skrzyżowań, wysepek, robót drogowych, przejazdów przez tory czy nawet ciągiem pieszo-rowerowym. 

    Rundy na trasach etapów TdP nie biorą się znikąd. Ułatwiają organizację oraz realizację transmisji TV a także zapewniają dłuższą ekspozycję samorządu częściowo finansującego wyścig w tejże TV.

    Z wielu powodów są zmorą imprez kolarskich, nie tylko w Polsce. Tego typu quasi kryterium na koniec długiego etapu często powoduje problemy. Peleton goni ucieczkę lub rozpędza się przed finiszem na wąskich ulicach miasta, pokonując zakręty i liczne przeszkody. Stopień trudności rośnie, gdy dodatkowo spadnie deszcz, wypełniając dziury i koleiny kałużami.

    Tour de Pologne, będąc ciągle imprezą na dorobku chętnie korzysta rund, nie do końca licząc się z konsekwencjami, nie ucząc się z błędów nie tylko swoich, ale i większych wyścigów. Gdy podobne rozwiązanie pojawia się na trasach bardziej eksponowanych imprez, nawet wielkich tourów, sytuacja jest podobna. Zazwyczaj ściganie w takich warunkach kończy się kraksami. 

    Żeby nie było wątpliwości, są one przykrą, lecz nieodzowną częścią kolarstwa. Jasne, nieprzyjemnie się je ogląda i chcielibyśmy, by było ich jak najmniej, ale się zdarzają i zdarzać się będą. 

    Sprinter musi być choć trochę szalony

    Nawet jeśli wykluczymy patologiczne przypadki zawodników jeżdżących szczególnie niebezpiecznie, bywa, że i najlepszym zdarza się popełnić faul. Peleton wywracany jest też przez nieuwagę lub zdarzenia losowe, wpadające pod koła zwierzę, plamę oleju lub nieroztropnego kibica robiącego selfie. 

    Choć Groenewegen został odsądzony od czci i wiary trzeba pamiętać, że w większości sportów by wygrać, agresja, zdecydowanie i chęć pokonania rywali są niezbędne. Wyjątkiem są niektóre indywidualne dyscypliny techniczne, gdzie kluczowe jest skupienie na własnym ciele i umyśle (by przywołać choćby słynne “Chcę tylko oddać dwa dobre skoki” Adama Małysza). Poza nimi sport to wojna, co dodatkowo podkreślają słowa używane przez dziennikarzy relacjonujących kolejne wydarzenia. 

    Granice, których nie wolno przekraczać opisują stosowne przepisy. Dzięki temu dochodzimy do ważnej kwestii, czyli ich respektowania i egzekwowania. 

    Trzeba przyznać, że od czasów Dżamolidina Abdużaparowa przeszliśmy długą drogę. Obecnie nie trzeba kraksy, by zajeżdżający drogę zawodnik został pozbawiony zwycięstwa. Doświadczył tego choćby Jakobsen rok temu w Zabrzu, gdzie linię mety minął jako pierwszy, ale zwycięstwo, przez faul na Ackermanie, mu odebrano. 

    By odnosić sukcesy jako sprinter trzeba jeździć bezkompromisowo, często ryzykować może nawet przekraczać granice rozsądku. Konsekwencje bywają poważne, ale z drugiej strony po części takie są reguły gry. Zajeżdżanie drogi czy wystawianie łokcia jest zabronione, ale legalne wciskanie się w ledwo widoczne luki i szukanie sobie najmniejszej dostępnej przestrzeni do sprintu to proszenie się o guza. Bez ryzyka trudno o sukces, chyba, że zostanie się dowiezionym do mety przez całą drużynę z kilkukilometrowego rozprowadzenia. Przy wyrównanym poziomie i okrojonych składach to jednak zdarza się coraz rzadziej.

    Tak czy inaczej należy oczekiwać od UCI (czy na rodzimym podwórku PZKol) większej konsekwencji w pilnowaniu porządku, zarówno na finiszach jak i na trasie. Bo jak pokazał przypadek z Katowic, obrażeń mogą doznać nie tylko sami zainteresowani, ale też kibice czy obsługa wyścigu.

    O ile sposób jazdy jest od zawodników zależny, to już warunki, w jakich się ścigają nie są. I tu pole do popisu ma, znów, kolarska federacja, ale też organizatorzy wyścigów. 

    Każdy może się pomylić

    Czesław Lang co roku chwali się, że jego wyścig dostaje najwyższe oceny od UCI. Czy to jednak oznacza, że prowadząc kolarzy przez rundy takie jak ta w Katowicach, czy po ulicach tak dziurawych jak te w Krakowie robi wszystko, by zapewnić sportowcom odpowiednie warunki pracy?

    Nie zrozumcie mnie źle. Wpadki zdarzają się wszystkim, by przypomnieć choćby feralny słupek na trasie Vuelty 2016, który wyeliminował z wyścigu Stevena Kruiswijka. Lub, również na Vuelcie (2019), kurizoalną sytuację z pękniętym basenem ogrodowym, który sprawił, że podczas drużynowej czasówki kolejni kolarze wywracali się na śliskiej jezdni. 

    Jednak planowe i systemowe prowadzenie wyścigu w terenie, który sam z siebie sprzyja kraksom, jak dziurawe, pełne krawężników, pasów, torów rundy lub organizowanie finiszu na zjeździe i ekscytowanie się prędkością rozwijaną tam przez zawodników są mocno dyskusyjne. 

    Rozważanie, czy barierki w Katowicach były spięte zipami czy zamocowane na sztywno do siebie jest bezcelowe. To, że ustąpiły pod naporem rozpędzonego do 80km/h zawodnika mogło być przypadkiem, bo dodatkowo nie opierali się o nie kibice, albo efektem zaniedbania osoby je ustawiającej. 

    Kwestią nadrzędną jest, że samo umiejscowienie linii mety, jak i droga do niej doprowadzająca od lat prosiły się o tragedię. Podobnie jak innych finiszy na trasie TdP, czy rund do nich prowadzących. Żeby nie było, że “czepiam się” Śląska, w moim rodzinnym Krakowie dojazd do finałowej rundy również jest skandaliczny, jedną z najbardziej dziurawych ulic w mieście a samo okrążenie wokół Błoń jest powodem do wstydu (choć w tle widać Wawel i Kopiec Kościuszki), pełne zwężeń, malowanek na jezdni i kolein.

    Mała architektura przeciwko kolarzom

    Rok temu kolarski świat był wstrząśnięty śmiercią Bjorga Lambrechta, która akurat wydarzyła się na prostej drodze. Nie pociągnęliśmy niestety dyskusji o elemencie infrastruktury drogowej, który przyczynił się do tej tragedii, czyli o przymocowanym do nawierzchni odblasku. Teoretycznie ma on zwiększać bezpieczeństwo i z pewnością każdy kierowca docenia go podczas jazdy w nocy, jednak jak okazało się podczas wyścigu kolarskiego był on zabójczy.

    Z drugiej strony uznany klasyk, część “ardeńskiego tryptyku”, Amstel Gold Race nie tylko prowadzi w dużej części wąskimi uliczkami limburskich przedmieść, droga cały czas skręca i zmienia nachylenie, to jeszcze pełna wysepek, progów zwalniających i innych części małej architektury, która na co dzień ma dbać o bezpieczeństwo ruchu drogowego (w tym rowerzystów). 

    Chcemy igrzysk

    Co więcej, trasy wyścigów wciąż są ekstremalizowane. Organizatorzy wyszukują ekstremalnych stromizn, szutrów czy bruków. Ba, nawet na tak konserwatywnym wyścigu jak Tour de France zdarzają się takie przykłady jak jurajski etap w 2017, który zebrał żniwo wśród zawodników ścigających się na zjazdach. Porte, Thomas czy Majka doznali poważnych kontuzji, ale prawda jest brutalna: wszyscy oczekiwaliśmy ostrego ścigania na zjazdach. I takie było, czego efektem były dotkliwe kraksy. 

    Dlaczego więc gdy oglądałem fruwające barierki i Jakobsena wypadającego z drogi na mecie w Katowicach największy mój największy gniew wzbudził nie faul Groenewegena a Czesław Lang i jego koncepcja trasy Tour de Pologne?

    Cóż, dyrektor TdP umiejętnie od lat narzuca nam swoją narrację, dorabiając do swoich, wyłącznie merkantylnych, wyborów chwytliwe nazwy. Idiotyczny i niebezpieczny finisz na zjeździe poprzedzony jazdą po dziurach ochrzcił “świątynią sprintu”, nadając brzydkiemu, nieatrakcyjnemu sportowo i niebezpiecznemu etapowi fałszywe znaczenie. Od lat prosił się o wypadek, który o mały włos nie skończył się fatalnie a wtórowali mu komisarze UCI przyznając wyścigowi wysokie oceny. 

    Sęk w tym, że sami kolarze jak również organizacja w założeniu broniąca ich interesów (CPA – związek kolarzy zawodowych) są zbyt słabi. Wyścigi zależne są od sponsorów i samorządów, które często dyktują układ tras, umiejscowienie finiszy czy premii. O harmonogramie decyduje ramówka telewizji. W sytuacji, gdy można zamknąć budżet dzięki milionowi (obojętne: złotówek czy euro) lub dwóm lub doprowadzić imprezę do bankructwa w imię “ciekawej trasy”, kompromisy stają się koniecznością. 

    Jeśli cierpi na tym atrakcyjność imprezy, bo zawodnicy ścigają się w nieciekawym, zurbanizowanym terenie zamiast po górskich przełęczy, jeszcze można to przeboleć. Gorzej, jeśli w imię zarobku (bezpośrednio w postaci umów z mecenasami lub pośrednio przez np. zbytnie radykalizowanie trasy i poszukiwanie widowni przez wzbudzanie kontrowersji) cierpią kolarze. 

    I żeby nie było wątpliwości, to nie jest problem tylko Langa i jego Tour de Pologne. Nie bez powodu etapy Tour de France potrafią prowadzić przez “kultowe” pirenejskie wzniesienia by następnie prowadzić peleton kilkadziesiąt kilometrów po płaskim do Pau. I nie bez przyczyny włoskie Giro co roku pcha się na potencjalnie oblodzone przełęcze i zjazdy w śnieżycy. 

    Nie zmienia to faktu, że oglądając TdP wielokrotnie przeklinam pod nosem Langa i Piaseckiego, którzy fundują i kolarzom i nam to co fundują. Bo wbrew temu, co sami deklarują pod wieloma względami do “Ligi Mistrzów” jest im bardzo daleko. A chciałbym, żeby było bliżej. No ale to już problem mój i moich oczekiwań. 

    Zdjęcie okładkowe: RAYMOND Wong on Unsplash

  • Czy Ineos Grenadier zmieni kolarstwo?

    Czy Ineos Grenadier zmieni kolarstwo?

    Wykorzystanie drużyny kolarskiej do promocji nowej marki samochodu to ciekawe ćwiczenie, które zaplanował sobie koncern Ineos. Czy sponsor, który faktycznie chce coś zareklamować przy pomocy największych gwiazd pomoże zmienić ten sport?

    Sponsorzy bez powodu

    Sponsoring w kolarstwie zawodowym to skomplikowany temat. Grupy zawodowe są poniekąd agencjami reklamowymi sprzedającymi powierzchnię i ekspozycję logotypów w mediach. Niektóre włączają też swoich zawodników w szerszą strategię marketingową firm, z którymi współpracują. 

    Peleton pełen jest symboli mniej lub bardziej znanych marek. Jeśli jednak przyjrzeć się sprawie bliżej, okaże się, że wielu mecenasów wspierając kolarstwo milionami euro niekoniecznie liczy na zarobek, przynajmniej nie bezpośrednio. 

    Hojni darczyńcy mają różne, nie zawsze rynkowe motywacje. Książe Bahrajnu lub postsowieccy oligarchowie starają się wybielić swój wizerunek, podobnie jak firmy mające z różnych powodów kłopoty z reputacją. Dla niektórych pasjonatów, prezentacja logotypu jednej z marek portfela to po prostu wytłumaczenie dla trudnego do zrozumienia kaprysu. Jeszcze inni łudzą się, że obecność marki w telewizji, wynikach czy przy trasach wyścigów zwróci się bazując na “efekcie ekspozycji”. 

    Embed from Getty Images

    Myszka Miki a kolarstwo

    Team Sky był połączeniem pasji inwestora, magnata medialnego, Jamesa Murdocha, syna Ruperta, z interesem narodowym – elementem budowy potęgi brytyjskiego kolarstwa oraz kwestiami biznesowymi. 

    Przy okazji kupna 21th Century Fox (logo wytwórni pojawiało się na strojach kolarzy) przez Disneya, koncern medialny Sky trafił w ręce innego giganta, Comcastu. Z wielu powodów Amerykanie postanowili wycofać się ze sponsorowania kolarstwa. Trudno było oczekiwać by potentaci przemysłu rozrywkowego, unikający kontrowersji jak ognia, utrzymywali finansowanie zespołu kojarzonego z wątpliwymi etycznie praktykami.

    Ponieważ Team Sky miał największy budżet w zawodowym peletonie, wydawało się, że kierujący ekipą Sir Dave Brailsford będzie miał problem ze znalezieniem sponsora, który udźwignie nie tylko koszty przewagi technologicznej oraz “filozofię marginal gains”, ale przede wszystkim gwiazdorskie kontrakty kolarskich odpowiedników “Galacticos”. 

    Sponsoring Ineos to nie był kaprys

    Wejście na scenę firmy Ineos, koncernu chemicznego zajmującego się m.in. przetwórstwem gazu czy produkcją plastiku wydawało się dziwne i kojarzyło się z niechlubnymi przypadkami wykorzystwyania sportu to wybielania wizerunku przez szemranych sponsorów pokroju kazachskich spółek czy księcia Bahrajnu. 

    Tymczasem, ogłoszenie przez Ineos, a jakże, w lipcu, wejścia na rynek z ekskluzywnym samochodem użytkowym, Grenadier, sprawiło, że cała historia nabrała sensu. 

    Ineos Grenadier ma być odpowiedzią na postawienie przez Land Rovera na komfort a równocześnie stworzenie alternatywy dla słynnego Mercedesa klasy G. 

    Prace nad kanciastym, solidnym, stworzonym do pracy a równocześnie prestiżowym pojazdem trwały od 2016r. Kolarstwo, będące prostym sportem dla twardych ludzi, pełne nawiązań do tradycji a równocześnie aspirujące do stylu życia wydaje się dobrym medium do promocji nowej marki.

    Z tej perspektywy czterdziestomilionowy budżet dający w zamian liczoną nie w minutach czy godzinach a de facto w miesiącach ekspozycję na ekranach milionów Europejczyków wydaje się dobrym posunięciem. 

    Co więcej, zespół Brailsforda jest jednym z nielicznych w zawodowym peletonie, który prowadzi marketing z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej Sky a obecnie Ineos są liderami w produkcji wartościowych treści, nie unikają również nieszablonowych rozwiązań a także angażują największe gwiazdy peletonu we współpracę ze sponsorami.

    To może się udać

    Biorąc pod uwagę, że pieniądze, jakie trzeba zainwestować w największy klub kolarski na świecie są niczym w porównaniu ze współpracą z piłkarzami wiele wskazuje na to, że wejście do zawodowego peletonu petrochemicznej korporacji miało więcej sensu niż początkowo nam się wydawało. 

    Sprawy oczywiście nieco pokrzyżowała epidemia Covid-19. Zakładam, że premiera nowej marki była zaplanowana na lipiec i tak też została zaanonsowana. Tyle tylko, że kolarze w tym czasie wciąż trenowali a nie ścigali się w Tour de France. W nowych – granatowych barwach i z nowym logotypem na strojach zawodnicy po prostu wystartują w, zresetowanym po lockdownie, sezonie. Niewykluczone, że wcześniejszy plan zakładał zmianę nazwy w dniu przerwy Wielkiej Pętli, być może z liderem najważniejszego wyścigu kolarskiego w roli głównej. 

    Musimy pamiętać, że Tour de France jest jednym z najchętniej oglądanych wydarzeń sportowych na świecie. Królewski, górski etap ustępuje widownią tylko takim gigantom jak finał Ligi Mistrzów czy Super Bowl. 

    Nawet, jeśli większość kibiców kolarstwa o Grenadierze może tylko pomarzyć, Ineos jest jednym z nielicznych sponsorów, którzy wykorzystują ten sport do promocji konkretnego produktu (nie licząc oczywiście marek stricte związanych z branżą rowerową). 

    Będę więc śledził działania Brytyjczyków ze szczególnym zainteresowaniem. Zarówno z zawodowej ciekawości jako przykład ciekawej kampanii reklamowej, ale również wierząc, że taka akcja może zmienić ten sport. 

    Odejście od modelu wspierania grup zawodowych przez mecenasów-pasjonatów na rzecz realnej współpracy marketingowej przez najbardziej eksponowany zespół może być, zwłaszcza w czasach post pandemicznych, kluczowe dla przyszłości kolarstwa jako całości.

  • Co zmienić w pro kolarstwie?

    Co zmienić w pro kolarstwie?

    Każdy kryzys przynosi zmiany. Kolarstwo zawodowe, jak większość świata zamarło w czasie pandemii koronawirusa. Ucierpi także z powodu kryzysu gospodarczego. Co zatem powinno zmienić się w naszym ulubionym sporcie, by ten trudny okres przekuć w długoterminowy sukces?

    Epoka “marginal gains” i wielkich budżetów

    Odwołane wyścigi w pierwszej części sezonu 2020 to wydarzenie bez precedensu. Na masową skalę do tej pory imprezy kolarskie nie odbywały się właściwie tylko z jednego powodu: globalnych konfliktów zbrojnych. Zresztą nawet pierwsza i druga wojna światowa nie wyłączyły kolarstwa w 100%. 

    Niewątpliwie rok pandemii będzie cezurą dla kronikarzy wielu dziedzin życia, wliczając w to kolarstwo zawodowe.

    Jedną z dat, kiedy rozpoczęła się poprzednia “era” był sezon 2011. To wtedy zaczęły działać paszporty biologiczne, a Cadel Evans wygrał Tour de France podczas którego po raz pierwszy od końca lat ‘80 XXw zawodnicy jechali w tempie możliwym do osiągnięcia bez niedozwolonego wspomagania. 

    W 2019r budżet Team Ineos był przynajmniej trzykrotnie wyższy niż największy budżet drużyny US Postal. Nawet mniejsze ekipy World Touru operują na kilkunastu milionach Euro.

    Choć w ciągu kolejnych sezonów peleton przyspieszał, wciąż większość rekordów z “ery epo” nie została pobita, a zwłaszcza czasy podjazdów uzyskiwane przez Armstronga czy Pantaniego.

    Za sporą część postępu zaczęła odpowiadać technologia: aerodynamika, ergonomia, monitorowanie coraz większej liczby parametrów organizmu. Wiele zmian zaszło także w podejściu do treningu czy odżywiania. Poszukiwanie “zysków granicznych” znanych szerzej jako “marginal gains” stały się obowiązkiem każdego, kto chciał się liczyć w walce o czołowe lokaty choćby średnio istotnych wyścigów. 

    Kilkumiesięczna przerwa, restrykcje związane z epidemią, zawirowania zarówno na światowych jak i lokalnych rynkach, kłopoty finansowe czy wręcz bankructwa sponsorów i organizatorów imprez zmuszą kolarski świat do przewartościowania dotychczasowego sposobu funkcjonowania i zmiany. 

    Dopingowa lustracja i abolicja

    W czasach kryzysu nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Choć kolarstwo zawodowe jest w awangardzie dyscyplin walczących z dopingiem, wciąż kojarzone jest z niedozwolonym wspomaganiem. Ba, w wielu sytuacjach kolarz jest po prostu synonimem “koksiarza”, nawet jeśli w wielu innych sportach nielegalne poprawianie osiągów to codzienność. 

    Wygląda na to, że epidemia dopingu została do pewnego stopnia opanowana. Owszem, kolarstwo nie wyrugowało używania epo, transfuzji, testosteronu, leków będących w fazie badań klinicznych czy wreszcie silniczków ukrytych w rowerach, ale poczyniono wiele kroków, by stosowanie całego, nielegalnego arsenału wyraźnie ograniczyć. 

    Lance Armstrong prowadzący podcast „The Move” wraz z innymi, skompromitowanymi kolegami odniósł spory sukces komercyjny. Nie musi nic udawać, może wprost zapytać swojego „kumpla od igły” Hincapiego: „George, powiedz co sądzisz, ale szczerze, przecież my już teraz nie kłamiemy”.

    Zgodnie z dostępną wiedzą można wnioskować, że w drugiej dekadzie XXIw dało się wygrywać najważniejsze wyścigi “na czysto”. Nie znaczy to, że wszyscy zwycięzcy klasyków, etapówek i wielkich tourów byli 100% uczciwi, ale w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 15 czy 25 lat można założyć, że przynajmniej część z nich grała fair. Dla porównania nie pomylę się bardzo jeśli stwierdzę, że pod koniec lat ‘90 w peletonie np. Tour de France kolarzy nie stosujących dopingu można było policzyć na palcach jednej ręki. 

    Z tym wiążą się daleko idące konsekwencje. Wielu bohaterów “epoki epo” po zakończeniu wyczynowej kariery związało się z kolarstwem. Są dyrektorami sportowymi, menedżerami, trenerami, czy komentatorami. 

    A to oznacza jedno: mimo najszczerszych chęci kolarstwu jako takiemu wciąż jest trudno zaufać. 

    Zasada “zera tolerancji” nie sprawdziła się choćby w niedalekiej przeszłości gdy Team Sky zwalniał współpracowników niegdyś zamieszanych w doping. Zamiast niej lepszym pomysłem byłaby pełna transparentność. 

    Choć rozliczenia systemów komunistycznych w Europie środkowej to nie jest przykład najlepszego rozwiązania rozliczenia wcześniej popełnionych grzechów, być może jedynym ratunkiem na wyczyszczenie wizerunku kolarstwa byłby właśnie rodzaj lustracji połączonej z dopingową abolicją. 

    Przy zawodowym peletonie mogliby zostać tylko ci, którzy zagraliby w otwarte karty. W zamian nie groziłaby im kara, odebranie tytułów czy nagród. W końcu moglibyśmy ruszyć naprzód, nie zastanawiając się nad tym, czy ten dyrektor sportowy współpracował czy nie z jednym z “magików-hematologów”, zadaniem trenera byłoby udowodnienie, że zerwał kontakty z dostawcą “koksu” z czasów gdy sam się ścigał, a komentator mógłby otwarcie wspominać historie sprzed 20 lat oraz rzetelnie porównywać jazdę obecnych herosów z wyczynami bohaterów “ery epo”. 

    Transparentność, której wciąż brak w wyczynowym kolarstwie może być istotnym czynnikiem w pozyskiwaniu nowych sponsorów. A ci w czasach postpandemicznych będą na wagę złota.

    Czas na wspólnotę?

    Kolarstwo zawodowe w wielu kwestiach jest ostoją konserwatyzmu. Nowinki techniczne akceptowane są przez zarządzającą tym sportem UCI niezmiernie ostrożnie. Próby zmiany formatu rozgrywania imprez spotykają się z oporem środowiska, nawet drobne modyfikacje tradycyjnych tras stają się powodem do sporów. 

    Elementem, który trzyma kolarstwo niemal w czasach jego powstania jest model społeczno-ekonomiczny, zupełnie nieprzystający do współczesnych realiów. 

    Grupy zawodowe to de facto agencje reklamowe, w większości zatrudniające zarówno zawodników jak i ich obsługę w oparciu o kontrakty B2B. 

    Sporą częścią najważniejszych wyścigów zarządza kilka korporacji związanych z mediami, od których decyzji, np. przyznaniu “dzikiej karty” zależy być albo nie być mniejszych zespołów. 

    Rzeczone korporacje są w ciągłym, jeśli nie konflikcie, to przynajmniej próbie sił z UCI, ta zaś nie jest dostatecznie silna by np. skutecznie walczyć z dopingiem. 

    Indolencja UCI łatana jest nie tylko przez WADA, międzynarodową agencję antydopingową, ale też często przez narodowe organizacje takie jak francuska AFDL czy włoski komitet olimpijski (CONI). 

    Dla odmiany federacja kolarska jest na tyle wpływowa, by redukować znaczenie oddolnych inicjatyw takich jak MPCC (Ruch na Rzecz Wiarygodności Kolarstwa), CPA i TCA (związki zawodowe kolarzy i kolarek) czy Velon (poszukującą nowych formatów imprez i źródeł finansowania drużyn). 

    Gwarancje bankowe wpłacane do UCI jako kaucja na poczet ewentualnie niewypłaconych wynagrodzeń to za mało. Każda drużyna to przynajmniej kilkadziesiąt osób, poza eksponowanymi postaciami jak kolarze i zarząd, także masażyści, mechanicy, kierowcy, kucharze, lekarze, marketingowcy czy rzecznicy prasowi. Krótko mówiąc, to takie “średnie przedsiębiorstwo” z rocznym obrotem na poziomie od kilku do kilkudziesięciu milionów Euro. 

    Sytuacja, w której zespoły-przedsiębiorstwa skazane są wyłącznie na komercyjnych sponsorów powoduje, że ich byt jest bardzo niestabilny. Jak na sport tak przywiązany do tradycji, same drużyny to efemerydy z nielicznymi przykładami z historią sięgającą lat ‘80 XXw. 

    W całej układance, jaką jest kolarstwo zawodowe, ci bez których samo w sobie by nie istniało, czyli właśnie kolarze i kluby stoją na zdecydowanie słabszej pozycji. 

    Upodmiotowienie nie tylko zespołów-firm, ale też ich pracowników: sportowców oraz obsługi powinno być jednym z celów na nadchodzące lata. 

    Gdy kolejne ekipy popadają w tarapaty finansowe jak mantra powraca postulat Olega Tinkova o konieczności podziału zysków z praw transmisji telewizyjnych między zespoły. 

    Nawet, jeśli nie mówimy tu o kwotach znanych ze sportów zespołowych umożliwiłoby to zabezpieczenie przyszłości ekip, częściowe uniezależniło je od kaprysów sponsorów czy wahań na rynku a także, realnie je upodmiotowiło. 

    Brak tożsamości i archaiczny model biznesowy

    Wspomniałem już, że najstarsze zespoły istnieją zaledwie kilkadziesiąt lat w sytuacji, gdy samo kolarstwo wyczynowe ma ich około 130. 

    Efekt jest taki, że nie kibicujemy drużynie Abarca Sports, tylko Banesto->Illes Baleares, Caisse d’Epargne a obecnie Movistarowi. Nie wspieramy Slipstreamu, tylko Garmin, Cannondale a teraz EF. 

    W wielu sportach zespoły korzystają ze sponsorów tytularnych, jednak wciąż zachowują swoją tożsamość, wiążą z nią fanów i ją monetyzują. Bez względu na to, czy mówimy o grach zespołowych czy wyścigach samochodowych. 

    Owszem, niektóre projekty kolarskie mają charakter narodowy czy regionalny, skupiają się na pozyskiwaniu zdolnych zawodników wspieranych przez lokalnych sponsorów. Bywa też, że poniżej ekipy World Touru mniej lub bardziej oficjalnie funkcjonuje drużyna młodzieżowa czy juniorska. 

    To jednak nie wszystko. Drużyny pozbawione tożsamości często bazują na najprostszym, by nie powiedzieć prymitywnym modelu sponsoringu. 

    Gdy już uda im się rozpocząć współpracę z firmą wykładającą określony budżet, w zamian oferują jedynie ekspozycję logo i nazwy. Co więcej, takie podejście mają również sami sponsorzy, czego przykładem może być zaangażowanie Dariusza Miłka i jego marki CCC. 

    Miłek od lat wydaje miliony na sponsorowanie kolarstwa, równocześnie nie korzystając z wizerunkowych dobrodziejstw, jakie niesie ze sobą wspieranie sportu. Choć mija 20 lat od kiedy logo “Cena Czyni Cuda” jest obecne na koszulkach kolarskich, poza licznymi epizodami sportowcy nie zostali włączeni w komunikację marketingową firmy.

    Na drugim biegunie można postawić zespół Jonathana Vaughtersa, obecnie znany jako “Education First”. Owszem, amerykańska ekipa kilkukrotnie ratowała się od bankructwa. Owszem, nie operuje na imponującym budżecie. I tak, jej szef jest postacią kontrowersyjną. 

    Ale trzeba przyznać, że zespół Education First jest prekursorem profesjonalnego podejścia do marketingu w kolarstwie. Vaughters wprowadził charakterystyczny dla swojej ekipy element identyfikacji wizualnej (romby “argyle”). Niemal od początku stawia na dostarczanie kibicom i mediom atrakcyjnych treści: najwyższej jakości materiałów audiowizualnych, tekstów, szeroko pojętego “contentu”. Gdy zauważył, że na szosie nie ma dość historii do opowiedzenia, zaczął wysłać swoich zawodników a to na szutry a to w teren, by pracować na wizerunek zarówno swojego zespołu jak i wspierających go sponsorów. 

    W końcu wreszcie sam Vaughters buduje swoją markę osobistą, publikując w prestiżowych mediach materiały dotyczące biznesowych korzyści płynących z wspierania kolarstwa. 

    Gdy porównamy to do prostego układu “pieniądze za logo na koszulce” pokuszę się o stwierdzenie, że jeden z tych modeli jest skazany na wymarcie, szczególnie w czasach, gdy firmy będą długo oglądały każdego dolara zanim wydadzą go na sponsoring. 

    Ewolucja wyścigów jest nieuchronna

    Każdy wyścig chciałby być jak Strade Bianche. Istniejąca zaledwie trzynaście lat impreza powstała na bazie nostalgii, mody na styl vintage i na amatorskiego gran fondo na starych rowerach to przykład kolarskiego produktu idealnego. 

    Dzięki swojej unikalności zawody na toskańskich “białych drogach” szybko zdobyły prestiż, ekspozycję w mediach i uznanie fanów. Bez wielu lat tradycji, łamiąc kolarski konserwatyzm Strade Bianche przeskoczył w hierarchii większość imprez jednodniowych, nie licząc jedynie monumentów. 

    Sukces Starde Bianche marzy się każdemu organizatorowi wyścigów kolarskich.

    Stał się wzorem dla innych, którzy zaczęli kopiować Włochów włączając do programu swoich imprez różne niespodzianki w rodzaju wizyt na brukach, szutrach, drogach polnych czy prowadzących przez winnice.

    Z kolei etapówki stopniowo się eksternalizuje. Od czasu wprowadzenia (znów przez Włochów) do panteonu kultowych podjazdów słynnego Mortirolo trwa wyścig na poszukiwanie nieprzeciętnych stromizn. Zoncolan, Angliru, La Planche des Belles Filles, Bola del Mundo, Los Machucos i wiele, wiele innych stały się nie tylko oczekiwanymi co wręcz obowiązkowymi punktami na trasach wielkich tourów. 

    Etapów “płaskich jak stół” mamy teraz jak na lekarstwo. Coraz częściej w niedalekiej odległości od kreski wyrastają niewielkie pagórki, które wymagają od sprinterów nie tylko szybkości, ale też wytrzymałości. To z kolei rzutuje na typ kolarza, który może odnosić sukcesy w najważniejszych momentach sezonu. 

    W poszukiwaniu spektaklu skracane są odcinki górskie a także ograniczana jest obecność jazdy na czas, co ma zmuszać liderów do ofensywnej jazdy.

    Pojawiają się nowe formaty wyścigów, czego przykładem była “Hammer Series” oparta o widowiskową rywalizację “na dochodzenie”. 

    Najlepsze momenty widowiskowej „Hammer Series”, projektu, który ma problem przebić się przez konserwatyzm UCI.

    Ostatni raport dotyczący wizerunku hiszpańskiej Vuelty pokazuje, że ewolucja formuły nawet imprezy takiej jak wielki tour spotkała się z ciepłym przyjęciem widzów. Jeszcze dziesięć lat temu oglądalność VaE regularnie malała. Po kilku testach i eksperymentach okazało się, że dość szybko można z imprezy będącej właściwie wewnętrzną rozgrywką gospodarzy zrobić spektakularny spektakl z międzynarodową obsadą gwiazd. 

    Zatem tak samo jak w przypadku marketingu drużyn zawodowych, można spodziewać się, że tendencja dostarczania jak najbardziej atrakcyjnych treści, tym razem przez organizatorów imprez powinna się utrzymać. 

    Tylko w ten sposób będzie można zachować swoją pozycję na rynku a nawet myśleć o wprowadzaniu nowych produktów (bo wyścig to przecież też produkt). 

    W tym kontekście widzę poważny problem dla wydarzeń pokroju naszego Tour de Pologne, holednersko-belgijskiego Eneco Tour, czy kolejnych reaktywacji wyścigów w Niemczech. Muszą wymyślić lub odnaleźć swój, unikalny charakter, który spowoduje, że staną się niezależnymi markami a nie tylko kolejnymi w kalendarzu okazjami do zdobycia nieistotnych punktów rankingowych. W przeciwnym wypadku czeka je albo likwidacja albo włączenie do portfolio ASO lub RCS. 

    Globalne kolarstwo – koniec czy początek?

    W ostatnich latach World Tour stał się faktycznie globalny. Sezon został wydłużony, poważne ściganie zaczyna się już w połowie stycznia. Zawodowy peleton chętnie korzysta z entuzjazmu Australijczyków a także arabskich dolarów. 

    Scenariusz pesymistyczny na kryzysowe czasy to taki, że w zdemolowanej pandemią i recesją Europie wiele tradycyjnych imprez upadnie, w związku z czym ściganie będziemy oglądali tylko w telewizji transmitowane z krajów, które stać na takie zabawy. Czyli np. z Emiratów Arabskich, Omanu czy Bahrainu. 

    Niewiadoma jest przyszłość Tour of California, który odwołał się “zanim to było modne” z powodów finansowych i zapowiedział powrót w 2021r. 

    Trudno stwierdzić, jak w perspektywie ograniczonych budżetów drużyn zawodowych będzie wyglądała styczniowa wizyta w Australii. O ile oczywiście będziemy mogli mówić o bezproblemowym przemieszczaniu się przez pół świata. 

    Poza pandemią i jej konsekwencjami warto w nawet średnioterminowych planach brać pod uwagę zmiany klimatu. Może się okazać, że wydłużony do października czy listopada sezon 2020 otworzy nowe możliwości do regularnego ścigania się późną jesienią. 

    Przymusowa, przynajmniej kwartalna przerwa może też wpłynąć na przebieg karier wielu zawodników. Te kilka miesięcy bez rywalizacji na najwyższym poziomie może pomóc złapać drugi oddech wyeksploatowanym organizmom. 

    Chris Froome zdołał dokończyć rehabilitację, Alejandro Valverde zbiera siły na przesunięte o rok Igrzyska w Tokio a specjaliści wiosennych klasyków będą budowali szczyt formy na jesień a następnie bez tradycyjnego “offseasonu” zaledwie chwilę później rozpoczną kolejną kampanię na brukach. 

    Tak zaburzona, wieloletnia rutyna może wywrócić do góry nogami układ sił w zawodowym peletonie nawet bardziej niż problemy z finansowaniem, upadające wyścigi czy ewoluujące w niewiadomym kierunku procesy globalizacji.

    Jakby na to nie patrzeć, kolarstwo zawodowe to wciąż sport, w którym o wyniku decydują ludzie a wszystkie te perturbacje najbardziej odbiją się właśnie na nich. A nie na firmach, korporacjach czy federacjach. 

    Zdjęcie okładkowe: Simon Connellan on Unsplash

  • Gonciarz x Igrzyska. Youtube > TV

    Gonciarz x Igrzyska. Youtube > TV

    Popularny youtuber mówi o Igrzyskach w Pjongczang lepiej niż większość dziennikarzy. A najważniejszym motywem kilkunastominutowych reportaży jest szacunek dla sportowców.

    Współpraca Eurosportu z Krzysztofem Gonciarzem to strzał w dziesiątkę. Ceniony autor webowego wideo codziennie dostarcza treści, jakich próżno szukać w tradycyjnych mediach.

    Jeśli nie śledzicie sceny youtubowej, podrzucam krótkie wyjaśnienie. Gonciarz swoją karierę zaczynał w branży gier wideo, stopniowo przenosząc swoje zainteresowanie na działalność komediową a następnie podróżniczą. Od kilkudziesięciu miesięcy funkcjonuje głównie w Japonii, realizując, niemal codziennie, wysokiej jakości materiały. Jest jednym z najbardziej cenionych, polskich twórców internetowych, co przekłada się na uznanie krytyki i sukces komercyjny. Równocześnie z działalnością ?youtubera? prowadzi firmę produkującą wideo reklamowe i wizerunkowe.

    Co jest ważne w kontekście jego ?wejść? z Pjongczang, nie bardzo zna się na sporcie.

    Owszem, jakiś czas temu rozpoczął przygodę z bieganiem, ale pokazując widzom nowe miejsca czy zjawiska zazwyczaj zwraca uwagę na inne elementy kultury masowej niż sport.

    Dla fanów Krzysztofa Gonciarza lub nawet dla jego okazjonalnych widzów, materiały z Igrzysk nie są żadnym zaskoczeniem. Autor pokazuje święto w Pjongczang w znanym stylu i przy wykorzystaniu sprawdzonych motywów: wizyt w lokalnych sklepach, testowania nietypowych przysmaków czy ujęć w reprezentatywnych, choć nie nazbyt zgranych lokalizacjach.

    Dodaje do tego nie tylko technikę: wysoką jakość zdjęć i ciekawy montaż, ale przede wszystkim ciekawość świata, ludzi, garść empatii oraz najważniejsze: nie traktuje ani swoich bohaterów ani swoich widzów z góry.

    Dzięki temu możemy oglądać najlepsze, audiowizualne reportaże z Igrzysk, jakie dostarczają nam media, ze szczególnym uwzględnieniem telewizji.

    Wbrew powszechnej opinii, to właśnie ?youtuber? unika ?clickbajtów?, nie szuka sensacji i nie podnosi głosu. W zamian daje głos sportowcom, niekoniecznie tym najbardziej eksponowanym. Tym, ocenianym często jako ?turyści?, przegrani, hejtowanym przez troglodytów z portalowych komentarzy.

    Trening na nartach biegowych, przejażdżka na łyżwach z naszymi reprezentantami w jeździe figurowej czy chwile szczerości specjalistki short tracku pokazują, że nawet ten olimpijczyk, który nie sięga po medale jest atletą wybitnym. A równocześnie ten wybitny, gwiazda, medalista w skokach narciarskich w kameralnej atmosferze stworzonej przez youtubera mówi słowa, których próżno szukać w relacjach tradycyjnych mediów.

    Prawda jest taka, że w czasie Igrzysk w Pjongczang wykonano wiele roboty złej. Zadano wiele fatalnych pytań i postawiono całą masę tez przykrych a może i niegodnych. Dość łatwo byłoby wskazać tych, którzy pracowali przy koreańskiej imprezie nie dla sportowców i nie dla widzów a dla siebie. Ale po co, skoro zamiast tego, można popatrzeć, że ktoś robi to lepiej.

    Zatem szczere gratulacje i przede wszystkim podziękowania dla Krzysztofa Gonciarza za wprowadzenie relacji i dyskusji o Igrzyskach Olimpijskich na lepszy, wyższy i bardziej kulturalny poziom. Da się? Da się!

  • Szosa sukcesu

    Szosa sukcesu

    Mimo licznych problemów ekspansja kolarstwa szosowego trwa. To sport właściwie całoroczny, czerpiący garściami z najlepszych, komercyjnych wzorców. Jasne, zawsze może być lepiej, ale trudno wskazać inny moment, w którym zawodowy peleton byłby tak popularny jak obecnie.

    Zaczęło się od Pro Touru?

    Jeszcze w 1998r, gdy Marco Pantani wygrywał w jednym sezonie Giro d?Italia i Tour de France, we włoskiej trzytygodniówce na 18 zgłoszonych zespołów aż 13 reprezentowało gospodarzy. W ?Wielkiej Pętli? sześć ekip było francuskich. Rodacy organizatorów tradycyjnie mieli pierwszeństwo przy otrzymywaniu zaproszeń do udziału w najważniejszych imprezach.

    Powołanie do życia UCI Pro Tour (poprzednika World Touru) ograniczyło tę dowolność, zostawiając możliwość przyznania czterech ?dzikich kart?. W zamian zespoły z najwyższym (czyli najdroższym) typem licencji zostały zobligowane do startu we wszystkich, najważniejszych wyścigach sezonu.

    W związku z tym sytuacje, w których gwiazdor uwielbiany przez fanów, mistrz świata czy pretendent do zwycięstwa nie startuje, bo jego drużyna nie zyskała prawa startu np. w Tour de France odeszła w zapomnienie.

    Kolarscy celebryci, a przynajmniej ich dublerzy ścigają zatem cały sezon, zawody ?treningowe?, ?bez znaczenia?, w zasadzie wyparowały z kalendarza. Równocześnie przełożyło się to na bankructwo wielu tradycyjnych, ale niżej notowanych imprez. Cóż, taka cena postępu.

    Sport całoroczny

    Kolejne wersje kolarskiego kalendarza, globalizacja, otwarcie na nowe rynki oraz, nie ukrywajmy, pieniądze zamożnych sponsorów spowodowały, że czas, w którym zawodowcy nie są obecni w mediach wyraźnie się skrócił. Obecnie UCI World Tour zaczyna się w połowie stycznia a kończy w pierwszych dniach października.

    Przerwa od rywalizacji, relacji, transmisji i newsów to zatem niespełna kwartał. Mniej niż np. w F1. Co więcej, wzorem właśnie sportów motorowych, kolarstwo dobija się do mediów przy okazji zgrupowań, prezentacji sprzętu czy nowych sponsorów. Przez to ?off season? to w porywach kilkanaście dni. Fan kolarstwa nie ma zatem zbyt wiele czasu na złapanie oddechu, podobnie jak sami zawodnicy oraz ich obsługa.

    Sport globalny

    World Tour skupia się na Europie, ale obecny jest również w Ameryce Północnej, Australii, na Półwyspie Arabskim oraz w Azji. Popularność zdobywają, będące poza World Tourem, imprezy w Ameryce Południowej, z kolei za ?petrodolary? drużyny chętnie startują u zamożnych szejków, gdzie przygotowują się do startów w europejskich wyścigach.

    W styczniu czy w lutym, z dala od legendarnych podjazdów czy bruków na starym kontynencie emocje oczywiście nie są na tym samym poziomie co w pełni sezonu, ale są. I rosną.

    Co więcej, organizatorzy aspirujących imprez stosują sprawdzone wzorce. Być może ?Old Willunga Hill?, ?Green Mountain? czy ?Mount Baldy? to nie to samo co Poggio, Mur de Huy czy Alpe d?Huez, ale mają już kawałek swojej historii, są rozpoznawalne i charakterystyczne. Powiedziałbym, że bardziej niż nasz Gliczarów aka ?Ściana Bukovina? a nowe, pozaeuropejskie wynalazki w medialnej świadomości wypierają takie klasyki jak choćby Mont Faron, na którym przez lata sprawdzali formę zawodnicy przygotowujący się do Paryż-Nicea.

    Festiwal customu

    Lokalizacje, gwiazdy, wyniki i rywalizacja to jedno. Drugi element komercyjnej układnaki to sprzęt. We wspomnianym na wstępie 1998r na unikatowy, specjalnie przygotowany rower a częściej zaledwie jego niewielki element (np. siodło) mogli liczyć wyłącznie najwięksi mistrzowie.

    Obecnie w zawodowym peletonie spersonalizowanych komponentów, akcesoriów czy strojów mamy pełen wybór.

    Specjalne malowanie na brukowane klasyki, wielkie toury czy związane z ważnymi zwycięstwami? Proszę bardzo! Unikatowe buty, kask, okulary? Jak najbardziej! Dopasowanie komponentów do charakterystyki etapu? Voila! A każda taka nowinka jest odnotowana, obfotografowana i zaprezentowana publiczności przez branżowe portale i media społecznościowe.

    To kolejna zmiana budująca zainteresowanie i robiąca szum wokół kolarstwa. Przynajmniej wśród użytkowników rowerów, którzy lubią popatrzeć na tzw. ?bikeporn?.

    Marginal gains w służbie marketingu

    Postęp dotyczący sprzętu, jaki dokonał się w obecnej dekadzie jest imponujący. Przez większość historii kolarstwa rowery wyglądały i funkcjonowały z grubsza tak samo. Obecnie nawet ultralekka maszyna zaprojektowana z myślą o pokonywaniu górskich serpentyn jest bardziej aerodynamiczna niż rowery do jazdy na czas jeszcze w latach ?90 XXw.

    Elektryczne przerzutki, mierniki mocy, dyskutowane lecz nieuniknione hamulce tarczowe, niewyobrażalna wczesniej rozpiętość dostępnych przełożeń oraz nacisk na komfort i ergonomię sprawiają, że presja na wymianę sprzętu na nowszy jest systematyczna i silna.

    Biorąc pod uwagę, że branża rowerowa jest poważnie zaangażowana w sponsoring kolarstwa zawodowego, trudno się dziwić paradygmatowi ciągłej innowacji. Dzięki niemu można sprzedawać więcej, częściej i z większą marżą bazując na pożądaniu, jakie budzi sprzęt używany przez zawodowców.

    Tak, w wyczynowym peletonie pieniędzy wciąż jest za mało, ale trzeba przyznać, że przejście od modelu współpracy z manufakturami włoskich mistrzów do finansowania przez sportowe, globalne korporacje to, z biznesowego punktu widzenia, spory sukces.

    Szosa pobudza wyobraźnię!

    Porównując jak wyścigi wyglądają teraz i jak wyglądały, dajmy na to, 20 lat temu, wyobrażenie, że kogoś może to fascynować przychodzi mi z trudem. Owszem, Pantani, Cipollini, Armstrong czy Ullrich to są ważne postaci w historii naszego sportu. A momenty z ich udziałem na dobre zapadły w pamięć.

    Lecz jeśli pomyślę o kilkunastu dniach w trakcie Touru czy Giro, na których nie dzieje się zupełnie nic a kolejne etapy to 200km płaskiego terenu i powolna ?procesja? do mety, to naprawdę nie wiem, jak mogłem to oglądać.

    Skrócenie tras, wyszukiwanie nowych, zaskakujących lokalizacji, wycieczki w nietypowy teren, włączanie szutrów, bruków, polnych dróg a także ekstremalnych stromizn. Do tego nawiązywanie do historii i tradycji, finisze w ?legendarnych? miejscach, odkrywanie na nowo tych, gdzie sukcesy odnosili herosi z przeszłości. Wreszcie takie zaprojektowanie wyścigu, by od pierwszego kilometra i od pierwszego dnia coś się działo.

    Ten sport da się wreszcie oglądać i nawet etapy transmitowane na żywo w całości nie są męczące.

    Tak, zdarzają się potknięcia, zdarzają się niewykorzystane sytuacje i tak, łączność radiowa w połączeniu z dominacją kilku drużyn o największych budżetach odbiera kolarstwu wiele romantyzmu, ale wyścigi końca drugiej dekady XXIw są o wiele ciekawsze niż te z przełomu XX/XXI.

    Patrząc na peleton sunący przez spalone słońcem hiszpańskie przedmieścia czy też ciągnące się bez końca, francuskie równiny dość często zapadałem w popołudniową drzemkę. Teraz, gdy co chwilę na kolarzy czeka nowy podjazd, skręt w polną drogę lub gdy w połowie dnia do mety jest jeszcze 60 a nie 150km poziom emocji jest na tyle duży, że aż chce się wyjść na rower.

    Na plus

    Mnogość nierozwiązanych problemów wciąż przytłacza. Doping, w tym wpadki największych gwiazd. Wspomaganie mechaniczne czy elektryczne. Brak stabilności finansowej grup zawodowych czy wyścigów będących poza strukturami korporacji medialnych. Inercja, konserwatyzm i indolencja we władzach, zarówno międzynarodowych (UCI) jak i krajowych (PZKol). I wiele, wiele innych.

    Biadolić jest łatwo, ale równocześnie trzeba nazwać sprawy po imieniu. W ostatnich latach kolarstwo wykonało niebywały krok w stronę rozwoju, atrakcyjności, komercjalizacji i popularności. Jest progresywne na wielu płaszczyznach, od walki z dopingiem przez obecność w mediach po ewolucję sprzętu czy metod treningowych, które są szybko transferowane z wąskiego grona elity zawodowców do odbiorcy masowego.

    Zapewne za chwilę znów wszyscy dostaniemy po głowie z powodu kolejnej afery mistrza-oszusta albo po ujawnieniu następnych, przykrych informacji z przeszłości. Nie zmienia to faktu, że wyścigi rowerowe mają wciąż w sobie wiele młodzieńczej energii. Mimo 150 lat historii.

    Zdjęcie okładkowe: Pete Kavanagh, flickr. CC BY 2.0

  • Nie zadawanie pytań

    Nie zadawanie pytań

    Seks sprzedaje. Afera w PZKol trafiła nawet do wieczornych wydań telewizyjnych wiadomości. Miraż, jakim był ?złoty wiek polskiego kolarstwa? opada, bo dopiero teraz ktoś zajrzał pod kurtynę uszytą z medali i tytułów. Bo wcześniej albo ?wszyscy wiedzieli? albo ?każdy miał to gdzieś”.

    Sportowe #metoo

    Ogólnopolskie media podchwyciły temat głównie ze względu na seksualny aspekt skandalu w PZKol. Seksafera z udziałem młodych zawodniczek to sprawa z jednej strony paskudna i zasługująca na odkrycie, z drugiej gwarantująca publikę. Cóż, takie życie.

    Nikogo nie usprawiedliwiam, nikogo nie tłumaczę. Molestowanie jest złe. A równocześnie, niestety, zdarzało i zdarza się nadal. Biografie, wywiady, filmy, książki zawodniczek z właściwie każdej dyscypliny sportu często wspominają o tym samym. Nie trzeba szukać daleko, można choćby wrócić do ?Małej Królowej? opisującej losy Kanadyjki Genevieve Jeanson. Zobaczymy tam ?klasyczną? relację nadużywającego pozycji, władzy i zaufania starszego trenera z młodszą, wchodzącą zarówno w świat sportu jak i dorosłości sportsmenką. Jest przemoc, jest zastraszanie, są kłamstwa, fałszywe obietnice, przymykanie oczu przez bliskich i potrzask, w jakim znalazła się bohaterka.

    Lekkoatletki, pływaczki, gimnastyczki czy przedstawicielki jakiejkolwiek innej dyscypliny sportu mogłyby masowo dołączyć do akcji #metoo. A jeśli myślicie, że sprawa dotyczy tylko relacji damsko-męskich, jesteście w błędzie. Bo choć samo molestowanie, mobbing i przemoc są tabu, to w sporcie jeszcze większym tabu jest homoseksualizm.

    Relacje między zawodnikami a trenerami będą zdarzały się nadal. Znów, takie życie. Jeśli ludzie spędzają ze sobą kilkaset dni w roku, często nie mając kontaktu ze światem zewnętrznym, w ten czy w inny sposób do siebie się zbliżą. I nie wolno im tego odbierać, pamiętając, że w sytuacji nie tylko różnicy wieku, doświadczenia życiowego i autorytetu, ale też hierarchiczności i zależności jest to bardzo niebezpieczne i nie tylko umożliwiające wszelkiej maści nadużycia, co wręcz im sprzyjające. Zwłaszcza w odciętym od świata, górskim hotelu, bez świadków.

    Fasada z medali

    Jeśli uważacie, że ?Seksafera w PZKol? to cios dla polskiego kolarstwa, to tak, macie rację, ale też jesteście w poważnym błędzie. Działacz molestujący zawodniczki jest fatalny dla wizerunku i wyraża rozkład, jakiemu nieustająco poddaje się nasz sport.

    Piękne wyniki, jakie w ostatnich kilku latach zaczęli odnosić nasi kolarze to anomalia. Kumulacja tytułów mistrzowskich, medali olimpijskich i zwycięstw w World Tourze nie ma za wiele wspólnego z systemowym szkoleniem, regularnym finansowaniem czy jakąkolwiek strategią. Mówienie, że Rafał Majka i Michał Kwiatkowski to cud, jest deprecjonowaniem pracy w ośrodkach: podkrakowskim i podtrouńskim. Bo lokalni fachowcy-pasjonaci poświęcili swoje życie kolarstwu, pracy z młodzieżą, zapewnieniu finansowania i warunków do wejścia w świat sportu. Znajdziecie takich wielu. Na zawodach o ?puchar wójta?, na olimpiadzie młodzieży i tym podobnych imprezach.

    Podpinanie ich sukcesów pod obecny od czasu do czasu w mediach ?Narodowy Program Rozwoju Kolarstwa? jest jednak poważnym nadużyciem, podobnie jak wielu innych osiągnięć naszych zawodników i zawodniczek. Nadużyciem przykładowym, na które mało kto zwracał uwagę i praktycznie nikt nie pytał. A jeśli to robił, był nazywany hejterem i oskarżany o sranie do własnego gniazda.

    Wszyscy wiedzą, nie ma kto pytać?

    Jestem skromnym blogerem. De facto osobą prywatną. Jasne, w branży rowerowej funkcjonuję od wielu lat. Współprowadziłem największy portal, współpracowałem z wydawnictwami i organizatorami imprez. Zawodniczo nigdy nie wyszedłem poza poziom regionalny. A mimo to informacje, pogłoski i poszlaki o nadużyciach, również tych obecnie najgłośniejszych, do mnie dochodziły.

    Nadużycia finansowe, nadużycia władzy, nadużycia obyczajowe. Nepotyzm, korupcja, doping, mściwość, faworyzowanie i marginalizowanie czy wreszcie zwykłe skurwysyństwo?

    Dlaczego środowisko kolarskie, ze szczególnym naciskiem na media, przymyka oczy na wszelkiego rodzaju nieprawidłowości?

    Moja odpowiedź jest dość prosta i zarazem przykra. Jesteśmy słabi, dramatycznie słabi. Prasa i portale rowerowe są, no właśnie, rowerowe. Jedynym sposobem, by utrzymać się na rynku, jest produkcja treści związanych ze sprzętem. To, jak są one obiektywne, jest tematem na zupełnie inną opowieść. W opisywanym kontekście kluczowy jest fakt, że media rowerowe nie interesują się kolarstwem.

    A te, które na kolarstwie jako sporcie się skupiają, nie są traktowane poważnie. Albo są uwiązane siecią patronatów, bannerów i stopek sponsorskich, które dają szansę na jakąkolwiek wymianę informacji, albo, jeśli silą się na obiektywizm i niezależność, są marginalizowane lub nawet ostarcyzowane.

    Równocześnie mają na tyle niewielki zasięg, że gra w otwarte karty z nimi jest zwyczajnie nieopłacalna. W związku z tym, jeśli ktoś coś mówi, otwiera się przed rowerowym dziennikarzem, robi to ?off the record? lub kwituje prostym ?przecież wiesz, jak jest?.

    Krótko mówiąc pozostajemy w sferze przetwarzania dostępnych informacji, relacjonowania wyścigów i bezpiecznych pytań o przebieg rywalizacji czy zgrupowania. ?Jak było, co jadłeś, czy było ciężko?.

    Jeśli ktoś coś wie, słyszał, domyśla się lub zwyczajnie łączy fakty i wyciąga wnioski, zostawia to dla siebie. W związku z tym w polskim kolarstwie nie ma dopingu, zarówno zawodowców jak i amatorów. Przeszłość gwiazd peletonu ścigających się w ?epoce epo? istnieje tylko w sferze znajomości tras i zmian w sprzęcie. Kontakty, powiązania czy przyjaźnie z antybohaterami dopingowych afer są tematem tabu.

    Z kolei kłopoty młodych zawodników są pomijane milczeniem, by nie niszczyć ich karier a ewentualnie współodpowiedzialnym działaczom, jakby na to nie patrzeć często pasjonatom i społecznikom, nie utrudniać pracy.

    Symboliczne kary, zawieszenia na zimę, ukrywanie informacji o poztywynych wynikach testów. A winni i skazani bywają hołubieni. Utracone na skutek dopingowej wpadki tytuły legitymizowane, przynajmniej w mowie.

    Idąc dalej, obecność jakiegokolwiek sponsora, nawet, jeśli ten jest szemrany, nie wywiązuje się ze zobowiązań czy zalega z wypłatami pomijamy, by nie odstraszać kolejnych. Wszak dla wielu klubów nawet kilkadziesiąt czy kilkanaście tysięcy to być albo nie być, po co więc szukać problemów?

    A może wyciekający z sekcji sprzęt? Grant, z którego część funduszy idzie na szkolenie a część do kieszeni? Zgrupowanie pod szyldem kadry, na które zawodnicy jadą za swoje pieniądze? I odwrotnie, wyjazdy ?państwowe?, z których korzystają będący na kontraktach zawodowcy?

    Naprawdę nie słyszeliście? Nikt wam nie mówił? Sami się nie domyśliliście? A może boicie się podnieść głos, bo nazwą was, jak nielicznych odważnych, hejterami, oskarżą o niszczenie kolarstwa, obrażona gwiazdka zagrozi, że już więcej z wami nie porozmawia a w wersji najbardziej dotkliwej nie zaprosi na prezentację z darmowymi kanapkami?

    A co z największymi? Ogólnopolskie tytuły, portale, telewizje? Znane nazwiska, bywające tu i ówdzie. W teorii mające jakąkolwiek moc sprawczą. Z wielotysięczną widownią odbiorców i czytelników. Z obecnością na najważniejszych imprezach w charakterze vipa. Rozumiem, że jeśli ktoś na przemian zajmuje się skokami, hippiką i raz w roku kolarstwem, może nie ogarniać. Ale wy? Też nie wiecie? Nie widzieliście? Czemu nikt nie pyta?

    Czemu musieliśmy czekać tyle lat by dopiero w sytuacji, w której temat zaczął się od hałasu o grube miliony, do sportu rowerowego zajrzał ktoś z popularnej redakcji w celu innym niż poklepanie po plecach ?naszego mistrza? lub ?autora sukcesów??

    Nie ma komu pracować?

    Jedną z największych obaw związanych z sytuacją w Polskim Związku Kolarskim jest ta, że nawet, jeśli minister sportu wejdzie z kuratorem i zaora wszystko, nie będzie komu pracować. To nie do końca prawda. Nawet w obecnych strukturach jest wielu ludzi, którym na kolarstwie zależy i choć, owszem, przymykają oczy na to i owo, chcą i potrafią solidnie pracować. I wcale nie muszą to być ?młodzi?, jak często słyszymy. Bo bez doświadczonych trenerów czy aktywistów, którzy jak wspomniałem na początku, swoje życie oddali temu, często niewdzięcznemu sportowi, daleko nie zajdziemy.

    Trzeba ich jednak, i starych i nowych, i młodych i rutynowanych sprawdzać. Pytać. Obserwować. Domagać się transparentności: zasad, regulaminów, wydatków, wyjazdów, powołań, zgrupowań. Jest prawo prasowe. Są media społecznościowe. Bez takiej kontroli nie będzie niczego.

  • Ostatni taki wielki tour

    Ostatni taki wielki tour

    Vuelta a Espana 2017 była ostatnim wielkim tourem, w którym startowały drużyny złożone z dziewięciu kolarzy. Od nowego sezonu zobaczymy ośmioosobowe ekipy. Czy to coś zmieni?

    Mniej kolarzy w peletonie to – w teorii – większe bezpieczeństwo oraz niższe koszty. Zamiast 198 zawodników w kolumnie wyścigu będzie jechało 176. Teoretycznie więc będzie więcej miejsca na szosie, mniej kraks i zamieszania.

    Co więcej, również w teorii, odchudzone zespoły mają wyrównać szanse mniej zamożnych ekip, które nie mogą sobie pozwolić na zatrudnianie nieograniczonej liczby gwiazd z milionowymi kontraktami.

    Tyle tylko, że w wielu przypadkach liderzy są w stanie walczyć o zwycięstwo nawet bez kluczowych pomocników.

    W czasie Giro d?Italia z ekipy Vincenzo Nibalego (3. miejsce) we wczesnej fazie wyścigu wykluczono po bójce Javiera Moreno, zawodów nie ukończył też Giovanni Visconti. W Movistarze Nairo Quintany na mecie zabrakło Daniele Bennatiego, który wycofał się po 16. etapie. Co ważne, Tom Dumoulin musiał sobie radzić już w końcówce 9. etapu bez Wilco Keldermana, który wycofał się po kraksie u podnóża Blockhausu a Phil Bauhaus wycofał się na odcinku numer 17.

    Z kolei Chris Froome musiał sobie na trasie Tour de France radzić bez Gerainta Thomasa, który upadł na etapie numer 9 i wycofał się z wyścigu. Mimo to ekipa Sky i tak była w stanie odpierać ataki jadących w komplecie kolarzy Ag2r. Właściwie od początku w ósemkę jechali kolarze Movistaru, ponieważ Alejandro Valverde połamał się na trasie prologu, ale w tym przypadku nie miało to większego znaczenia dla wyniku Nairo Quintany, ponieważ Kolumbijczyk nie zregenerował się po Giro d?Italia.

    Na Vuelcie Nibalego już drugiego dnia opuścił Javier Moreno a drużyna Katiusza-Alpecin trzeciego w klasyfikacji Ilnura Zakarina skończyła hiszpańską etapówkę w sześcioosbowym składzie.

    Oznacza to tyle, że, owszem, dziewięciu kolarzom zapewne łatwiej jest walczyć o zwycięstwo, ale komplet nie jest niezbędny do osiągnięcia sukcesu.

    Ósemka w miejsce dziewiątki może oznaczać, że składy będą jeszcze bardziej ukierunkowane na jeden, konkretny cel: pomoc sprinterowi lub liderowi klasyfikacji generalnej. Może zabraknąć kolarzy bardziej uniwersalnych, którzy chętnie w ?wolnej chwili? szukają szans w ucieczkach ubarwiając rywalizację swoją odważną postawą.

    Dodatkową konsekwencją może być konieczność zmniejszenia liczby etatów wśród obsługi zespołu a także, docelowo, ograniczenie liczby kolarzy w drużynie jako takiej. Biorąc pod uwagę, że rynek jest mocno nasycony i często nawet wysokiej klasy zawodnicy mają problem ze znalezieniem pracodawcy, odchudzone składy na trasie wielkich tourów mogą odbić się wszystkim solidną czkawką.

    Krótko mówiąc, kolarstwo, a zwłaszcza wielkie toury zapewne nieco się zmienią. Jak bardzo, dowiemy się najwcześniej w maju, podczas Giro d?Italia.

  • Czy komentator powinien uprawiać sport?

    Czy komentator powinien uprawiać sport?

    Możecie mówić, co chcecie, ale mamy szczęście do komentatorów kolarstwa. Niedawne dołączenie do zespołów relacjonujących wyścigi byłych zawodników nie tylko urozmaica transmisję o fachową wiedzę, ale też zapewnia dobry balans między dziennikarską swadą a doświadczeniem z peletonu.

    Kolarstwo to jedna z tych dyscyplin sportu, którą poczuć i której doświadczyć może każdy. Zaczynając od przejażdżek, przez kolejne wyzwania w rodzaju ?czy przejadę 50, 100, 200km?? przez starty w imprezach masowych w rodzaju maratonów na wyczynie kończąc.

    Przepisy są skonstruowane w taki sposób, że nawet ?amator? może okazjonalnie porównać się z zawodowcami. Jeśli sami nie braliście udziału w imprezach z kalendarza UCI (czy to na szosie czy w mtb), z pewnością taki start mają na swoim koncie wasi znajomi.

    A jeśli to dla was za wysokie progi, z pomocą przychodzą maratony, ?Etapy Touru? czy ?Tour de Pologne Amatorów?.

    Dzięki temu każdy z nas może doświadczyć, czym jest ?jazda w trupa?, dawanie zmian i jak naprawdę czuć pod nogą 5, 10 czy 15% podjazd.

    Jasne, możecie powiedzieć, że ma się to nijak do tego, co na co dzień robią zawodowcy. Start w wielkim tourze daje i dystans i czas spędzony na rowerze większy niż wielu entuzjastów kolarstwa poświęca na jazdę w czasie całego sezonu. Ale i tak kolarz – amator będzie miał większe pojęcie o tym, co dzieje się na trasie pokazywanego w TV wyścigu niż wynajęty na godziny konferansjer, który jedyne, co potrafi, to opowiedzieć o tym, co aktualnie widzi na ekranie. A czasem nawet i tego nie, zwyczajnie ?plotąc androny?.

    Czy to zatem znaczy, że komentatorem czy też dziennikarzem, który zajmuje się sportem może być tylko były zawodnik? Jasne, że nie. By mówić o, nawet najbardziej podziwianej dyscyplinie, tak jak i ją uprawiać na odpowiednim poziomie poza pracą i warsztatem potrzeba talentu.

    Mamy to szczęście, że obok doświadczonych specjalistów mikrofonu w studiu coraz częściej zasiadają doświadczeni szosowcy. Dariusz Baranowski uzupełnia Tomasza Jarońskiego i Adama Probosza a Bartosz Huzarski ratuje kolarstwo w Telewizji Publicznej, która do tej pory kojarzyła się głównie z kompromitacją w tej dziedzinie. W innym medium, jako bloger, rozkręca się też w rowery.org Sylwester Szmyd.

    Poza swoją historią i workiem bez dna anegdot i ciekawostek, byli zawodnicy mają nad dziennikarzami, nawet tymi z wieloletnim stażem, jedną, bardzo ważną przewagę. Zdecydowanie bardziej doceniają wysiłek wciąż aktywnych sportowców, nie skreślają ani ich szans ani nie deprecjonują wysiłku.

    Jeśli samemu doświadczyłeś sytuacji, w której nie możesz ?soczyście zaatakować?, bo zwyczajnie masz już ciemno w oczach, nie będziesz tego oczekiwać od rywalizujących w tym momencie kolarzy. Jeśli wiesz, co znaczy spędzić kilka dni z rzędu tyrając w górach, mniej chętnie wspomnisz o ?zawodzie?, jaki jest udziałem odpadającego z grupy byłego faworyta. Możesz więc stonować dziennikarskie zapędy i wyjaśnić mniej doświadczonym fanom, że kolarstwo to nie tak prosty kawałek chleba.

    Połączenie sił ?mistrza słowa? z ?mistrzem szosy? to zatem bardzo dobry pomysł, który szczególnie dobrze sprawdza się w realiach wielogodzinnych transmisji z wielkich tourów. Bo nawet wielokrotnemu uczestnikowi TdF czy Giro w końcu wyczerpią się anegdotki, ekscytować każdym obrotem korby jak to mają w zwyczaju Brytyjczycy też na dłuższą metę się nie da, więc trochę publicystyki, turystyki i ironii również się przyda.

  • Ludzie, których nie znam. Wyścigi, o których nic nie wiem.

    Ludzie, których nie znam. Wyścigi, o których nic nie wiem.

    52 dni startowe w kalendarzu UCI. 65 kolarzy z zawodową licencją. Kolarstwo szosowe w Polsce. By się nim interesować, trzeba sporego samozaparcia.

    Krótki test. Masz dziesięć sekund, by pomyśleć o nazwiskach polskich kolarzy. Michał Kwiatkowski i Rafał Majka się nie liczą. 3..2..1..Start
    .
    .
    .
    Już. Wymieńcie pięciu.

    A teraz robimy to samo z wyścigami. Tour de Pologne wykluczamy z tej zabawy. Gotowi? Go!
    .
    .
    .
    I jak? Poproszę o nazwy trzech imprez szosowych.

    Mistrzostwa Polski, rywalizacja o ikoniczną ?koszulkę z orłem? to dobry moment, by pochylić się nad rodzimym kolarstwem i kolarzami. Co wiemy, co chcielibyśmy wiedzieć, jak w nim uczestniczymy i wreszcie, skąd czerpiemy informacje.

    Ujmując sprawę jak najprościej się da napiszę: jest bieda.

    By na bieżąco śledzić poczynania kolarzy ścigających się po naszych szosach, trzeba być prawdziwym pasjonatem, poświęcić wiele czasu i energii. De facto jedyną imprezą na stałe obecną w mediach jest Tour de Pologne, który co roku przez tydzień gości na antenie telewizji publicznej, do tego w popołudniowym ?prime time?.

    Pozostałe zawody, a jest ich niemało, można obejrzeć w porywach w telewizji regionalnej. Nawet, jeśli są to, na naszą miarę prestiżowe wydarzenia takie jak etapówki Szlakiem Grodów Piastowskich, Małopolski Wyścig Górski, Bałtyk – Karkonosze, Wyścig Solidarności i Olimpijczyków czy Szlakiem Walk Majora Hubala czy ?klasyki?, np. Memoriał Henryka Łasaka. O takiej imprezie jak ?Karpacki Wyścig Kurierów? nie wspominam, bo choć to ważny event, startują w nim młodzieżowcy, to taki środkowoeuropejski odpowiednik Tour de l?Avenir.

    Cóż bym dał za fajną galerię zdjęć z jednej z tych imprez, którą mógłbym z przyjemnością wrzucić jako pierwszy punkt ?loverove?. Powiedzieć Wam: hej, zobaczcie, jak fajnym tłem dla peletonu jest Dolny Śląsk czy Małopolska. Albo kilkuminutowy klip wideo podsumowujący imprezę. Nie, nie ten z gadającymi głowami burmistrzów i wójtów. Ten z akcją, dynamiką, kreujący i miejsca i ludzi – sportowców.

    Luka na rynku jest tak wielka, że to nie musi być content dostarczany przez organizatorów imprez. Mogłyby to robić drużyny, niekoniecznie te najbogatsze. Nawet w World Tourze o swoich fanów dbają tylko nieliczni, ale obok ekip takich jak Sky czy Quick Step o swoich fanów i komunikację bardzo dobrze zabiega niskobudżetowy Cannondale-Drapac, który serwuje nam klimatyczne zdjęcia i opowieści kolarzy.

    Właśnie, kolarze? Wspomnieni Majka i Kwiato w tym roku doczekali się profesjonalnie wyglądających stron internetowych. Ich kanały społecznościowe jakoś żyją, ale powiedzmy sobie szczerze, możemy się z nich głównie dowiedzieć o wynikach osiąganych przez naszych gwiazdorów.

    A wyniki wszyscy znamy. Będąc mocno zainteresowanymi, dzięki portalom naszosie.pl, rowery.org i pro-cycling.org możemy oswoić się z nazwiskami zwycięzców, czasami przeczytać wywiad a nawet ?bloga? a to bardziej a to mniej doświadczonych kolarzy.

    Z mojej strony i z tego miejsca: wielkie dzięki za tę robotę, bo gdyby nie Wy, to ?polska szosa? byłaby dla kibiców równie odległa co Tour of Rwanda. A może nawet mniej, bo Tour of Rwanda ma całkiem fajną promocję.

    Jednak realnie, po stronie drużyn i zawodników próżno szukać nawet nie tyle fajnych, co regularnie dostarczanych treści. Jeśli miałbym wskazać najbardziej aktywną postać w polskich, kolarskich social mediach, to jest to dyrektor sportowy PZKol, Andrzej Piątek. Reszta naszego peletonu razem nie produkuje tylu postów co on jeden. Jeśli co trzeci nasz zawodowiec korzystałby z facebooka i twittera w ? tak aktywnie jak on, śmiem twierdzić że już za chwilę mielibyśmy całkiem sporo ciekawych wiadomości z pierwszej ręki. Bo jak słusznie zauważył Bartek Wawak w rozmowie, którą z nim przeprowadziłem, tak, to również jest obecnie ważny element pracy wyczynowego sportowca.

    Wspomniane ?loverove? to naprawdę dobry test tego, co jest dostępne i co jest ciekawe. Gdy startowałem z tym porannym przeglądem newsów myślałem: ?sporo się zmienia, niedługo będę wrzucał większość materiałów po polsku?.

    Tymczasem, jeśli wśród trzech punktów znajduje się jeden dotyczący polskiej imprezy lub zawodnika ścigającego się w kraju – jest dobrze. Jeśli wszystkie trzy pochodzą z rodzimych wydarzeń, i jest to np. wywiad, zdjęcie i wideo – to święto.

    Możecie powiedzieć: no dobra, skoro narzekasz, to sam mógłbyś się zabrać do roboty i więcej pisać o tym, co dzieje się w Polsce. Owszem, mógłbym. Ale realnie rzecz ujmując, wymagałoby to ode mnie o wiele większego wysiłku, nakładów czasu i pieniędzy.

    W sytuacji, w której ogólnie zmagamy się raczej z nadmiarem informacji i przyjąłem dla siebie rolę ich selekcjonowania, wybrania najciekawszych i dzielenia się nimi, ewentualnie z pewnym dodatkiem pracy własnej, nie mam dość zasobów, by robić więcej.

    Ba, newsy, ciekawostki, dane, materiały, anegdoty dotyczące imprez, klubów i zawodników nawet z drugiego końca globu mam często podane na tacy. A jeśli nie na tacy, to wymagające niewielkiego researchu i poskładania wszystkiego w całość.

    Dzięki temu jestem w stanie napisać o brodzie Dana Cravena z Namibii, natomiast o tym, co wydarzyło się na ważnej imprezie 300km od mojego domu nie mam pojęcia. Bo żeby mieć, musiałbym tam fizycznie być, dojechać a jeszcze najlepiej zakumplować się z obsługą grup i zawodników, by dotrzeć do interesujących Was informacji, które dorównują temu, co jestem w stanie zagregować siedząc przed komputerem.

    Zatem, jeśli wiecie, że jakiś zawodnik czy organizator robi coś fajnego, wartościowego, ciekawego lub? po prostu robi, to nie krępujcie się podsyłać (najlepiej w wiadomości na facebookowym fanpage). A jeśli znacie tegoż zawodnika, organizatora czy członka klubu czy grupy zawodowej, to motywujcie ich do działania. Jest taka plaża, że naprawdę nie trzeba wiele, by się wybić i zostać zauważonym.