Kategoria: Doping

  • Dlaczego nie rozmawiamy o dopingu?

    Dlaczego nie rozmawiamy o dopingu?

    Rekord świata w rowerowym zdobywaniu Everestu, czyli jak najszybszym pokonaniu przewyższenia równego najwyższemu szczytowi padł niedawno łupem Alberto Contadora. Ten wyczyn emerytowanego zwycięzcy wszystkich wielkich tourów skłania do powrotu dyskusji o dopingowej zmowie milczenia w kolarskim świecie. 

    https://www.instagram.com/p/CCdcH7EKbB0/
    Alberto Contador podjechał 8848m w czasie 7:27:20, poprawiając poprzedni rekord należący do Lachlana Mortona o 2’37”

    Wszyscy go kochamy

    Alberto Contador stał się idolem dzięki zwycięstwom odnoszonym w najważniejszych wyścigach, ale przede wszystkim przez styl, w jakim po nie sięgał. 

    Nie tylko błyskotliwie atakował, nie tylko generował bardzo wysoką, być może jedną z najwyższych w historii kolarstwa moc na kluczowych wzniesieniach, ale też jego sylwetka i sposób pedałowania były bardzo charakterystyczne. 

    Do tego zasłynął wolą walki, jazdą do końca, skłonnością podejmowania ryzyka i chęcią do zmiany sytuacji nawet, gdy szanse powodzenia były niewielkie. Wreszcie, wypracował sobie pozycję szczodrego mistrza, dzieląc się wygranymi na prestiżowych etapach z pomocnikami czy rywalami. 

    Co więcej, po zakończeniu wyczynowej kariery dał się poznać jako zarówno fachowy jak i sympatyczny komentator-ekspert a także animator hiszpańskiego kolarstwa, który dzięki drużynie młodzieżowej próbuje odbudować pozycję tamtejszego sportu rowerowego. 

    W fajny sposób prowadzi swoje social media a także, w ramach rozrywki, pobił wspomniany we wstępie rekord Everestingu. Mając niespełna 40 lat podjeżdżał szybciej niż aktywni zawodowcy. 

    Mógłby być więc idolem idealnym, gdyby nie kilka kwestii charakterystycznych dla kolarzy jego pokolenia.

    https://www.instagram.com/p/B_nabuGJpSd/
    Zwycięstwo, którego nie było, czyli Giro d’Italia 2011

    Więcej niż tylko dopingowa wpadka

    Na skutek pozytywnego wyniku badania próbki pobranej podczas Tour de France 2010, Alberto Contador stracił zwycięstwo w tamtym wyścigu jak również, w ramach dyskwalifikacji, odebrano mu triumf w Giro d’Italia 2011 oraz piąte miejsce w kolejnym Tourze (a także wygraną w Volta a Catalunya). 

    W imprezach tych zgodnie z wynikami badań był “czysty”, natomiast startował w trakcie postępowania, które ostatecznie wykluczyło go ze sportu na dwa lata, tym samym anulując osiągnięte w tym czasie wyniki. 

    Contador nigdy nie przyznał się do błędu, tłumacząc, że klenbuterol dostał się do jego organizmu na skutek spożycia skażonego tą substancją mięsa. Symboliczna ilość substancji w jego krwi była jednak faktem, choć sam kolarz uważa dyskwalifikację i odebrane tytuły za wielką niesprawiedliwość. 

    Być może jednak nieprawości należy szukać gdzie indziej. Contador bowiem, jak wielu swoich rówieśników, jest przedstawicielem pokolenia, które nie zrobiło nic, by poprawić wizerunek kolarstwa a uporczywie milcząc na temat dopingowych praktyk w zawodowym peletonie kierował się głównie egoizmem. 

    https://www.instagram.com/p/B6uuXneqtnB/
    Michael Rasmussen uznawany jest za sportowego oszusta. Alberto Contador jest idolem.

    Pokrętne losy idola

    Lista drużyn, dyrektorów sportowych, trenerów i współpracowników hiszpańskiego asa jest niemal radioaktywna. Manolo Saiz, Bjarne Riis czy Pepe Marti to tylko niektórzy z najbardziej “skażonych”. 

    Wygrana rywalizacja w jednej drużynie z Armstrongiem, będące farsą zwycięstwo w Tourze z wykluczonym Rasmussenem, kosmiczna wydolność prezentowana u progu kariery (m.in. na podjeździe w Verbier) czy tajemnicze spowolnienie, wraz ze sporą częścią peletonu po wprowadzeniu paszportów biologicznych oraz powrocie z dyskwalifikacji wskazują wprost, że Contador był częścią kultury, która doprowadziła kolarstwo na skraj upadku przynajmniej kilka razy. 

    Podobnie jak wielu innych reprezentantów zawodowego peletonu początku XXIw uczył się przy, współpracował i rywalizował z największymi szarlatanami. Nawet jeśli zastosujemy domniemanie niewinności, i założymy, że jest winny jedynie błędu z klenbuterolem, wciąż pozostaje nierozstrzygnięta kwestia tego co widział i słyszał każdego dnia oraz w czym uczestniczyło całe jego otoczenie przynajmniej przez pierwszych sześć lat kariery. 

    Brak słowa skruchy, podobnie jak brak jasnej deklaracji po powrocie z dyskwalifikacji o czystej jeździe i zmianie nawyków stawia go w jednym szeregu z Alejandro Valverde, Ivanem Basso czy wieloma innymi gwiazdami, które przyjęły strategię udawania, że nikt nic złego nie zrobił i lepiej pominąć wiele spraw, zamiast popchnąć ten sport w lepszym, czystszym kierunku. 

    Owszem, są świetnymi kolarzami i być może znakomitymi, ciężko pracującymi sportowcami. Co więcej, postawą na szosie zyskali aplauz publiczności i podbili jej serca. Będąc miłymi gośćmi łatwiej było im zachować pozycję idoli niż zachowując się jak socjopatyczny oprawca. Nie zmienia to faktu, że milcząc i odcinając kupony od kariery zbudowanej na przemilczeniach, każdy z nich jest równy Armstrongowi. 

    https://www.instagram.com/p/BknYbCDBBl_/
    W swoim podcascie Lance Armstrong i George Hincapie mówią szczerze. Przecież już nie kłamią ;)

    Nierealny scenariusz

    Idealną sytuacją byłaby rzetelnie przeprowadzona lustracja połączona z abolicją. By zachować prawo wykonywania zawodu związanego z tym sportem, kolarze przyznają się do grzechów z przeszłości. Co więcej, ponieważ mamy podejrzenie powszechności procederu, nie majstrujemy w tabelach wyników, oznaczamy je jedynie gwiazdką. 

    W teorii nikt nic nie traci, wszyscy zyskują. Kończymy ze zmową milczenia a mając świadomość, że obecnie ścigający się zawodnicy chętniej, zamiast szukać odpowiednich wymówek w rodzaju “nigdy nie miałem pozytywnego wyniku testu” deklarują wprost: “nie stosuję dopingu”. W ten sposób moglibyśmy dojść do sytuacji, w której kolarze na koksie to margines. 

    Pytanie tylko, czy faktycznie nikt by nie stracił? Czy byłym, “wyspowiadanym” zawodnikom, którzy rowery zamienili na dyrektorskie fotele w profesjonalnych drużynach  byłoby trudniej czy łatwiej pozyskać sponsorów dla swojej działalności? Jak zachowałyby się media? Czy eksperci Eurosportu zachowaliby swoje posady? Poza oczywiście Richardem Virenquiem, który, przynajmniej do części swoich występków przyznał się w trakcie procesu Festiny i Francuzi będą go tak czy inaczej kochać zawsze. 

    A co z tymi, którzy po zakończeniu kariery rozstali się ze sportem i prowadzą swoje firmy. Jak na ich, jawną, transparentną, ale już oficjalnie nazwaną “brudną” przeszłość patrzyliby biznesowi partnerzy?

    Omerta wciąż ma się świetnie, także u nas

    O ile wspomniana lustracja połączona z abolicją są bardziej koncepcją filozoficzną niż możliwym do sprawnego przeprowadzenia rozwiązaniem (o czym przekonały się kraje postkomunistyczne, w tym Polska próbując rozliczyć 50 lat historii w radzieckiej strefie wpływów), o tyle być może pogodzenie ze sobą dwóch, pozornie sprzecznych, faktów ułatwiłoby pójście dalej. 

    To, że Pantani, Armstrong, Ullrich, Contador czy Valverde byli świetnymi kolarzami jest niezaprzeczalne. Harowali jak woły, mieli, przynajmniej określony, rodzaj talentu (pamiętając, że w “erze epo” większe korzyści z powszechnego stosowania dopingu mieli zawodnicy z nieco gorszymi, wyjściowo, parametrami fizjologicznymi), wyścigi często wygrywali nie tylko dzięki fizycznej przewadze, ale też sile woli, ryzyku czy szczęściu. 

    Równocześnie zgodne z prawdą jest stwierdzenie, że są sportowymi oszustami. Zarówno ze względu na udowodniony doping, skazanie w procesie lub, pod presją, przyznanie się do winy, ale też przez uczestnictwo czy nawet organizowanie całego systemu nielegalnego wspomagania.

    Tak było, taka jest historia tego sportu i sportu w ogóle. Gdy na Igrzyskach Olimpijskich po erze dominacji reprezentantów krajów RWPG, gdzie system dopingowy oparty na sterydach organizowało państwo i autorytarny aparat represji, pałeczkę przejęły korporacje finansujące przygotowania Amerykanów, Afrykanów czy Skandynawów. Przygotowania zarówno legalne jak i nielegalne. 

    Polskim sportem, na wielu poziomach, od UKSów po PKOl, ministerstwo czy związki sportowe zarządza obecnie pokolenie atletów, którzy, choć z trudem, sięgali po sukcesy w czasach niemal niekontrolowanego stosowania nielegalnych środków. Wiele rekordów i medali musiało zostać zdobytych nie tylko “z orłem na piersi”, ale też zwyczajnie z hormonami podanymi z zewnątrz do ich organizmów. 

    Bardzo wiele “mitów założycielskich”, w tym kolarstwa, będących podstawą polskiego sportu po ‘89 roku nie mogło zostać osiągniętych legalnie. Tak jak w każdej “spowiedzi” skruszonego dopingowicza, po przekroczeniu pewnych granic nie dało się już wrócić do czystego sportu, bo takie były realia. 

    Czy to znaczy więc, że nie należy o to pytać? Cóż, pewnie można, ale po co, skoro jedyne, co jest w ten sposób do osiągnięcia, to popsucie relacji i prawdopodobny ostracyzm. Efektem jest więc, że polscy dziennikarze o doping pytają niechętnie co często prowadzi do kuriozalnych sytuacji.

    Tak jak w każdym dyskursie, akceptacja dla bzdur powoduje, że wpełzają one do głównego nurtu i symetrystycznie zajmują miejsce jako pełnoprawne stanowiska. Sport, w tym kolarstwo, mają swoich płaskoziemców, antyszczepionkowców czy siedzących w foliowych czapkach bojowników przeciwko 5G,

    Na powszechne stwierdzenia, że w warunkach “ery epo” Armstrong wygrywał, bo i tak był najlepszy, doping powinien być legalny, bo to wyrówna szanse, „wszyscy biorą a zwłaszcza amatorzy, czy liczne teorie spiskowe dotyczące tego, co działo się w teamie Sky czy co i kogo chroniono w Polskim Związku Kolarskim odpowiedzią może być tylko rzetelna rozmowa o dopingu. 

    Taka, w której np. pytamy o długoterminowe skutki stosowania dopingu, nierówne traktowanie podobnych przypadków, aspekty nie tylko sportowe, ale też zdrowotne, psychologiczne, ekonomiczne czy kryminalne takiego procederu. I o wiele, wiele innych spraw. 

    By taka była, konieczna jest odwaga ze strony zarówno dziennikarzy, ale też byłych zawodników. A także, co równie ważne, zrozumienie ze strony fanów.

    Zdjęcie okładkowe: Hush Naidoo on Unsplash

  • Jonathan Vaughters: One Way Ticket

    Jonathan Vaughters: One Way Ticket

    Od utalentowanego juniora z VO2Max 90ml/kg/min, przez niespełnionego zawodowca po CEO jednej z najciekawszych, choć nie najbogatszych ekip World Touru. Jonathan Vaughters doprowadził do upadku Lance?a Armstronga, stworzył grupę deklarującą jazdę 100% fair i rozpowszechnił wśród kolarzy charakterystyczny wzór ?argyle?.

    Zacznę od laurki dla Jonathana Vaughtersa. Uważam go za jedną z najciekawszych i inteligentnych postaci w zawodowym kolarstwie. Z przyjemnością czytam jego kolejne wypowiedzi i artykuły, ponieważ wnoszą sporo świeżości do konserwatywnego świata sportu rowerowego, do tego zazwyczaj są sensownie uargumentowane.

    ?One Way Ticket? jest dość standardową, linearną biografią sportowca z tą różnicą, że opisuje losy osoby, która faktycznie zmieniła swoją dyscyplinę. Choć trzeba pamiętać, że opis wydarzeń dostajemy z punktu widzenia naszego bohatera, trudno polemizować z kilkoma faktami.

    Bez względu na sympatię lub jej brak do postaci ?JV?, w swojej dotychczasowej karierze dokonał kilku istotnych rzeczy. Jako kolarz zmagał się z różnymi problemami które sprawiły, że jako atleta pozostał niespełniony.

    Jonathan Vaughters.JPG
    By KennethnortonOwn work, CC BY-SA 4.0, Link

    Wiele wskazuje, że tak jak w przypadku innych, utalentowanych młodych ludzi, którzy uczestniczyli w zawodowym sporcie na przełomie XX i XXIw, jego wyniki były zaburzone przez powszechnie stosowane, niedozwolone środki i kulturę z tym związaną.

    Dlatego też Vaughters odcisnął piętno na światowym kolarstwie nie jako zawodnik a jako działacz. Twórca Slipstream Sports, orędownik jazdy bez dopingu, prezydent AIGCP i wreszcie jeden z głównych świadków w sprawie prowadzonej przez Travisa Tygarta i Amerykańską Agencję Antydopingową (USADA).

    Owszem, wiele osób może być znużonych ewangelizacją za ?czystym kolarstwem?, nie podzielać podejścia Vaughtersa do kwestii związanych ze sponsoringiem w tym sporcie i wreszcie uważać go za hipokrytę (sam brał doping a później zatrudniał skruszonych dopingowiczów), jednak jego udział w stworzeniu w zawodowym peletonie lepszych i uczciwszych warunków pracy jest znaczny.

    Co więcej, choć cała opowieść jest momentami nieco rozwlekła, główny wątek, jaki można zaobserwować w prezentowanym czasie, od lat ?80 do 2019 to właśnie zaburzenia, które doping wprowadza do sportowej rywalizacji. To odebrane szanse prawdziwie utalentowanym jednostkom, to przerwane kariery i stracone marzenia.

    https://www.instagram.com/p/BzNOO5roTx8/

    Wygląda na to, że materiały do książki powstawały przez wiele lat. Część z nich Vaughters publikował w formie własnych artykułów, część historii, głównie tych związanych z dopingową przeszłością mogliśmy poznać w udzielanych przez niego wywiadach.

    Czynnikami, które miał wpłynąć na jej publikację były drugi rozwód, przebyta terapia (w trakcie której zdiagnozowano u niego lekką postać zespołu Aspergera) i wyczerpująca walka o zapewnienie bezpieczeństwa finansowego drużyny.

    Niewątpliwie Vaughters nie ma też do końca przepracowanej swojej relacji z Lancem Armstrongiem, którego postać przewija się przez kolejne strony jako nemezis autora, ale wygląda na to, że wcześniej czy później przyjdzie czas na pojednanie tych dwóch postaci.

    Zatem, jeśli nie przeszkadza wam czytanie po angielsku (nie sądzę by ta pozycja kiedykolwiek ukazała się po polsku), jest to lektura obowiązkowa dla każdego fana kolarstwa zawodowego.

    Jonathan Vaughters
    ?One Way Ticket: Nine Lives on Two Wheels?
    Quercus 2019
    Wydanie na Kindle kupiłem na Amazonie za $12,16

  • Dwadzieścia lat po Madonna di Campiglio

    Dwadzieścia lat po Madonna di Campiglio

    Marco Pantani wyrzucony z Giro d?Italia 1999 to jeden z symboli kolarstwa ?Ery EPO?. Od tego wydarzenia minie w tym roku dwadzieścia lat. Od jego śmierci minęło już piętnaście.

    Aby zobrazować, jak dziwne to były czasy posłużę się jednym przykładem. Klasyczny ?góral?, będący w glorii chwały zwycięzcy Giro i Touru 1998, Marco Pantani przez sporą część wyścigu walczył o różową koszulkę z Laurentem Jalabertem. Tym samym, który zaledwie cztery lata wcześniej wygrał zieloną koszulkę najlepszego sprintera Tour de France. To tak, jakby teraz o wygraną walczył Sagan z Quintaną.

    Fruwający w górach ?Pirat? od lat będący najszybszym ?wspinaczem? zawodowego peletonu (do tej pory czas uzyskany przez niego w 1997r na Alpe d?Huez jest rekordem tego podjazdu, Włoch jest dodatkowo autorem trzeciego i piątego rezultatu) dokonywał na trasie Giro rzeczy niezwykłych. Wspomnieć trzeba choćby słynną pogoń za Jalabertem do mety usytuowanej przy sanktuarium Oropa i dominację na etapach do Alpe di Pampeago i Madonna di Campiglio.

    Embed from Getty Images

    Zarówno to Giro jak i poprzednie oglądałem z zapartym tchem, wpatrzony w ekran telewizora, z nabożnym podziwem dla wyczynów Pantaniego. Jedno muszę włoskiemu kolarzowi oddać. Charyzma i charakter, jakie prezentował na alpejskich szosach były nieporównywalne z cechami jakiegokolwiek innego zawodnika.

    Nie miało dla mnie znaczenia, że wygrany przez niego Tour był tak naprawdę ?tourem wstydu?, nie miałem pojęcia, że zawodowi sportowcy w tamtych czasach nie funkcjonowali bez epo, testosteronu i hormonu wzrostu. ?Przerwany łańcuch?, Operacja Puerto, ?Wyścig tajemnic?, raport USADA, Armstrong u Oprah?y, to wszystko wydarzyło się później.

    Pantani został wyrzucony z Giro za nieznaczne przekroczenie dozwolonego poziomu hematokrytu, mimo wahań formy był potem jeszcze w stanie wrócić na trasę Touru 2000 i rzucić wyzwanie Armstrongowi.

    Zmarł w samotności, w pokoju hotelowym z powodu przedawkowania narkotyków, zimą 2004r. Na przełęczy Mortirolo znajdziecie jego pomnik, wielu kibiców wciąż uważa go za jednego z najbardziej wybitnych kolarzy w historii. Część uważa, że zabiła go mafia, część, że Pantani ?nigdy nie miał pozytywnego wyniku testu antydopingowego?. Jeszcze inni, że skoro wszyscy wówczas brali, Włoch i tak był najlepszy.

    Tak jak wspomniałem, nie można mu odmówić niepowtarzalnego stylu oraz odwagi. Całe epo świata nie sprawi, że jeżdżący zachowawczo kolarz rzuci się do samotnego ataku na wiele kilometrów przed metą. To nigdy nie boli mniej, po prostu jedzie się szybciej, by przywołać znany bon mot Grega LeMonda.

    Nie zmienia to faktu, że Pantani był równie bezkompromisowym, kolarskim artystą, co bezkompromisowym oszustem. Choć to Bjarne Riisa nazywa się ?panem 60%?, od poziomu hematokrytu, jaki osiągał dzięki kuracji epo, Pantani w swojej karierze również zanotował taki wynik, np. gdy jego krew zbadano przy okazji poważnego wypadku, jakiemu uległ w 1995r (czyli w roku ostatniego zwycięstwa Miguela Induraina w Tour de France, gdzie sam Pantani wygrał dwa etapy i klasyfikację młodzieżową).

    Co więcej, przebadane ponownie próbki z Touru 1998 dały wynik pozytywny, z resztą całe podium tamtego wyścigu zajmowali zawodnicy stosujący podobny, sprawdzony i klasyczny wówczas zestaw środków. Jak wiemy choćby ze wspomnieć Willy?ego Voeta, masażysty niesławnej ekipy Festina, niektóre zespoły i zawodnicy ze względów nie tyle etycznych co zdrowotnych trzymały doping w pewnych ryzach. Inni kolarze ?brali? niemal bez ograniczeń.

    Pewna powściągliwość była mimo wszystko wskazana. Jeśli bowiem uważacie (a takie, nieroztropne głosy wciąż pojawiają się w dyskursie, czasem nawet z ust osób na co dzień roztropnych), że doping należy zalegalizować i pozwolić atletom brać wszystko i w dowolnych ilościach to, cóż, lata ?90 XXw de facto były właśnie takim czasem. Efekt? Sportowcy zwyczajnie umierali z powodu zatorów, zawałów czy zatrzymania akcji serca podczas snu.

    Embed from Getty Images
    Również Pantani za doping zapłacił najwyższą cenę. Depresja, zaburzenia psychiczne, uzależnienie od narkotyków i wreszcie śmierć. Wierzę, że życie po wydarzeniach w Madonna di Campiglio, po kolejnych przesłuchaniach, po nalotach policji na pokoje hotelowe w czasie wyścigów, po ciągłych pytaniach musiało być koszmarem. Podobnie jak odnalezienie się w realiach sportu, w którym można wciąż wiele, ale już nie wszystko i nie aż tak bezwstydnie.

    Rekord Pantaniego na Alpe d?Huez obowiązuje, podobnie jak inne, wciąż najlepsze osiągnięcia w historii sportu. Bieg na 800m Jarmili Kratochvilovej, 100m Flo-Jo, do niedawna 400m Michaela Johnsona.

    Emocji czy inspiracji, których w tych, konkretnych momentach dostarczali nie odbierze nam nikt. Czy wstydzę się tego, że przez lata podziwiałem ?Pirata?, ba, że wrażenie robiła na mnie jazda Armstronga czy Herasa? Oczywiście, że nie, co nie przeszkadza mi oceniać tych wydarzeń jako przykrych a ich bohaterów za ciekawe a nawet wybitne postaci, jednak zaliczane do kategorii czarnych charakterów.

    Celebrowanie bohaterów ?ery epo?, jakkolwiek nie byliby fascynujący uważam za niestosowne. Dużo ważniejsze jest wsparcie dla deklarujących jazdę fair a także tych, którzy po błędach robią coś więcej niż tylko dyskretnie milczą. Choć wygląda na to, że kolarstwo wyczynowe po raz kolejny zaczyna zjadać swój ogon, wciąż można znaleźć zawodników będących po ?jasnej stronie mocy?. I to na nich warto skupiać uwagę.

  • Piękny dzień dla Valverde, średni dzień dla kolarstwa.

    Piękny dzień dla Valverde, średni dzień dla kolarstwa.

    Po piętnastu sezonach od zdobycia pierwszego medalu szosowych mistrzostw świata Alejandro Valverde, w wieku 38 lat w końcu wygrał wyścig o tęczową koszulkę. Gdyby nie kilka detali byłaby to inspirująca historia o talencie, wytrwałości i sile woli. I jest. Ale nie tylko o tym.

    Raj dla dziennikarzy

    Ponad sto zawodowych zwycięstw, niezliczone rekordy, bezprecedensowa wytrzymałość połączona z niespotykaną we współczesnym sporcie uniwersalnością. Valverde to kolarz renesansu, niczym najwięksi herosi z przeszłości potrafiący świetnie jeździć w górach, finiszować a nawet okazjonalnie dobrze spisujący się w czasówkach.

    Był ?złotym dzieckiem? hiszpańskiego peletonu, odnoszącym sukcesy już w młodszych kategoriach wiekowych. W 2002r przeszedł na zawodowstwo podpisując kontrakt z grupą Vicente Beldy, Kelme-Costa Blanca. Już rok później wygrał dwa etapy Vuelta a Espana, zdobył swój pierwszy (srebrny) medal mistrzostw świata by w kolejnych sezonach stać się pogromcą ardeńskich klasyków, łowcą etapów i pretendentem do podium niemal każdego wyścigu etapowego, w którym brał udział.

    W międzyczasie zmienił barwy klubowe i związał się z Eusebio Unzue, którego zespół działa nieprzerwanie od lat ?80 XXw a obecnie jest sponsorowany przez Movistar. Po kilku próbach zwyciężył w Vuelta a Espana a gdy w końcu dopadła go sprawiedliwość za współpracę z dopingowym magikiem, Eufemiano Fuentesem zniknął na dwa lata dyskwalifikacji by powrócić w praktycznie niezmienionej dyspozycji.

    Od 2012r ściga się na nieprzerwanie wysokim poziomie, utrzymując świetną formę od wczesnej wiosny do pełni jesieni. Walczy w klasykach, etapówkach, wielkich tourach. Jeździ dla siebie, pomaga kolegom-rywalom z drużyny. Staje na wymarzonym podium Tour de France, wybacza Włochom, którzy wysłali go na dopingową banicję i zajmuje trzecie miejsce w Giro d?Italia. Seryjnie wygrywa Walońską Strzałę i dominuje w Liege-Bastogne-Liege.

    Gdy wydaje się, że paskudny upadek podczas otwierającej Tour de France 2017 czasówki skutkujący strzaskaną rzepką może zakończyć jego karierę, Valverde powraca w następnym sezonie.

    Wciąż jest skuteczny, wciąż jeździ w stylu, z którego słynie, ale kolejne starty sugerują, że kontuzja i wiek zrobiły swoje, bo w najważniejszych startach w końcu znajdują się mocniejsi od niego.

    Do mistrzostw świata w Innsbrucku kompletuje aż 13 zwycięstw, czyli drugi najlepszy wynik wśród zawodowców w sezonie 2018. Na Tour de France pomaga Quintanie i Landzie, na Vuelcie jest najszybszy podczas dwóch etapów i niemal do końca gra o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. Pod koniec wyścigu jednak gaśnie i wyraźnie zmęczony spada z podium. Potrzebuje zaledwie dwóch tygodni, by odzyskać świeżość i przy wydatnym wsparciu drużyny zwyciężyć w mistrzostwach świata ze startu wspólnego. Marzenie staje się faktem i Alejandro Valverde będzie w kolejnym sezonie ścigał się w tęczowej koszulce.

    Siła umysłu?

    Zanim wytoczę najcięższe działa, muszę docenić hiszpańskiego kolarza. Czego by nie brał w przeszłości, i jak źle nie oceniałbym jego postawy trzeba mu przyznać jedno. Poza mocą, wytrzymałością i dynamiką Alejandro Valverde wykazuje się niebywałą odpornością psychiczną i niegasnącą wolą walki.

    Już sama umiejętność utrzymania koncentracji od lutego do października jest wyjątkowa. Owszem, by wygrywać w zawodowym peletonie trzeba być właściwie przygotowanym fizycznie, ale w grupie, gdzie, zależnie od wyścigu, od kilkunastu do ponad stu zawodników każdego dnia chce walczyć o zwycięstwo regularne sukcesy przez ? roku kalendarzowego są ewenementem.

    Jeśli mielibyśmy rozliczać sportowców tylko z tego, co prezentują w trakcie zawodów, Valverde niewątpliwie jest geniuszem. W jednym z wywiadów swoją skuteczność w ?podeszłym? jak na kolarza wyczynowego wieku tłumaczy brakiem presji. W swojej karierze wygrał już tyle, że nic już nie musi, tylko może.

    Zwraca też uwagę na silną i naturalną dla siebie chęć ciągłej rywalizacji oraz fakt, że ?jest w tym po prostu cholernie dobry?.

    I wygląda na to, że ma rację.

    Kiepski ambasador

    Mistrz świata to ambasador kolarstwa. Jest wyróżniony nie tylko tytułem i medalem, ale też specjalnym strojem, który prezentuje na wszystkich wyścigach przez kolejnych 12 miesięcy. Przez to każdy jego ruch zwraca szczególną uwagę a każde słowo nabiera wyjątkowego znaczenia.

    Gdy na ostatnich kilometrach wyścigu w Innsbrucku stało się jasne, że po tęczową koszulkę sięgnie ktoś z czwórki: Valverde, Bardet, Woods, Dumoulin, scenariusz inny niż zwycięstwo Hiszpana był trudny do przyjęcia. A równocześnie był on najgorszym z możliwych.

    Nie chodzi nawet o to, że Valverde znany jest nie tylko jako ?Bala? ale też jako ?Pitii?, który to pseudonim w swoich notatkach nadał mu Eufemiano Fuentes.

    Nie chodzi też o to, że Valverde przynajmniej przez pierwszych kilka lat swojej kariery, jak zdecydowana większość herosów z pierwszej dekady XXIw chcąc rywalizować o najważniejsze trofea musiał przejść na ciemną stronę mocy.

    Co więcej, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że stosowanie dopingu w latach, gdy kształtuje się ?silnik? sportowca wytrzymałościowego może mieć wieloletnie, pozytywne skutki nawet po odstawieniu ?koksu? wciąż nie jest to powód, by skreślać dokonania Hiszpana po powrocie z banicji.

    Trzeba jednak postawić sprawę dość jasno. Jego wiarygodność, podobnie jak wiarygodność drużyny Movistar oraz innych hiszpańskich kolarzy, rówieśników Valverde, jest niewielka.

    Sprawę ?operacji puerto? systemowo zamieciono pod dywan, chroniąc największe gwiazdy tamtejszego sportu przed przykrymi konsekwencjami: utratą kontraktów, niesławą i odebraniem osiągnięć sportowych.

    Gdy Valverde przyskrzynili Włosi ten toczył długotrwałą batalię proceduralną zanim ostatecznie został skazany na dwuletnią dyskwalifikację. Ta realnie była krótsza, ponieważ na jej część zaliczono czas, w którym jeszcze się ścigał, wygrywając m.in, Tour de Romandie czy zajmując drugie miejsca w Paryż-Nicea czy Dookoła Kraju Basków.

    Podczas okresu zawieszenia normalnie trenował (choć w ?prywatnym? stroju bez logotypów sponsora) a nawet dla utrzymania dyspozycji, poza klasyfikacją brał udział w wyścigach dla amatorów.

    Do zawodowego peletonu powrócił z przytupem, bez (przynajmniej publicznego) najmniejszego mrugnięcia okiem przez szefostwo ekipy Movistar. Szefostwa, które, nie bójmy się tego powiedzieć, musiało wiedzieć, co, dlaczego i z kim robił Valverde w latach przed przymusową przerwą.

    Mimo nowych realiów: paszportów biologicznych, systemu ADAMS, współpracy WADA z koncernami farmakologicznymi oraz nowych, coraz doskonalszych testów, Valverde nigdy (podobnie jak przed dyskwalifikacją) nie miał pozytywnego wyniku testu antydopingowego a wkrótce po wznowieniu startów zaczął jeździć jeszcze szybciej.

    Sprawę współpracy z Fuentesem całkowicie pomija, jak gdyby 1,5 roku zawieszenia spędził w sanatorium a nie pokutując za dopingowe grzechy. Gdy David Millar, Jorg Jaksche czy Tyler Hamilton opowiadali o mechanizmach związanych z niedozwolonym wspomaganiem w ?erze epo?, Valverde milczał i po prostu się ścigał bijąc kolejne rekordy zwycięstw.

    Można więc postawić tezę, że albo faktycznie jest jednym z najbardziej utalentowanych kolarzy w historii tego sportu i ?koks? nie był mu do niczego potrzebny i jedynie wyrównywał szanse w mrocznych czasach, albo stworzył dopingowy kamień filozoficzny dający mu nieograniczoną moc i wieczną młodość dzięki któremu może rywalizować z zawodnikami młodszego pokolenia.

    Najgorsze jest więc to, że tego po prostu nie wiemy. Valverde bronią wyniki, postawa na szosie i w peletonie, w którym cieszy się estymą i poważaniem. Obciąża natomiast milczenie i brak deklaracji co do przeszłości i teraźniejszości.

    Jako kolarz zrobił w swojej karierze wiele, by kibice go uwielbiali i hołubli. Nie jest jednak juniorem, by skupiać się jedynie na tym, co pokazuje na szosie, bez poprawki na historyczny i kulturowy kontekst.

    A ów kontekst nie jest w tym wypadku szczególnie ciekawy.

    Doping: farmakologiczny, mechaniczny czy ?etyczny? w postaci np. naginania zasad związanych z procedurą TUE wciąż istnieje w kolarstwie zawodowym. Został w sporym stopniu ograniczony, m.in. dzięki nowej generacji atletów, która otwarcie deklaruje, że nie stosuje nielegalnego wspomagania, od początku do końca gra fair, jest transparentna i przestrzega obowiązujących reguł.

    Alejandro Valverde nie jest jej częścią, jest za to jeżdżącą skamieliną, symbolem zmowy milczenia i hipokryzji, które niemal zniszczyły ten sport. Jednym z ostatnich, wciąż aktywnych rywali Armstronga i klientów Fuentesa, który ze łzami wzruszenia założył tęczową koszulkę i będzie reprezentował całe kolarstwo przez najbliższych 12 miesięcy.

    Cóż, każdy ma mistrza, na jakiego sobie zasłużył.

  • Blast from the past: Afera Festiny

    Blast from the past: Afera Festiny

    Dwadzieścia lat temu kolarstwem wstrząsnęła najbardziej spektakularna afera dopingowa. Kolejne ekipy były wyrzucane lub same wycofywały się z Tour de France, policja przeszukiwała pokoje hotelowe i autobusy a zawodnicy protestowali w obronie swojej godności. Teraz wiemy, że większość peletonu brała ?wszystko?: EPO, hormon wzrostu, testosteron i co tam jeszcze wpadło w ręce.

    Embed from Getty Images

    Ostatni ?dublet?

    Rok 1998 to ostatni sezon, w którym jeden kolarz wygrał i Giro d?Italia i Tour de France po sobie. Tak jak i w tym roku start ?Wielkiej Pętli? został wtedy opóźniony o kilka dni ze względu na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Marco Pantani nie miał jednak sytuacji tak komfortowej jak Chris Froome, ponieważ wygrany przez niego wyścig dookoła Włoch kończył się 7 czerwca. ?Pirat? miał więc 34 dni przerwy, Brytyjczyk chcący powtórzyć ten wyczyn ma ich aż 40. Przy obciążeniach związanych z udziałem w wielkich tourach ten prawie tydzień ekstra może mieć kolosalne znaczenie dla powodzenia planu lidera teamu Sky.

    Embed from Getty Images

    Legendarne ataki

    Podczas Giro ?98 Pantani jechał niezmiernie ofensywnie, próbując nadrobić czas nad lepiej spisującym się w czasówkach Alexem Zulle oraz skutecznym w każdym terenie Pawłem Tonkowem. Ataki na Marmoladzie i Montecampione to przykłady wirtuozerii i bezkompromisowości Włocha, której brak często zarzucany jest mistrzom drugiej dekady XXIw.

    Jakby tego było mało, Pantani, który następnie na trasie Touru rywalizował z ?niemiecką lokomotywą?, Janem Ullrichem jedyne, co mógł zrobić to wydrzeć wygraną akcją, która przeszła do historii kolarstwa. Jego rajd przez Telegraphe, Galibier do Les Deux Alpes, gdzie złamał Niemca i z nawiązką odrobił straty to absolutny klasyk gatunku.

    Embed from Getty Images

    W kolejnych dwudziestu latach ten atak Pantaniego był przywoływany jako kontrargument dla kolarzy rozgrywających wyścigi na ostatnich kilometrach finałowych podjazdów, bazujących na wsparciu mocnej drużyny czy to Armstronga, czy to Wigginsa czy Froome?a.

    Jednak to nie tak, że nagle największe gwiazdy zaczęły jeździć kunktatorsko. Kolarstwo, owszem, zmieniło się, ale raz na kilka wielkich tourów czy to Schleck, Contador czy nawet Nairo Quintana szukali niestandardowych rozwiązań by wrócić do gry i wygrać teoretycznie przegraną rywalizację.

    W tym sezonie rajdem na miarę nie tylko Pantaniego, ale i największych mistrzów z przeszłości popisał się właśnie Froome, który rozstrzygnął Giro na swoją korzyść samotną, osiemdziesięciokilometrową ucieczką zainicjowaną na szutrowej przełęczy Finestre.

    Dzięki temu, oraz dzięki korzystnej dla siebie decyzji UCI i WADA o porzuceniu sprawy przekroczenia poziomu salbutamolu może podjąć wyzwanie zmierzenia się z kolarską legendą, wygraniem różowej i żółtej koszulki w jednym sezonie.

    Embed from Getty Images

    Wszystko dla wszystkich

    Jeśli myślicie, że salbutamolowe problemy Froome?a to poważne przewinienie i wielka afera, to cóż? nie. W 1998r na trzy dni przed startem Tour de France straż graniczna zatrzymała jadącego na start wyścigu w Dublinie masażystę ekipy Festina. Willy Voet, bo o nim mowa, przewoził całą masę epo, hormonu wzrostu i testosteronu, sam będąc pod wpływem popularnej wówczas wśród kolarzy ?mieszanki belgijskiej?, czyli koktajlu stymulantów bazującego na amfetaminie.

    Festina była prawdziwym dream teamem, wspierającym pretendenta do tytułu, idola lokalnej publiczności, drugiego na mecie edycji 1997, Richarda Virenque?a. Realnie był to więc cios większy, niż gdyby współcześnie na dopingu przyłapać Romaina Bardeta czy Thibaut Pinot.

    Choć afera rozpoczęła się od Festiny i przyjęła nazwę sponsora klubu prowadzonego przez Bruno Roussela, w peletonie Tour de France 1998 „brali” niemal wszyscy. Kilka miesięcy wcześniej w samochodach ekipy TVM policja znalazła analogiczny zestaw ?koksu? co w aucie Voeta (o czym media poinformowały dopiero w lipcu!). Zespoły Banesto, ONCE (z ?rzecznikiem peletonu? Laurentem Jalabertem), FDJ, Casino, Riso Scotti, Polti, Kelme i Vitalicio Seguros zrezygnowały z dalszej jazdy.

    Na placu boju pozostała niespełna setka kolarzy, w tym wspomnieni Pantani i Ullrich, którzy stoczyli pamiętny pojedynek w Alpach.

    Po latach, gdy, po części w celach naukowych, przebadano materiał pobrany od zawodników w czasie ?Touru hańby? na obecność EPO okazało się, że na 60 próbek tylko 9 dało wynik negatywny. Całe podium: Pantani, Ullrich i Bobby Julich sztucznie podnosiło parametry krwi.

    Embed from Getty Images

    Co ciekawe, wśród zgrai dopingowiczów ?wynik życia? osiągnął Dariusz Baranowski, który w barwach ekipy US Postal nie tylko zajął 12. miejsce w klasyfikacji generalnej, ale też podczas finałowej czasówki uzyskał czwarty rezultat. Nasz reprezentant, obecnie komentujący wyścigi dla Eurosportu nie znalazł się na opublikowanych przez francuski senat listach kolarzy z pozytywnym wynikiem na EPO.

    Tym chętniej usłyszałbym lub przeczytał odfiltrowane z politycznej poprawności wspomnienia ?Ryby? z tego wyścigu. Bo choć od ?Touru Wstydu? i ?Afery Festiny? minęło 20 lat i mamy za sobą wiele materiałów: naukowych, prasowych, publicystycznych, informacji i relacji z pierwszej ręki nigdy za mało!

    Na odnowę trzeba było poczekać

    W jakim stanie był ówczesny sport niech świadczy fakt, że całą sprawą tak naprawdę mało kto się przejął. Choć we wspomnieniach niektórych zawodników czytamy, że zagrożenie aresztem i konsekwencjami prawnymi spowodowało, że albo przestali na potęgę koksować, albo porzucili doping albo nawet odeszli z kolarstwa, realnie nie zmieniło się nic.

    Niespełna rok później z Giro d?Italia został wykluczony nie kto inny jak Marco Pantani z powodu podwyższonego poziomu hematokrytu. Z braku innych metod i skutecznych testów na EPO, był to jedyny sposób na pośrednie udowodnienie manipulacji dokonywanych na krwi sportowca.

    Tour de France 1999 nazywany „Tourem Odnowy” wygrywa Lance Armstrong, który by móc zrealizować swój cel-marzenie wewnątrz grupy US Postal najpierw odwzorowuje a potem udoskonala metody i system, które stosowała Festina, Telekom, ONCE i wszystkie inne, liczące się w owym czasie drużyny zawodowe.

    Michele Ferrari, Carlo Santuccione, Eufemiano Fuentesm, drużyny T-Mobile, Cofidisu, Rabobanku, laboratoria w Wiedniu czy Freiburgu i wiele, wiele innych lekarzy, trenerów, menadżerów i ośrodków, przez następne lata, mimo powstania światowej agencji antydopingowej, pojawienia się kolejnych testów na EPO czy transfuzje krwi funkcjonowało bez zmian.

    Embed from Getty Images

    Choć na zawodowców nakładano dalsze ograniczenia, Armstrong, Ullrich czy Basso dorównali tempem jazdy ścigającym się de facto bez ograniczeń Pantaniemu, Indurainowi czy Riisowi.

    Dopiero wprowadzenie paszportów biologicznych, współpraca z koncernami farmaceutycznymi oraz ?głupia wpadka? Alberto Contadora na Tourze 2010 sprawiły, że peleton nagle zwolnił.

    Tour de France 2011, czyli trzynaście lat po aferze Festiny był prawdziwym wstrząsem. Nagle okazało się nie tylko, że o zwycięstwo są w stanie walczyć kolarze spoza ?układu?, kolejne podjazdy pokonywane są w tempie znanym z lat ?80 XXw, to jeszcze to wszystko da się oglądać.

    Mimo gwałtownego spowolnienia, doping, zarówno ten w postaci nadużywania procedur (w tym TUE), poprawy wyników przez wielokrotne zwiększanie dawek dozwolonych środków (np. przeciwbólowych czy stymulujących), jak i znany, choć zmodyfikowany, najtwardszy (mikrodawkowanie epo i innych hormonów), czy technologiczny (ukryte silniki elektryczne) nie został wyrugowany.

    Embed from Getty Images

    Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że o ile w 1993, 1998, 2005 czy 2010r ?czysty? kolarz nie miał szans na wygranie wielkiego touru, tak w 2015 a może nawet wciąż w 2018r jest to wyobrażalne.

    Czy jest to Chris Froome? Cóż, poniekąd tak, wiele wskazuje, że choć Team Sky gra nieetycznie, to wciąż zgodnie z regułami. Czy jest to Romain Bardet? Kto wie. Vincenzo Nibali? Poza tym, że jak wielu jego konkurentów cierpi na astmę, tempo jazdy podczas kolejnych wygranych sugeruje, że raczej nie nadużywa niedozwolonych substancji.

    Upadek Festiny krótkoterminowo nie zmienił nic. Z perspektywy czasu wydaje się farsą, zwłaszcza, gdy spojrzymy na kary, jakie dotknęły Virenque?a i spółkę (sześcio, maksymalnie dziewięciomiesięczne dyskwalifikacje). Długoterminowo zmienił cały sport, nie tylko kolarstwo, które mimo wielu kolejnych afer i problemów stanęło w awangardzie dyscyplin walczących z niedozwolonym wspomaganiem.

    Zdjęcie okładkowe: Dacoucou, wikimedia commons, CC-BY-SA-4.0

  • Syndrom sztokholmski

    Syndrom sztokholmski

    Jesteśmy żoną alkoholika. Zakładnikiem obdarzającym sympatią swojego oprawcę. Matką syna marnotrawnego. A może po prostu klasowym głupkiem, który chodząc z karteczką ?kopnij mnie? przyklejoną do pleców sądzi, że rówieśnicy szczerze się do niego uśmiechają gdy idzie szkolnym korytarzem. Fani kolarstwa, tak, to my.

    Sprawy nie było

    We wrześniu Chris Froome po ciężkim dniu na Vuelcie przyjął dużo salbutamolu. Na tyle dużo, że w pobranej podczas badania antydopingowego próbce dopuszczalna norma została przekroczona dwukrotnie. Następnie wygrywa wyścig, jedzie na mistrzostwa świata do Bergen, gdzie 20. września startuje w czasówce a równocześnie dowiaduje się o pozytywnym wyniku testu z Vuelty.

    Do 13. grudnia, gdy Team Sky wydaje na ten temat stosowne oświadczenie, niemal na równi z publikacjami w Guardianie i LeMonde. Pewnie gdyby nie działania tych prestiżowych tytułów, brytyjska ekipa nadal siedziałaby cicho.

    Tak czy inaczej o sprawie wiedział David Lappartient, nowy szef UCI wybrany właśnie na MŚ w Bergen a także wiele innych osób. Czy wiedzieli Włosi z RCS, organizatorzy Giro d?Italia, którzy postanowili zaprosić Froome?a na swój wyścig, płacąc mu przy tym milionowe ?startowe?? Cóż, twierdzą, że nie, ale trudno mi w to uwierzyć.

    Choć kwestia złamania reguł wydawała się oczywista, sam kolarz nie poczuwał się do odpowiedzialności, tłumaczył odwodnieniem, dysfunkcją nerek oraz swoją (jakby na to nie patrzeć zdiagnozowaną i udowodnioną) astmą oraz problemami z górnymi drogami oddechowymi. Salbutamol przecież można brać, niemal do woli, byle z dostępnego na receptę inhalatora, co jak twierdzi zrobił, by ratować swoje zdrowie i koszulkę lidera Vuelta a Espana.

    Sky i Froome postanowili więc udawać, że nic się nie stało a ponieważ Salbutamol to nie jest żaden ?twardy? doping tylko nieznaczne naruszenie zasad, UCI i WADA nie zawieszały winowajcy do wyjaśnienia sprawy. Organizatorzy niektórych imprez odrobinkę się burzyli, ale tylko kurtuazyjnie. Tymczasem Brytyjczyk spokojnie budował formę startując w Andaluzji, Tirreno-Adriatico i Trentino by następnie, po ?etapie dekady? w stylu dorównującym największym mistrzom z przeszłości, po samotnym rajdzie wygrać Giro d?Italia.

    W międzyczasie jego szefowie ze Sky zarzucili UCI setkami stron dokumentacji, działając niczym uciążliwa opozycja sejmowa uskuteczniająca klasyczną obstrukcję.

    Na koniec wreszcie, gdy dyrektor Tour de France Christian Prudhomme wytoczył najcięższe działa i zdecydował o wykluczeniu Froome?a z Tour de France zgodnie z wewnętrznym regulaminem, który pozwala na usunięcie z peletonu postaci mogących zaszkodzić wizerunkowi wyścigu, UCI stwierdziła, że Brytyjczyk jest niewinny.

    Oświadczenie zarówno UCI jak i WADA wskazuje raczej, że federacja kolarska jak i agencja antydopingowa nie wiedzą, co zrobić ze sprawą, mają jej dość i postanawiają odpuścić.

    Równocześnie szereg znawców tematu wskazuje, że bez względu na możliwe okoliczności łagodzące (faktyczna choroba czy udokumentowana konieczność stosowania salbutamolu), nawet przy zwiększeniu dawki terapeutycznej tak wysokie stężenie środka w badanej próbce powinno zakończyć się choćby krótką dyskwalifikacją.

    Ponieważ jednak wszystkie zainteresowane strony są zadowolone, nikt nie będzie się odwoływał i Froome, mimo pozytywnego wyniku testu antydopingowego nie złamał przepisów antydopingowych (ot paradoks), jest zwycięzcą Vuelta a Espana 2017, Giro d?Italia 2018 i może wystartować w tegorocznym Tourze.

    Jak się z tym czujecie?

    Prawidłowy śródtytuł powinien być bardziej dosadny, ale postanowiłem się powstrzymać. W rozwiązaniu przypadku Chrisa Froome?a zabrakło wszystkiego.

    Transparentności działań UCI i WADA, etycznego zachowania drużyny Sky, jasnej komunikacji, równego traktowania podobnych przypadków (za analogiczne przewinienia w niedalekiej przeszłości Alessandro Petacchi i Diego Ulissi otrzymywali kilkumiesięczne dyskwalifikacje) a przede wszystkim uzasadnienia decyzji o zamknięciu postępowania.

    Irytujący jest również fakt pojawiających się zbiegów okoliczności: pierwsza, publiczna informacja o pozytywnym wyniku testu pojawiła się, gdy za temat zabrały się opiniotwórcze gazety zaś decyzja UCI i WADA rzutem na taśmę anulowała bezkompromisowe oświadczenie ASO o wykluczeniu obrońcy tytułu ze startu w Tour de France.

    Posłużę się więc eufemizmem i powiem tylko, że nie wiem jak wy, ale ja czuję się nabity w butelkę.

    Miły gość, który nieznacznie się pomylił

    Równocześnie uważam, że wylewanie na Froome?a wiader pomyj jest pewną przesadą. Jakby na to nie patrzeć, nadużycie, nawet tak wyraźne, leku na astmę to nie jest transfuzja zmodyfikowanej krwi, to nie jest doping EPO czy lekami będącymi poza legalnym obrotem, to nie jest faszerowanie się testosteronem i hormonem wzrostu.

    Mimo całej hipokryzji Dave?a Brailsforda, steku bzdur, który dział marketingu i PR brytyjskiej drużyny dostarcza mediom oraz agresywnym zachowaniom względem dziennikarzy niewykluczone, że Chris Froome jest jednym z najczystszych i najbardziej szczerych zwycięzców wielkich tourów w historii kolarstwa.

    Antydopingowa śruba, mimo dziur w procedurach, niedoskonałości testów, niewydolności laboratoriów i niejednogłośności ekspertów jest przykręcona dość mocno, by nie powiedzieć najmocniej.

    Nadużycia TUE, środków przeciwbólowych i nasennych oraz legalnych stymulantów, mikrodawkowanie EPO i innych ?twardych? środków dopingujących czy wspomaganie technologiczne są faktem. Równocześnie wiele wskazuje na to, że są obecne na wyraźnie mniejszą skalę w porównaniu z oszustwami z przeszłości.

    Co więcej, sam Froome rysuje się jako miła postać w przeciwieństwie do aroganckiego Armstronga, niezrównoważonego Ricco czy prymitywnego Di Luca?i.

    Chris nie tylko dba o środowisko prowadząc kampanię na rzecz czystych oceanów, ale też z szacunkiem wypowiada się o rywalach a do tego, choć na rowerze siedzi niezbyt ładnie, wiele jego zwycięstw naznaczonych jest odwagą, improwizacją i prawdziwym mistrzostwem.

    Obrzucani błotem

    Cóż z tego, skoro brytyjski zawodnik, nawet jeśli jest tylko kieszonkowcem, drobnym cwaniaczkiem w porównaniu z kolarskimi Hitlerami, Pol Potami i Kim Dzong Unami należy do grona tych, którzy nas zawiedli.

    Sport rowerowy jest świetny. Uwielbiam go, pasjonuje mnie od dziecka. Mnogość narracji, różnorodność bohaterów, zaskakujące zwroty akcji są nieporównywalne z jakąkolwiek inną dyscypliną.

    Co więcej, jako jeden z nielicznych poszedł na otwartą wojnę z dopingiem, wielokrotnie decydując się na wymianę ciosów skutkującą kryzysem i problemami finansowymi za to z efektami, na których inni mogliby się wzorować, o ile oczywiście by tylko chcieli.

    Paszporty biologiczne, skanowanie sprzętu, współpraca z koncernami farmaceutycznymi przy opracowywaniu kolejnych testów, dotkliwe kary finansowe, liczne samoograniczenia, na które decydują się kluby i indywidualni zawodnicy to awangarda światowej walki z dopingiem.

    Tyle, że równocześnie brak jest konsekwencji. Być może Pantani był artystą a Contador wirtuozem, ale póki hiszpański mistrz będzie występował jako telewizyjny ekspert bez ujawnienia, jakim cudem u schyłku ?ery epo? ustanowił historyczny rekord tempa podjeżdżania (Verbier 2009) a chwilę wcześniej rywalizował jak równy z równym z nadużywającym każdego z dostępnych środków dopingujących Michaelem Rasmussenem, póty będziemy kręcić się w kółko bez żadnego efektu.

    Gdy część byłych zarówno gwiazd jak i płotek, zazwyczaj pod presją, ?wyspowiadała się?, wciąż wielu działaczy, komentatorów, menadżerów czy trenerów tkwi w zmowie milczenia, serwując nam głodne kawałki na temat wyczynów własnych czy swoich przyjaciół. I czerpie z tego niemałe profity korzystając ze zbudowanego na oszustwie wizerunku.

    A kiedy na scenę wkraczają rycerze czystości z, skądinąd znakomitą, ?filozofią marginal gains? na sztandarach okazuje się, że owszem, popychają nie tylko ten sport, ale i całą branżę rowerową o lata świetlne do przodu, lecz również w swoją strategię wpisują maksymalne naginanie przepisów i, co gorsze, zasad etycznych.

    https://twitter.com/MRasmussen1974/status/984684240888520705

    Pozostaje cynizm

    Wracając znów do szczegółu, hipotetycznie mogło wydarzyć się tak, że Froome przyjął kilkadziesiąt wdechów salbutamolu, mając wyliczoną maksymalną dawkę a wycieńczony organizm kolarza nie zmetabolizował jej odpowiednio i stąd w próbce znalazła się nieprzepisowa ilość substancji.

    To mało prawdopodobne, ponieważ można też przypuszczać, że lider Sky skorzystał z nebulizatora, zażył tabletki, przyjął zastrzyk, lub co najgorsze wykonał transfuzję z krwi pobranej w czasie, gdy korzystał z problematycznego leku. Jednak mogło się wydarzyć i UCI oraz WADA miały rację rozstrzygając sprawę na jego korzyść.

    Tyle, że w przeszłości zamożny i wpływowy zawodnik (czyli Armstrong) skorumpował kolarskie władze, które skutecznie zatuszowały jego pozytywny test na EPO oraz ułatwiły ukrycie stosowania kortykosteroidów. A kilka lat później, co do zasady te same władze próbowały ukryć, ?dla dobra sportu?, klenbuterolową wpadkę Alberto Contadora. Wpadkę, która nota bene nosiła więcej śladów nielegalnej transfuzji krwi niż gastronomicznej pomyłki czy nawet prymitywnego użycia zabronionego leku.

    Wiarygodność UCI oraz, niestety, WADA jest więc obecnie na dramatycznie niskim poziomie, co kładzie cień nie tylko na uczestnictwo Froome?a w Tour de France, ale też na jego cudowne odrodzenie na Giro d?Italia jak również na dokonania wielu innych zawodników, związanych lub niezwiązanych z Team Sky.

    Nie potrafimy sobie poradzić z przeszłością, średnio radzimy sobie z teraźniejszością, w tym z obecnością w składzie skompromitowanej drużyny naszego, polskiego idola. Władze kolarstwa, czy to międzynarodowe czy krajowe są do bani a większą rozpoznawalność ma i tak przeciętny piłkarz-przegryw.

    A mimo to kochamy kolarstwo. Wiecie, żółta gorączka, walka o róż, bruki Roubaix i nawet ten biedny, zasłonięty balonami Gliczarów z komentarzem Sebastiana Szczęsnego. Bo poza tym, że mimo tych wszystkich brudów i całego ogromu związanego z nimi dysonansu, wyścigi dobrze się ogląda, na rowerze po prostu fajnie jest pojeździć. Pościgać się z kolegami, kontemplować szosę w samotności, poćwiczyć na singletracku i zmierzyć się z czasami na stravie. I zapomnieć nie tylko o tym, że Froome oszukuje a w pracy jest pod górkę bardziej niż na Alpe d?Huez. No i może, że któryś ze wspomnianych kolegów też je coś lepszego, ale to już temat na inną okazję ;)

  • Milczenie jest złotem

    Milczenie jest złotem

    Czy można być wielką gwiazdą i ulubieńcem kibiców mimo dopingowej przeszłości? Co ma większe znaczenie: osobowość czy wyniki osiągane na szosie? Alejandro Valverde brał, nic nie powiedział a mimo nadchodzącej „czterdziestki” wciąż jest na topie.

    ?Ardeńskie klasyki? to terytorium Valverde, specjalisty Walońskiej Strzały oraz Liege-Bastogne-Liege. Szczwany lis, stary wyjadacz, weteran zawodowego peletonu. Kolarz uniwersalny, charakteryzujący się skuteczną jazdą w górach, dobrym finiszem a także ponadprzeciętną wytrzymałością. Ulubieniec wielu kibiców, nie tylko hiszpańskich, imponujący również tym, że wysoką dyspozycję utrzymuje przez wiele miesięcy i jest zdolny do zwycięstw w de facto w każdym wyścigu, w którym startuje.

    Ten sam Valverde jest pogrobowcem ?Ery EPO?. Latimerią, która jakimś cudem przetrwała wyginięcie dinozaurów, epokę lodowcową i nadal sobie świetnie radzi mimo globalnego ocieplenia.

    Oficjalnie ?nigdy nie miał pozytywnego testu kontroli antydopingowej?, natomiast, co udowodnili Włosi, był klientem Eufemiano Fuentesa. Worki z jego krwią przechowywał niesławny konsultant specjalizujący się w nielegalnym wspomaganiu sportowców.

    ?Operacion Puerto?, akcja hiszpańskiej Guardia Civil, która złamała lub na jakiś czas przerwała kariery Jana Ullricha, Ivana Basso i wielu, wielu innych kolarzy to rok 2006. Valverde miał wtedy zaledwie 26 lat. Długa batalia na polu dyscyplinarnym zakończyła się w maju 2010r (do tego czasu hiszpański kolarz startował w najważniejszych wyścigach), skutkując niespełna dwuletnią dyskwalifikacją.

    Embed from Getty Images

    Będąc ?złotym dzieckiem? hiszpańskiego kolarstwa oraz perłą w koronie grupy Movistar, Valverde w czasie banicji spokojnie trenował oraz ścigał się nieoficjalnie w tamtejszych imprezach dla amatorów, by wrócić do zawodowego peletonu w sezonie 2012.

    Po chwili potrzebnej na złapanie rytmu, ?Bala? (pseudonim, jaki nadali mu kibice) znany również jako ?Piti? (kryptonim na liście klientów Fuentesa) przeżywa drugą młodość. Dokończył kompletowanie zwycięstw etapowych oraz miejsc na podium klasyfikacji generalnej wszystkich wielkich tourów, zdominował rywalizację w Walońskiej Strzale i Liege-Bastogne-Liege a niemal każdy jego sukces można prezentować jako modelowy przykład kolarskiej dojrzałości i taktyki.

    Krótko mówiąc Valverde to kolarski profesor.

    Embed from Getty Images

    Profesor, którego de facto nikt, nigdy o nic nie pytał, który był wyraźnie chroniony zarówno przez swój klub, związek kolarski, media i sądy.

    Patrząc na jego historię zatrudnienia można śmiało powiedzieć, że jest nie tylko pupilem hiszpańskiego kolarstwa, ale też dzieckiem ery dopingu, które pozostało w grze, pomimo zmiany reguł, wprowadzenia paszportów biologicznych i pogoni za ?marginal gains?.

    Ogólnie rzecz ujmując, nie tylko kolarze, ale szerzej, wyczynowi sportowcy, nie mają do opowiedzenia zbyt wielu fascynujących historii. Ich opowieść pisana jest na szosie a później wymyślana na nowo i redagowana przez dziennikarzy. To w jaki sposób i co wygrają liczy się o wiele bardziej niż to, co powiedzą.

    Charyzmatycznych, intrygujących czy niebanalnych postaci z ciekawym wizerunkiem jest niewiele. Jeśli pięknie pedałujesz, wykonasz gest fair play, wygrasz ?monument? lub ważny tour, wchodzisz do panteonu mistrzów kolarstwa. Tak jak strzelając bramkę w finale piłkarskiego mundialu zostajesz ikoną futbolu. Nie musisz do tego za wiele mówić.

    Sportowców rozliczamy ze sportu i może to dobrze, choć ci, którzy reprezentują coś więcej przebrawszy się w strój cywila zyskują dodatkowe punkty. Cadel Evans był zwolennikiem wolnego Tybetu, Mario Cipollini kolarskim celebrytą, Christophe Bassons ?tym czystym?, Michael Rasmussen tym obsesyjnie chudym, ?Purito? Rodriguez miał ze swoim pseudonimem związaną zabawną historyjkę a Peter Sagan jest, cóż, Peterem Saganem.

    Tymczasem hiszpańscy mistrzowie, poczynając od Induraina idąc przez Contadora a na Valverde kończąc prywatnie nie istnieją. By nie szukać daleko, Contador niemal bez słowa wybrnął nawet z tak trudnej sytuacji jak podział ról w jednej ekipie z Lancem Armstrongiem.

    Valverde natomiast nie tylko nie puścił pary z ust o współpracy z Fuentesem, zamkniętą kartą jest także jego młodość pod skrzydłami Vicente Beldy w ekipie Kelme, która, to wiemy, bez ceregieli dopingowała swoich kolarzy.

    Stosunek ?Pitiego? aka ?Bali? do dopingu, zarówno tego z przeszłości jak i rzeczywistości panującej w peletonie drugiej dekady XXIw jest w zasadzie nieznany.

    Embed from Getty Images

    A trzeba tu zaznaczyć, że temat długoterminowych skutków stosowania dopingu jest stosunkowo mało zbadany i nie pojawia się w szerszym dyskursie. I nie chodzi tu o drakońskie kary czy dożywocie po pierwszej wpadce, ale wątpliwość, jaka pojawia się w przypadku postaci takich jak Valverde.

    Czy zawodnik, którego organizm w młodości przez przynajmniej kilka lat poddawany był obciążeniom niedostępnym sportowcom ?czystym? w przyszłości będzie z tego czerpał profitów? Czy jego aparat ruchu, układ krwionośny czy oddechowy nie zaadaptuje się do wykonywania pracy przekraczającej ludzkie możliwości, dzięki czemu nawet po odstawieniu nielegalnego wspomagania i odbyciu prawomocnej dyskwalifikacji nie będzie nadal korzystał z kilku sezonów ?na koksie??

    A co z edukacją kolejnych generacji? Wskazaniem konsekwencji takich a nie innych wyborów, ich motywacji, zagrożeń, szans, bilansem zysków i strat? Postaci w rodzaju Jonathana Vaughtersa czy Davida Millara mogą być solą w oku części środowiska, ale mówiąc otwarcie o dopingowej przeszłości dają szansę na zmianę funkcjonujących schematów.

    Embed from Getty Images

    Trzydziestoośmioletni Valverde jest niewątpliwym beneficjentem maksymy głoszącej, że milczenie jest złotem. Zgrzeszył i to dość poważnie a gdy sprawiedliwość w końcu go dopadła odsiedział co jego i powrócił do world touru ze statusem gwiazdy. To ciekawe o tyle, że Davide Rebellin, starszy o dziewięć lat, miał mniej szczęścia, choć obrał podobną taktykę. Po zakończeniu dyskwalifikacji został poddany swoistemu ostracyzmowi, zatrudnienie znajdując co najwyżej w drugoligowych ekipach.

    Tymczasem Valverde pozostaje idolem kibiców, ba część z nich nawet nie pamięta, że gdzieś, kiedyś miał coś wspólnego z dopingiem. Choć nie opowiada ani o swoich wyczynach z przeszłości ani nie odkrywa zbyt wielu poglądów na sprawy obecne, kibice i dziennikarze cenią go za to, co robi na szosie.

    Koniec końców, to wyścigi na rowerach i liczy się to, jak ktoś na tymże rowerze jeździ.

    Co nie zmienia faktu, że szerszy kontekst ma znaczenie.

     

    Zdjęcie okładkowe: Laurie Beylier, flickr, CC BY ND 2.0

  • Team Sky: innowacje i szary doping

    Team Sky: innowacje i szary doping

    Czy marginal gains to bzdura? Jak legalnie przyspieszyć do tempa Pantaniego i Armstronga? Czym faktycznie grzeszy Team Sky?

    Wokół Teamu Sky unosi się nieprzyjemny zapach pomówień o systematyczny i zorganizowany doping. Realnie, wszystko co wiemy, wskazuje na umiejętne lawirowanie i naginanie zasad do granic możliwości i co najwyżej przebywanie w „szarej strefie”. W sprawie jest więcej opinii niż faktów, zatem tym bardziej warto je usystematyzować.

    Fakty

    Po pierwsze, po publikacji dokumentów WADA (światowej agencji antydopingowej) wykradzionych przez ?rosyjskich hakerów? jesienią 2016 wiemy, że Bradley Wiggins stosował triamcynolon i inne leki w latach 2008-2013 a Chris Froome w latach 2013-14 prednizolon. Legalnie, na podstawie ?wykluczenia dla celów terapeutycznych?, czyli TUE, w związku ze schorzeniami dróg oddechowych (astma, alergie, zapalenie oskrzeli). Dodatkowo, w 2011r podczas Criterium du Dauphine, za pośrednictwem Simona Cope?a (trenera w Brytyjskim Związku Kolarskim) team Sky odebrał paczkę dla Wigginsa, w której znajdował się kolejny lek na podobne dolegliwości, fluimcil.

    Po drugie, Chris Froome podczas Vuelta a Espana 2017 zaliczył pozytywny wynik testu antydopingowego, wyraźnie przekraczając normę dopuszczonego do stosowania w ilościach leczniczych salbutamolu. Również w związku ze zbliżonymi problemami.

    Po trzecie, w 2011 Team Sky (lub Brytyjski Związek Kolarski) otrzymał od firmy Fit 4 Sport przesyłkę, w której znajdowały się plastry z testosteronem. Oficjalnie była to pomyłka i Brytyjska Agencja Antydopingowa z braku dowodów sprawę umorzyła.

    Po czwarte, w sezonie 2014 Sergio Henao został odsunięty na osiem tygodni od startów przez samą grupę Sky w celu wyjaśnienia nieprawidłowości zauważonych w parametrach jego krwi. Po korzystnym dla zawodnika wyjaśnieniu sprawy, Kolumbijczyk wrócił do ścigania (z dokładnością rekonwalescencji po potrąceniu przez samochód).

    Embed from Getty Images

    Opinie

    Patrząc na listę wykroczeń czy nadużyć, jakie na co dzień obserwujemy w wyczynowym sporcie, trzeba przyznać, że Team Sky nagrzeszył nieznacznie. Co więcej, nie licząc bałaganu (celowego lub przypadkowego) w dokumentacji medycznej na początku istnienia zespołu, trudno zarzucić Brytyjczykom coś więcej. Nie ma dowodów na ?twardy? doping a poza pozytywnym wynikiem testu Froome?a nie ma naruszeń przepisów antydopingowych.

    Wszystko inne to tylko opinie.

    Tyle tylko, że opinie te są dość istotne. Np. ta, Shane?a Suttona, byłego trenera ekipy, który powiedział wprost, że korzystanie z procedury TUE było częścią filozofii ?marginal gains?, szczytem piramidy złożonej z kolejnych elementów doprowadzenia kolarza do najwyższej dyspozycji i sukcesu.

    Sutton zwraca uwagę, że stosowanie wymagających zgody leków na astmę ogranicza ryzyko błędu i porażki w razie problemów zdrowotnych.

    Komisja brytyjskiego parlamentu badająca kontrowersje wokół teamu Sky poszła jednak o krok dalej, stwierdzając, że triamcynolon był przepisywany Wigginsowi nie tylko ze względu na problemy z oddychaniem, ale by wykorzystać jego dodatkowe działanie: odchudzające.

    Twardy doping vs szary doping

    Prowadzący ?Science of Sport? dr Ross Tucker w swoim wideo stawia ciekawą hipotezę, która, podobnie jak opinia brytyjskich parlamentarzystów daje szerszy kontekst sprawie Teamu Sky.

    Embed from Getty Images

    By ją zrozumieć, warto spojrzeć w niedaleką przeszłość, do pierwszej dekady XXIw, gdy stosowanie dopingu krwi, ale także testosteronu i hormonu wzrostu było nie tylko popularne, ale też niemal niezbędne do osiągnięcia sukcesu w zawodowym kolarstwie.

    Kluczowy dla zwycięstwa stosunek generowanej przez zawodnika mocy do masy jego ciała osiągano w pierwszej kolejności poszukując monstrualnej mocy a następnie realizując zapotrzebowanie na tlen zbudowanej hormonami ?góry mięśni? przy pomocy EPO lub transfuzji krwi. Nie znaczy to, że Armstrong czy Ullrich byli ?grubi?. Tak jak każdy inny kolarz redukowali tkankę tłuszczową (także przy pomocy ?astmatycznych kortykosteroidów?, a jakże), ale byli zdecydowanie bardziej muskularni niż ich następcy, rywalizujący w erze systemu ADAMs, wzmożonych kontroli poza wyścigami oraz paszportów biologicznych.

    Team Sky nie był pierwszy, który zaczął wystawiać do startu w wielkich tourach ?jeżdżące szkielety?, ale zdecydowanie był tym, u którego było to najbardziej widoczne.

    Embed from Getty Images

    Warto w tym miejscu podkreślić, że Bradley Wiggins, były specjalista jazdy na torze sporą część niepotrzebnego balastu zrzucił jeszcze przed dołączeniem do Sky, gdy w 2009r zadziwił świat skuteczną jazdą w górach, zdobywając przy tym czwarte miejsce w Tour de France.

    O nadużyciach TUE dla poprawy wyników jako jednym z poważniejszych problemów czasów ?post epo? informacje znajdziemy też w raporcie Niezależnej Komisji ds. Reformy Kolarstwa (czyli CIRC).

    Ponieważ utrata masy wiąże się zazwyczaj z równoczesną utratą siły, bardzo prawdopodobne jest, że to właśnie dzięki wykorzystaniu procedury TUE i odchudzających ?skutków ubocznych? leków na astmę możliwe było bezstratne przekształcenie charakteryzujących się wysoką mocą (ale też i masą) torowców jak Wiggins czy Geraint Thomas w skutecznych kolarzy etapowych, mogących poszczycić się imponującym stosunkiem W/kg.Sięgnąć po „świętego graala” treningu, spadek masy bez spadku mocy.

    Kluczowy dla potępienia lub rozgrzeszenia zarówno kierownictwa jak i kolarzy zespołu Sky (jak i zapewne wielu innych, podążających podobną drogą) jest fakt, że, w przeciwieństwie do peletonu przełomu XX i XXIw stosunek mocy do masy przekraczający 6W/kg osiągnięto zgodnie z obowiązującymi przepisami antydopingowymi.

    To naruszenie etyki, ale nie złamanie oficjalnych reguł, a jeśli ktoś powinien być pociągnięty do odpowiedzialności (głównie dyscyplinarnej przez swoją grupę zawodową), to lekarz przepisujący leki. Nawet, jeśli z jego braku jego sumienia ochoczo korzystają sami sportowcy.

    Casusowi Sky jest więc bardzo blisko do systemu inhalacji wdrożonego przez norweską kadrę biegaczy narciarskich. Gdzie również raz na jakiś czas pojawia się błąd skutkujący dyskwalifikacją zawodnika.

    Embed from Getty Images

    Taki urok chodzenia na linie

    Chowanie się w cieniu, balansowanie na linie, sięganie granic wiąże się z tym, że wcześniej czy później zostanie się złapanym i z tejże liny spadnie.

    To zabawne o tyle, że Team Sky początkowo w swojej komunikacji bazował na ?cienkiej, linii oddzielającej zwycięstwo od porażki?. Linii wyrażającej ?filozofię marginal gains?, a która przy okazji okazuje się być linią oddzielającą pełną etyczność od niebezpiecznego balansowania na granicy legalnego i nielegalnego wspomagania zawodników.

    Embed from Getty Images

    Marginal gains to bzdura?

    Ponieważ obecnie mamy o wiele większą wiedzę, lub przynajmniej możemy przypuszczać z dużym prawdopodobieństwem, co stoi za sukcesami zespołu Sky, zaczynamy powszechnie deprecjonować ideę propagowaną przez Brytyjczyków, czyli ?marginal gains?.

    Trzeba jednak powiedzieć wprost: poszukiwanie ?zysków granicznych? zmieniło kolarstwo, być może bardziej niż EPO, testosteron i hormon wzrostu razem wzięte.

    Kolarskie: aerodynamika, ergonomia, odżywianie, regeneracja, metody treningowe w ostatnich latach zostały popchnięte o lata do przodu.

    Na tle zawodowych ekip kolarskich, ich dbałości o detale i naukowego wyścigu zbrojeń przedstawiciele innych dyscyplin sportu wyglądają jak amatorzy. Ba, wyglądają jak amatorzy nawet na tle entuzjastów kolarstwa, mastersów czy zawodników nielicencjonowanch.

    Gdy usłyszałem, że podczas Igrzysk w Pjongczangu Adam Małysz naprędce organizował wygodne materace do spania dla kadry naszych skoczków pomyślałem, że zawodowy peleton wozi swoje, sprawdzone i ułatwiające regenerację po całym świecie od dobrych kilku lat.

    I tak, Bradley Wiggins pewnie z torowca stał się specjalistą wielkich tourów również dzięki utracie masy na skutek stosowania ?astmatycznych kortykosteroidów?, ale nie zmienia to faktu, że do upałów na trasie Tour de France przygotowywał się trenując na trenażerze, w namiocie, podczas zgrupowania na gorącej Teneryfie.

    O takich ?drobiazgach? jak powszechne mierniki mocy, bike fitting i testy aerodynamiki w roku 2018 wspominać po prostu nie warto, bo jak wspomniałem wcześniej, obecnie już nawet nie ?czy? tylko ?za ile? decydują się na nie nawet amatorzy.

    Embed from Getty Images

    Salbutamol otwiera oczy

    Gdyby nie przypadek Froome?a z września 2017, wszystkie zarzuty wobec Team Sky można by uznać za przykrą przeszłość. Przeszłością jest Wiggins, przeszłością jest Sutton, przeszłością jest nawet ówczesny, jak się okazuje pełen hipokryzji marketing, ?cienka linia? i wizerunek rycerzy czystego kolarstwa.

    O tym, że Froome od czasu do czasu weźmie coś na drogi oddechowe wszyscy dobrze wiemy. Brytyjczyk potrafił korzystać z inhalatora nawet podczas transmitowanych na żywo etapów Criterium du Dauphine, zatem fakt, że po deszczowym dniu na Vuelcie zażył salbutamol nikogo nie dziwi.

    Tyle tylko, że wziął go bardzo, bardzo dużo, przekraczając dwukrotnie dopuszczalne – i tak liberalne – normy.

    Biorąc pod uwagę, że stało się to w momencie, gdy zwycięstwo w całej Vuelta a Espana zaczynało wymykać mu się z rąk, należy zapytać, czy, mimo zapewnień i zawodnika i kierownictwa, stosowanie legalnych, lecz wątpliwych etycznie, za to poprawiających wydolność metod nadal nie jest elementem budowania sukcesu w tym zespole.

    A jeśli tak, to czy dotyczy tylko Froome?a czy może części zespołu pracującej na sukcesy w wielkich tourach. A może systemowo całej ekipy? Wszak Sky słynie z tego, że ?odmienia? czy też ?wyciąga to, co najlepsze? z zawodników, przyspieszając ich zarówno pod górę jak i podczas etapów jazdy na czas.

    Czy fakt, że kolarze dotychczas uznawani za specjalistów wyścigów klasycznych a czasem i sprinterzy są w stanie w Alpach i Pirenejach gubić typowych ?górali? to efekt aerodynamiki, diety i nowatorskiego treningu czy poza tym Sky swoją, całkowicie betonującą peleton, drużynę buduje dzięki TUE na leki na astmę, nadużywaniu leków nasennych i przeciwbólowych? A jeśli tak, i grupa, choć legalnie, potrafi systemowo postępować nieetycznie, jakie inne reguły są naginane, by osiągnąć sukces?

    To pytania, na które nie odpowie ani szef ekipy Dave Brailsford (który rozmawia tylko z tymi, którzy piszą o nim dobrze), ani Chris Froome (który szuka fizjologicznych powodów jak niewydolność nerek by usprawiedliwić nadmierną obecność salbutamolu w pobranej od niego próbce). A o to ?czy korzystasz z procedury TUE?, ?czy widziałeś, by twoim kolegom z grupy przepisywano leki przeciwastmatyczne, przeciwbólowe lub nasenne bez wyraźnych powodów medycznych? i ?czy uważasz, że Team Sky powinien należeć do MPCC (ruch na rzecz wiarygodnego kolarstwa? nikt też nie zapyta Polaków jeżdżących w brytyjskiej ekipie. Bo po co.

    TUE – zabronić czy tylko monitorować

    Tę kwestię specjalnie zostawiłem na koniec. Zapewne część z Was od razu pomyśli: ?Skoro są chorzy, niech nie startują?. ?Wykluczyć astmatyków?. ?Na paraolimpiadę ich?. I tym podobne hasła, które pojawiają się zawsze przy okazji Froome?a, Wigginsa i norweskich biegaczy narciarskich.

    Ten temat jest złożony i dużo bardziej skomplikowany. Po pierwsze, nie można odmawiać osobom z problemami zdrowotnymi ani prawa do leczenia ani prawa do pracy. Owszem, zawsze można użyć argumentu, że osoba z artretyzmem nie powinna zajmować się mikrochirurgią a przecież jest wiele innych dziedzin medycyny, w których drżenie rąk nie jest ograniczeniem, zatem zawodnik z astmą mógłby wybrać inną dyscyplinę sportu, w której będzie się realizować. Tyle tylko, że problemy z drogami oddechowymi to często choroba zawodowa, która dopiero później jest wykorzystywana (lub nie) jako wymówka do poprawy wyników sportowych.

    Zatem zakaz korzystania z leków, podobnie jak zakaz startów byłby nadużyciem, być może jeszcze poważniejszym niż nadużywanie przez sportowców procedury TUE, bo godzącym w prawa człowieka.

    Do tego dochodzi kwestia prawa do prywatności (to w kwestii jawności danych o tym, kto na co choruje i jakie przyjmuje leki), tajemnica lekarska i wiele innych kwestii, które poza światem wyczynowego sportu wydają się być oczywiste.

    Procedura TUE niewątpliwie wymaga monitorowania i być może usprawnienia, ale, podobnie jak w wielu innych dziedzinach życia fakt, że jest nadużywana do oszustwa nie oznacza, że należy jej się pozbyć. Federacje sportowe jak UCI czy agencje antydopingowe jak WADA cechuje niestety spora bezwładność, zatem zanim cokolwiek się wydarzy upłynie pewnie jeszcze wiele miesięcy, w trakcie których ta i inne luki będą wykorzystywane do tego by jeździć, biegać i pływać szybciej.

    Zdjęcie okładkowe: Jaguar MENA, flickr, CC BY 2.0

  • ICA?US. „Ikar”. Przed Igrzyskami i Oscarami.

    ICA?US. „Ikar”. Przed Igrzyskami i Oscarami.

    Od sportowego eksperymentu-prowokacji do afery na skalę międzynarodową. Od hedonistycznego pościgu za wynikiem w amatorskich zawodach po program ochrony świadków i ingerencję służb specjalnych. „Ikar” Bryana Fogela to przykład na to, że dziennikarstwo jeszcze ma sens.

    Choć to „Ikar” jest filmem głośniejszym, nagrodzony Oscarem w kategorii dokumentów, trzeba pamiętać, że najpierw powstał materiał niemieckiej telewizji ARD.

    Hajo Seppelt ujawnił w nim sporą część procederu, o którym również opowiada Fogel: zinstytucjonalizowanego, zorganizowanego i bezkompromisowego systemu dopingu wśród rosyjskich kadr dyscyplin olimpijskich.

    Działalność zarówno Seppelta jak i Vogela przyczyniła się do poważnego naruszenia pozycji reprezentacji Rosji podczas letnich Igrzysk w Rio de Janeiro jak i realnego wykluczenia jej z zimowych Igrzysk w Pjongczang, gdzie 168 zawodników będzie startowało nie w barwach swojego kraju a jako sportowcy niezależni. Czterdziestu pięciu do ostatniego dnia starało się o prawo startu i choć nie zostali zdyskwalifikowani, międzynarodowy trybunał uznał prawo organizatora do wykluczenia ich z imprezy.

    Wracając do meritum, sam „Ikar” stawia kilka ciekawych tez. Po pierwsze, nawet jeśli sportowiec indywidualny, grupa zawodowa czy kraj opracuje, dzięki wybitnym umysłom (tu poznajemy byłego kierownika moskiewskiego laboratorium, Grigorija Rodczenkowa) sposób na równoczesne wspomaganie sportowców i unikanie pozytywnego wyniku kontroli, ostatecznie niezbędne są metody najbardziej prymitywne.

    W tym przypadku, by osiągnąć sukces podczas Igrzysk w Soczi, Rosjanie użyli służb specjalnych, które wykradły pobrane próbki, otwierały zablokowane pojemniki z moczem i podmieniały ich zawartość.

    To najważniejszy morał z tej, jak również z innych około dopingowych historii. Nielegalne wspomaganie zawsze wiąże się z korupcją, przemytem, czarnym rynkiem, zastraszaniem, mobbingiem i wieloma innymi przestępstwami.

    Ponieważ w tym, konkretnym przypadku mamy do czynienia ze zorganizowaną akcją prowadzoną przez kraj o de facto autorytarnym ustroju, stawka jest większa niż zazwyczaj. W grę wchodzi wolność a nawet życie zaangażowanych w proceder osób.

    Po drugie, jako wstęp do całej historii dostajemy ciekawą anegdotę na temat dopingu w sporcie amatorskim. Twórca filmu, sfrustrowanym brakiem wyników i pchany ciekawością zawodową postanawia, na potrzeby swoje i dziennikarskiego eksperymentu, odwzorować system, jakim posiłkował się Lance Armstrong.

    Efektem tego jest wyraźny wzrost parametrów fizjologicznych, który jednak nie całkiem przekłada się na wynik sportowy. Mimo wszystko w dyscyplinie takiej jak kolarstwo mamy do czynienia z wieloma, innymi składnikami sukcesu niż tylko odpowiedni stosunek mocy do masy zawodnika.

    Dzięki tej próbie Fogel nawiązuje relację z Rodczenkowem a reszta, cóż, reszta jest historią, której efektem jest m.in. „Raport McLarena” oraz wykluczenie rosyjskich sportowców z Igrzysk w Pjongczang.

    Jeśli dołączymy do tego szerszy, polityczny kontekst, który rysują autorzy „Ikara” oraz dynamiczną narrację, dostajemy klasyk współczesnego dokumentu i jeden z lepszych filmów o mechanizmach rządzących sportem. Nawet, jeśli już wcześniej go widzieliście, polecam obejrzenie przynajmniej jeszcze raz!

    Na koniec dodam jeszcze jedną obserwację. Grigorij Rodczenkow, podobnie jak Michele Ferrari i kilku innych dopingowych magików jawi się jako postać sympatyczna, pasjonat nauki i przesuwania granic ludzkich możliwości. Mając świadomość, że to, czym się zajmuje jest nie tylko nielegalne, ale wręcz obrzydliwe, równocześnie nie sposób go nie lubić, nie doceniać zaangażowania a przede wszystkim profesjonalizmu, wiedzy i inteligencji. Ot paradoks.

    „Icarus”
    Reż. Bryan Fogel
    121 minut
    Netflix 2017

    PS
    Osiem lat od Soczi, Rosjanie na kolejnych, zimowych Igrzyskach, tym razem w Pekinie wciąż w ramach konsekwencji afery nagłośnionej przez Hajo Seppelta startują jako „niezrzeszeni” i w teorii nie mogą reprezentować swojego kraju.