Tag: cross country

  • Czy Pidcock i MVDP zbawią kolarstwo górskie?

    Czy Pidcock i MVDP zbawią kolarstwo górskie?

    Rywalizacja Mathieu van der Poela i Toma Pidcocka ze sobą nawzajem, z Nino Schurterem, z Francuzami i Szwajcarami specjalizującymi się w XCO sprawia, że serca fanów cross country biją szybciej. Ale czy jest odpowiedzią na wyzwania, przed którymi stoi olimpijska odmiana kolarstwa górskiego?

    Gwiazdy poza kategorią

    Holender i Brytyjczyk wymykają się wszelkim klasyfikacjom. Niewątpliwie wywodzą się z przełajów, ale od dziecka ścigają się i w cyclocrossie i na szosie i na rowerach górskich. Mają imponującą wydolność, znakomitą technikę, jeżdżą dynamicznie i widowiskowo niemal w każdym wyścigu, w którym biorą udział. 

    Łączy ich również fakt osiągnięcia najwyższego poziomu sportowego w nominalnym wieku młodzieżowca. Choć do MVDP trzeba tu już stosować czas przeszły, ponieważ w międzyczasie “postarzał się” (teraz ma 26 lat), to z dwudziestodwuletnim Pidcockiem ma wiele wspólnego. 

    Sukcesy w cyclocrossie czy mtb miałyby jednak znaczenie wyłącznie dla koneserów gdyby nie przebojowe wejście do szosowego peletonu (co łączy ich również z inną gwiazdą cyclocrossu, Woutem van Aertem). 

    Embed from Getty Images

    Co ciekawe, istotną rolę w ich karierach odgrywa wyścig Amstel Gold Race. Spektakularny pościg i zwycięstwo van der Poela w 2019r a także kilkumilimetrowa porażka Pidcocka z van Aertem w tym roku to jedne z najważniejszych wydarzeń w kolarstwie w danym sezonie. 

    Kontekstu sprawie nadaje również podpisanie przez Pidcocka kontraktu z najbogatszą szosową grupą, Ineos-Grenadiers.

    Choć to na szosie są pieniądze i sława, obaj myślą o olimpijskim złocie w Tokio a w ich przypadku zdobycie medalu wydaje się całkiem prawdopodobne, w przeciwieństwie do próby Petera Sagana w Rio de Janeiro. 

    Wszystkie oczy na mtb

    Trzeba jednak przyznać, że start będącego u szczytu sławy Słowaka w olimpijskim XCO podczas wspomnianych Igrzysk w Rio zwrócił uwagę na tę, nieco zmarginalizowaną, odmianę kolarstwa. 

    Sagan, który swoją charyzmą, osobowością i sposobem jazdy przyciąga na trasy tłumy widzów podniósł zainteresowanie cross country i wyniósł olimpijski wyścig do rangi prawdziwego wydarzenia. 

    MTB, zarówno XCO jak i jego wersje “grawitacyjne” od lat znajduje się bowiem w dziwnej niszy. Z jednej strony mamy patronat Redbulla czy Mercedesa, z drugiej obecność na igrzyskach a równocześnie stygmę czegoś nie do końca poważnego. A z pewnością nie tak prestiżowego jak jej wysokość szosa. 

    Embed from Getty Images

    Szosowa  gorączka

    Kolarstwo jako takie ma w swojej rodzinie jedno z najważniejszych wydarzeń sportowych na świecie. Tour de France to marka ustępująca nielicznym: Igrzyskom Olimpijskim, piłkarskiemu mundialowi czy Super Bowl. 

    Wielka Pętla przyciąga na trasy i przed ekrany nie tylko fanów sportu rowerowego. Jest globalnym wydarzeniem społecznym i kulturowym, zawłaszczającym na trzy tygodnie anteny stacji telewizyjnych czy okładki wydawnictw.

    Także Giro d’Italia, “monumenty” a także szereg innych wyścigów jest zakorzeniona w świadomości Europejczyków i pobudza wyobraźnię wciąż uczących się kolarstwa Anglosasów. 

    Choć UCI jest często krytykowana za indolencję i konserwatyzm, reformy kalendarza, jego globalizacja wraz z kolejnymi iteracjami World Touru oraz rozciągnięcie sezonu od stycznia do października sprawiły, że z “szosą” obcujemy niemal cały rok. 

    Zmiana podejścia największych gwiazd, które zamiast spędzać czas w ukryciu na zgrupowaniach z otwartą przyłbicą rywalizują w kolejnych wyścigach powoduje, że zawodowy peleton dostarcza nam rozrywki niemal non stop. 

    Mniejsze wyścigi mają problem by przebić się przez rozmach Tour de France o czym przekonuje się co kilka lat Czesław Lang gdy jego wyścig pokrywa się teminem z Wielką Pętlą. Kolarstwo kobiece z trudem walczy o swoją pozycję a nawet gdy “monumenty” dostały w ostatnich latach damskie wersje, ich śledzenie jest utrudnione. Bo ciężko spędzić przed ekranem cały dzień, najpierw oglądając panie a zaraz potem panów. Po głowie wkrótce zapewnie dostanie też kolarstwo torowe, które z komfortowego terminu zimowego zostało przerzucone na lato. Kto będzie kibicował w hali, gdy na Alpe d’Huez czy Tourmalet będzie działa się historia?

    Embed from Getty Images

    Na wzór i podobieństwo przełajów

    Sukces i popularność kolarstwa przełajowego, z którego wywodzą się i van der Poel i Pidcock ma wiele źródeł. Cyclocross wykorzystuje ten jeden moment w sezonie, gdy widzowie mają chwilę oddechu od szosy.

    Co więcej, wykorzystuje swoje okienko do maksimum. Puchar Świata oraz serie komercyjne: Superprestige czy [nazwa sponsora, obecnie X²O Badkamers, wcześniej DVA, GVA czy BPost] Trophy wypełniają jesień i zimę po brzegi.

    Oznacza to, że z gwiazdami przełajów “widzimy się” co weekend a nawet częściej. Cały sezon CX ma swoją narrację a kolejne pojedynki wielkich mistrzów dostajemy w odstępie kilku dni. 

    Tymczasem mtb swój puchar ma rozrzucony często na pół roku a liczba eliminacji jest niewielka. Do tego niżej punktowane wyścigi są niezależne i choć puchary Włoch, Szwajcarii czy Niemiec gromadzą często na starcie śmietankę cross country, są rozrywką wyłącznie dla koneserów. 

    Co więcej, mimo wysokiego i wyrównanego poziomu sportowego, wieloletnia dominacja niewielkiej grupy zawodników spowodowała stagnację. W rzeczonych przełajach co kilka sezonów obesrwujemy wymianę pokoleń. Zatem nie tylko obcujemy z gwiazdami co tydzień, ale też cały czas coś się dzieje.

    Idąc dalej, mający potencjał na “Górski Tour de France” Cape Epic, być może najmocniejsza marka w mtb jako takim, nie jest imprezą docelową dla kluczowych nazwisk i największych gwiazd. Owszem, przyjeżdżają, trenują, ścigają się. Ale zawsze myślą a to o Pucharze Świata a to o Igrzyskach a to o tęczowej koszulce. 

    Choć lokalizacje kluczowych imprez od pewnego czasu są w miarę stałe, trudno po pierwsze wskazać między nimi jakieś różnice a po drugie nie wiążą się z nimi żadne specjalne historie. A przynajmniej nie takie, które zapamiętałaby szersza publiczność. 

    Owszem, zawodnicy i część polskich fanów kochają Nove Mesto, ale sekcje techniczne ze swoimi nazwami nie są ani Laskiem Arenberg, ani Alpe d’Huez, ani Murem d’Huy ani nawet narciarskim Alpe Cermis z Tour de Ski. 

    Mimo kilkudziesięciu lat historii i ćwierćwiecza obecności na Igrzyskach Olimpijskich mtb nie zbudowało dość legend i kultu. Pokuszę się o stwierdzenie, że więcej osób słyszało o Finale Ligure, gdzie można samemu pojeździć i przeżyć swoje własne wspomnienia niż o tym, co wydarzyło się w Albstadt. 

    Kolarze na start

    Van der Poela i Pidcocka z całym ich talentem i wszechstronnością trzeba nazwać po prostu “kolarzami”. Bez przypisywania do odmiany czy konkurencji. Wraz z Van Aertem, który jest prawdopodobnie najwszechstronniejszym kolarzem na szosie robią rzecz becenną. 

    Pobudzają wyobraźnię. 

    Sprawiają, że zastanawiamy się, gdzie są ich granice możliwości. Albo gdzie są granice ludzkich możliwości w ogóle. Dyskutujemy, ile jeszcze są w stanie wygrać. Albo nie tylko “ile” a “co jeszcze”. A także “w jakim stylu”. Czy po atomowym ataku, długiej, solowej ucieczce. A może po spektakularnym finiszu?

    W czasach, gdy wszystko jest policzone, “zyski graniczne” odnalezione w najmniejszych możliwych detalach, budżety ogromne a sprzęt kosmiczny, element charyzmy, który wnoszą do bikebiznesu jest bezcenny.

    Na szosie kontynuują dziedzictwo Sagana. A w mtb? Cóż, olimpijskiemu cross country dają nadzieję na nowe otwarcie pod koniec ery Nino Schurtera.

    Tyle tylko, że Sagan, którego wkład w poszerzenie fanbazy kolarstwa szosowego jest tak istotny, funkcjonował w bardziej komfortowych warunkach. Będąc fenomenem, który na podium staje niemal równie często co Eddy Merckx a na starcie pojawia się 70 dni w roku mógł porwać serca tłumów. 

    Van der Poel i Pidcock nie tylko dzielą uwagę między trzy odmiany kolarstwa, to jeszcze samo cross country najpierw musi się zreformować, skomercjalizować, zglobalizować i wymyślić na nowo. 

    Obawiam się, że mimo fascynacji MVDP startami na rowerze górskim, Holender zdąży albo wygrać wszystkie monumenty na szosie albo zakończy karierę nim w XCO, czy też czymkolwiek co zajmie kiedyś jego miejsce, coś się zmieni. 

    Cóż. Szkoda. 

  • Pod znakiem cross country

    Pod znakiem cross country

    Patrząc na frekwencję można by rzec ?szału nie ma?. Jeśli jednak w jednym województwie w ciągu sezonu rozgrywanych jest 11 imprez cross country, to znaczy, że ta odmiana mtb, przynajmniej lokalnie, jest daleka od wieszczonego przez lata upadku.

    Rzut oka

    Cztery eliminacje Pucharu Szlaku Solnego. Trzy Małopolskiej Ligi Kolarskiej i trzy Pucharu Tarnowa. Do tego niezależny ?Puchar Chochołowskich Term?. Od połowy kwietnia do końca września w Małopolsce rozegrano 11 oficjalnych wyścigów cross country. W dziesięciu z nich wziąłem udział i mam nadzieję, że sezon 2018 będzie pod tym względem równie owocny.

    ?Oficjalne? oznacza tyle, że każde z tych wydarzeń było wpisane do kalendarza, albo PZKol albo MZKol, zatem docelowo były one adresowane do zawodników z licencjami. W przypadku Pucharu Szlaku Solnego w kategoriach ?nieamatorskich? taki dokument był wymagany, mastersi mogą się ścigać bez konieczności wykupienia członkostwa w Związku. Puchar Tarnowa i Małopolska Liga Kolarska dopuszczały zawodników bez licencji. Charakterystycznym i nieodłącznym elementem wszystkich tych wyścigów jest organizowanie wyścigów dla dzieci, które mogą uczestniczyć po podpisaniu przez rodziców stosownych oświadczeń.

    W Pucharze Szlaku Solnego startowały 343 osoby, reprezentujące 54 kluby. W Małopolskiej Lidze Kolarskiej sklasyfikowano 73 zawodników i zawodniczek z 37 zespołów (ale do ?generalki? liczono tylko tych, którzy startowali we wszystkich eliminacjach), na pojedynczych wyścigach frekwencja wynosiła, podobnie jak na PSS ok. 150 osób, łączna liczba startujących była zbliżona do tej na PSS. W Pucharze Tarnowa, najstarszej serii imprez mtb w kraju wzięło udział w sumie 166 kolarzy. Puchar Chochołowskich Term to 105 uczestników.

    To dość typowe liczby dla wyścigów XC w kraju. Mimo wszystko cross country to spore wyzwanie, ta bardziej kwalifikowana odmiana wytrzymałościowego kolarstwa górskiego. Stąd też nie przyciąga na start tłumów.

    Ciekawostką jest, że na MLK nie było opłaty startowej dla wszystkich kategorii wiekowych, oprócz regulaminowych nagród finansowych ?kasę? na podium dostawali także mastersi a na koniec rozlosowano dwie nagrody specjalne: 2000zł dla zawodnika indywidualnego oraz 3000zł dla jednego z klubów, które regularnie brały udział w tej serii (zastrzyk gotówki dotarł do UKS ?Four Bike?). ?Kasa? zgodna z przepisami była również na PSS, natomiast na Pucharze Tarnowa od lat są przyzwoite nagrody rzeczowe.

    https://www.instagram.com/p/BYblzPeAJOE/

    Naturalnie, nie znaczy łatwo

    Na małopolskich XC tras nie buduje się koparkami, wywrotkami z gruzem i nie wozi się drewna do lasu. Co najwyżej tu i ówdzie autorzy rund dokonują niewielkiej korekty istniejących ścieżek lub prowadzą nową przecinkę przez las.

    Najciekawsze, klasyczne orkążenia można odnaleźć na Pucharze Szlaku Solnego. To typowe ?xc w stylu vintage?, wykorzystujące ukształtowanie terenu, który na Podhalu oferuje spore trudności. Dodany w tym roku do menu PSS Tuchów, w poprzednich sezonach goszczący Puchar Polski XCO, również nie odbiega od tego standardu, choć akurat w tej lokalizacji organizatorzy chętnie sięgają po łopatę i deski, dodatkowo urozmaicając trasę. By poradzić sobie na PSS, trzeba mieć już pewne doświadczenie w jeździe na rowerze mtb a na korzeniach, kamieniach, zakrętach i stromiznach można wykazać się dobrą techniką i kondycją.

    Małopolska Liga Kolarska to z kolei rundy składające się z jednego, stromego podjazdu oraz naturalnego zjazdu. Momentami jest ciężko, ale okrążeń jest mniej niż na PSS a co za tym idzie w najmocniej obsadzonych kategoriach początkującym łatwiej utrzymać się bez ?dubla?.

    Najbardziej przyjazny dla początkujących i z najmniejszą barierą wejścia jest Puchar Tarnowa. Tam poradzi sobie właściwie każdy, nawet początkujący maratończyk, o stopniu trudności decyduje tempo jazdy. Wymiana jednej z eliminacji na klasycznej trasie na Górze Świętego Marcina na nową lokalizację w podtarnowskiej Zbylitowskiej Górze dała nowy oddech tej zasłużonej, choć nieco ?zużytej? serii wyścigów.

    https://www.instagram.com/p/BYVUo4CAmEs/

    Dobre miejsce na start?

    Dzieci, żacy, młodzicy i juniorzy młodsi to główny adresat małopolskich xc. To oni ?robią frekwencję?, to oni uczą się kolarstwa górskiego i to oni później idą w świat. Wielu kadrowiczów, zawodowców lub po prostu bardzo solidnych kolarzy zaczynało swoją przygodę z wyczynowym mtb właśnie tutaj. Lokalne kluby, gminne, powiatowe, UKSy oraz rodziny są zapleczem nie tylko wojewódzkiego, ale i krajowego kolarstwa górskiego.

    Nieco gorzej jest wśród juniorów i elity. Tam albo, w poszukiwaniu rozwoju i perspektyw zawodnicy podpisują kontrakty z grupami zawodowymi, albo zostają na poziomie regionalnym, z czasem wykruszają się i zostają tylko najwytrwalsi. Wracają po kilku latach przerwy w kategorii Masters, która od lat składa się z lojalnej grupy kilkudziesięciu uczestników regularnie jeżdżących z wyścigu na wyścig.

    Czy to jest dobre miejsce, żeby ?zacząć swoją przygodę z xc?? Cóż, i tak i nie. Jeśli jesteś nastolatkiem, z pewnością tak. Jeśli jesteś mastersem i dajesz sobie radę na maratonach, również. Jeśli masz 19-29 lat i na imprezach masowych, tracisz więcej niż 10-15% do zwycięzcy, na klasycznym, górskim maratonie, pojawiając się na xc solidnie dostaniesz po tyłku.

    Trzykilometrowa pętla, na której znajduje się tyle elementów ?pure mtb? co na pięćdziesięcio kilometrowym maratonie weryfikuje i formę i technikę jazdy. Jeśli się nie zniechęcisz, po jednym sezonie chcąc czy nie chcąc będziesz lepszym kolarzem.

    https://www.instagram.com/p/BYQ_hl4ARw2/

    W telewizji raczej cię nie zobaczą

    PSS, MLK i PT mają charakterystyczną atmosferę. Tu wszyscy się znają od lat: zawodnicy, sędziowie, organizatorzy, trenerzy klubów. Wspólnie spędzony na zawodach czas w każdym sezonie sumuje się do kilku, solidnych dniówek.

    Jest więc po prostu sympatycznie i miło każdej wiosny po kilkumiesięcznej przerwie spotkać swoich wyścigowych znajomych.
    Lokalne imprezy prowadzone przez lokalnych pasjonatów dla lokalnych pasjonatów, nawet, jeśli oferują całkiem wysoki poziom sportowy (o czym świadczą wyniki Mistrzostw Polski, gdzie w czołówce a nawet z ?koszulkami z orłem? znajdziemy spore grono reprezentantów małopolskich klubów) w pewnym sensie stoją w miejscu. Ani nie szukają rozgłosu, ani nie walczą o frekwencję.

    Skoro jednak wszystko działa: jest sprawnie, bezpiecznie, przewidywalnie i solidnie, trudno szukać argumentów ?przeciw? takiej postawie. Z drugiej strony, jeśli popatrzeć za południową granicę, czyli na Słowację, imprezy w zasadzie na takim samym poziomie co nasze mają międzynarodową kategorię UCI. Niską, bo niską, ale zawsze.

    Być może więc tu i ówdzie można by podziałać z trochę większym rozmachem, ale nie będę narzekał. Zamiast tego podziękuję organizatorom, lokalnym sponsorom, działaczom, sędziom, trenerom, zawodnikom i kolegom, z którymi kolejny rok się ścigałem na małopolskich wyścigach xc. Dobra robota. I do zobaczenia wkrótce, przynajmniej w takim samym lub trochę większym gronie!

    PS. Szczególne podziękowania dla klubu i ekipy UKS Zawojak Zawoja, w barwach którego startowaliśmy z żoną we wszystkich wymienionych w tekście wyścigach.

  • Małopolska Liga Kolarska – dobry pomysł na rozpoczęcie przygody z XC

    Małopolska Liga Kolarska – dobry pomysł na rozpoczęcie przygody z XC

    W sezonie 2017 powraca Małopolska Liga Kolarska. To seria trzech wyścigów w formule cross country. Uczestniczyć mogą zarówno zawodnicy licencjonowani jak i amatorzy. Start jest za darmo a na najlepszych czekają nagrody finansowe.

    XC w Małopolsce ma się dobrze. Są wyścigi, są też kluby, z których wywodzą się reprezentanci kraju i medaliści mistrzostw Polski. Są też, po prostu, dobre tereny do jazdy.

    Po rocznej przerwie do kalendarza wraca Małopolska Liga Kolarska, cykl zawodów, które umożliwiają ?pierwszy start? zainteresowanym ściganiem na rowerze górskim w formule XC a zawodnikom licencjonowanym dają możliwość zdobywania punktów do regionalnego rankingu.

    W 2015r wziąłem udział w połowie MLK, podczas eliminacji w Pcimiu i Myślenicach. I wspominam je dobrze.

    W tym roku do tych lokalizacji dołączają jeszcze Sułkowice. Do każdej z miejscowości z centrum Krakowa jest nie więcej niż 45km, zatem przedstawiciele lokalnej społeczności kolarskiej nie będą mogli tłumaczyć się tym, że mają za daleko.

    Na Małopolskiej Lidze Kolarskiej trasy są ?oldschoolowe?, nie wymagają od uczestników konieczności pokonywania modnych ?dropów? czy innych tego typu atrakcji. Jest za to trochę przewyższenia. Rundy, liczące 3-5km zbudowane są wokół miejsca dającego dostęp do infrastruktury (wyciąg narciarski, stadion).

    To fajne zawody, na których można sprawdzić formę w konfrontacji z lokalnymi zawodnikami lub zdobyć pierwsze doświadczenie w wyścigach tego typu. Jeśli nie próbowaliście wcześniej sił w XC, ?Liga? jest dobrym pomysłem na debiut. Tym bardziej, że dla ?amatorów?, czyli zawodników nielicencjonowanych będzie osobna kategoria.

    Więcej informacji znajdziecie na stronie http://www.ligarowerowa.malopolska.pl/ (regulamin i harmonogramy tutaj) oraz na facebooku imprezy.

    Jeśli jeszcze nie macie planów na 24.06, 26.08 i 23.09, to weźcie pod uwagę Małopolską Ligę Kolarską. A jeśli macie, to cóż, plany zawsze można zmienić ;)

    Zdjęcia: Grzegorz Ziaja, TS Wilga Golkowice.

  • MTB 2016 – gdzie było najfajniej

    MTB 2016 – gdzie było najfajniej

    Spośród dwudziestu imprez rowerowych, w których startowaliśmy w sezonie 2016 wybrałem te najciekawsze. Nasycony rynek daje wiele możliwości wyboru, o tym, co zapada w pamięć i dobrze się kojarzy często decydują detale.

    Na wstępie mam dwie uwagi. Po pierwsze, kalendarz startów ułożyliśmy nieco chaotycznie, po drodze wprowadzając zmiany ?w locie?, zmieniając plany i spontanicznie reagując na pojawiające się możliwości. To niekoniecznie sprawdza się pod względem sportowym, ale daje więcej szans na nowe przygody.

    Sezon 2016 był też pierwszym, w którym oficjalnie współpracowałem z dwoma organizatorami imprez rowerowych: z Lang Teamem oraz z Zamana Group. Myślę jednak, że wystarczająco długo działam w tej branży, by potrafić wznieść się poza zobowiązania wynikające z tego typu umów i rzetelnie ocenić wybrane wyścigi.

    Od przełomu lutego i marca do przełomu września i października razem z moją szanowną małżonką pojawiliśmy się na: przełajach, cross country, maratonach oraz uphillach. To trochę zbyt wiele srok złapanych za ogon, co szczególnie odbiło się na mojej formie. Marianna poradziła sobie nieco lepiej. Ale nie w tym rzecz, ponieważ wrażenia związane z własną jazdą sobie a imprezy sobie.

    A photo posted by Marek Tyniec (@xouted) on

    Dlatego też, za najfajniejszy wyścig, w którym startowałem w sezonie 2016 uważam?

    Cyklokarpaty w Wierchomli

    Rozgrywana pod koniec sezonu na górskiej, klasycznie maratonowej trasie, finałowa eliminacja Cyklokarpat zdobyła moje serce na tyle, że jeśli znajdzie się w programie na sezon 2017, z miłą chęcią tam wrócę.

    Były to jedyne ?Cyklokarpaty?, na których startowałem w tym roku, wiem też, że poszczególne eliminacje różnią się między sobą poziomem. Atmosfera uzdrowiska, solidne przewyższenie, poziom sportowy i bardzo sprawna organizacja powodują, że mimo przeciętnej jazdy z Wierchomli wracałem z uśmiechem na ustach. Cieszy też rozwój tej serii, który obserwuję w każdym kolejnym sezonie. Jeśli miałbym wskazać maraton, któremu najbliżej jest do słowackich standardów, które stawiam wyżej niż nasze, byłby to właśnie ten.

    Drugie miejsce przyznaję

    Maratonowi Lang Teamu w Bukowinie Tatrzańskiej

    Szczerze mówiąc zapomniałem, jak bardzo profesjonalny potrafi być Czesław Lang i jego ekipa. Fakt, te imprezy są ?przywożone w ciężarówce? a nie organizowane przez lokalnych pasjonatów, ale doświadczenie World Touru przekładane jest na wyścig dla amatorów. Do tego w Bukowinie przygotowano wymagającą rundę, która dla wielu uczestników regularnie startujących ?u Langa? była niemałym szokiem.

    Mimo paskudnej pogody zawody przeprowadzono sprawnie a eliminacja Pucharu Polski sprawiła, że na starcie pojawiły się zacne nazwiska. I znów, jeśli Lang Team w przyszłym roku wpisze Bukowinę do swojego kalendarza, to chętnie się tam pojawię.

    A photo posted by Marek Tyniec (@xouted) on

    Trzecie miejsce, nieco sentymentalnie wędruje do

    Pucharu Szlaku Solnego

    Od mojego powrotu na rower co roku staram się startować we wszystkich eliminacjach tej małopolskiej serii wyścigów XC. Po pierwsze dlatego, że mam blisko, po drugie, że jest to ?cross country w starym stylu?: ciężkie fizycznie, na naturalnych trasach, organizowane według sprawdzonego regulaminu i harmonogramu. Niestety w tym sezonie ominąłem najciekawszą eliminację, będącą równocześnie Pucharem Polski w Skomielnej Białej, rozgrywaną na jednej z najbardziej wymagających tras w kraju. Sprawdzone Spytkowice, Orawka i Rabka wystarczyły mi do tego, by trochę się pościgać z mocnymi rywalami z regionu.

    Szlak Solny to stosunkowo kameralne imprezy, na które przyjeżdżają właściwie tylko zawodnicy zainteresowani ściganiem jako takim. Na Podhale przybywają jednak kluby z innych województw, bo mimo wszystko góry to góry, i to tu można zdobyć pierwsze doświadczenia w sensownym xc, solidnie potrenować czy sprawdzić formę przed ważniejszymi imprezami.

    Jasne, można się zżymać, że całość stoi w miejscu i się nie rozwija, z drugiej strony trzeba postawić pytanie, czy wszyscy muszą ulegać paradygmatowi ciągłego wzrostu.

    A photo posted by Marek Tyniec (@xouted) on

    A teraz przechodzimy do części najciekawszej, czyli

    Wyróżnienia

    Po pierwsze Cezary Zamana, który oswaja Warszawiaków z Górami. Weekend na przedmieściach Nowego Targu, z kilkukrotnym wjazdem na Turbacz: podczas uphillu oraz maratonu to ciekawa propozycja na początek wakacji. Nie jestem przekonany, jak można ogarnąć taką mnogość imprez w ciągu roku, jak to robi Zamana Group, ale jakoś im się udaje. Tak czy inaczej, pomysł, by zaprosić ścigantów z Mazowsza w Gorce wydaje mi się ciekawy, zatem Uphill na Turbacz oraz Mazovia MTB Marathon w Łopusznej lądują na mojej liście.

    Po drugie Uphill MTB Beskidy. W poprzednich sezonach zaglądaliśmy tam gościnnie, na jedne zawody, tym razem przejechaliśmy tę mikro serię w całości. Pięć wyścigów rozegranych w trzy tygodnie na Śląsku Cieszyńskim to ekspresowe wycieczki na Ostry, Czantorię, Wielki Połom, Tyniok i Równicę. Trochę czuć, że to zawody robione ?przez lokalesów dla lokalesów?, ale jak ci lokalesi cisną po znanych sobie ścieżkach, można dowiedzieć się tylko przyjeżdżając na beskidzkie uphille. A do tego docenić, czym jest Unia Europejska i Strefa Schengen.

    Na koniec i nieco poza kategorią zostawiłem temat, który powraca co roku, czyli

    Słowacja

    Tym razem odwiedziliśmy trzy maratony: w Udicy, Dolnym Kubinie oraz miejscowości Granc Petrovce. Trzy różne regiony Słowacji, trzej różni organizatorzy, ale dbałość o uczestnika jest wszędzie taka sama. Trochę mi smutno, że tak niewiele osób jest chętnych na nowe doznania i nie wychyla nosa poza znane ścieżki i schematy organizatorów, do których jeździ przez lata, ale cóż? Wasza strata.

    Co jeszcze mogę dodać? Pozytywne jest to, że w sezonie 2016 nie trafiliśmy na żadną imprezę, która byłaby ewidentną wtopą organizatora. Wiadomo, jakieś drobne potknięcia trafiają się każdemu, ale ogólnie mam wrażenie, że w kwestii jakości imprez rowerowych jest lepiej. Inna sprawa, że konsekwentnie wybieramy te starty, które mają w sobie spory potencjał ?fajności?. Taka już zaleta jazdy wyłącznie dla siebie i bez większych zobowiązań.

    A jakie były Wasze najlepsze doświadczenia z imprez kolarskich w sezonie 2016?

  • Gdzieś popełniliśmy błąd

    Gdzieś popełniliśmy błąd

    Dwie kobiety i żadnego mężczyzny. Tak będzie wyglądała reprezentacja polskich kolarzy górskich na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. Nadrzędny cel funkcjonowania kadry narodowej w ostatnim czteroleciu został więc zrealizowany w połowie. Lub niezrealizowany.

    Pierwszy raz na IO wyścig cross country pojawił się 20 lat temu. Do Atlanty w 1996 pojechali Marek Galiński (miał wówczas 22 lata) i Sławomir Barul zajęli dalekie miejsca (odpowiednio 29 i 36, ostatnie). W ramach ciekawostki warto wspomnieć, że zwycięzca, Bart Brentejns jechał 2h15? zaś Barul? trzy godziny bez sześciu minut. Ówczesne cross country miało więcej wspólnego ze współczesnymi maratonami niż ekstremalnym XCO na którym zawodnicy muszą skakać i przedzierać się przez ?rock gardeny?.

    W Sydney w sezonie 2000 wystartował samotny Galiński i do mety dojechał na 21 lokacie.

    Przed Atenami 2004 wiele mówiło się o medalowych szansach młodych i utalentowanych zawodniczek: Mai Włoszczowskiej, Annie Szafraniec i Magdalenie Sadłeckiej. Szóste (Włoszczowska) i jedenaste (Szafraniec) miejsca przyjęto z mieszanymi uczuciami biorąc pod uwagę że dziewczyny wpisały się w świadomość kibiców jako niemal pewniaki do podium dzięki regularnej obecności w telewizji. Na ich tle Galiński wypadł ?blado? dojeżdżając na czternastym miejscu, co jednak biorąc pod uwagę poziom męskiego cross country było osiągnięciem całkiem zacnym. Drugi z reprezentantów Polski, Marcin Karczyński był 24, co przeszło w zasadzie bez echa. Dwanaście lat później, czyli dziś pewnie nie pogardzilibyśmy takim wynikiem?

    Pekin 2008 to oczywiście srebro Mai Włoszczowskiej i świetne, dziesiąte miejsce Aleksandry Dawidowicz oraz trzynaste Galińskiego.

    Przed Londynem 2012 dramat przeżyła Maja Włoszczowska, którą kontuzja wykluczyła z uczestnictwa w Igrzyskach. Na wysokości zadania stanęła za to Dawidowicz, która w tabelach widnieje jako siódma. Paula Gorycka zajęła 22. lokatę. Wśród mężczyzn Marek Konwa nawiązał do wyników Galińskiego przyjeżdżając na 16. miejscu (zaledwie trzy i pół minuty za ?złotym? Jarosławem Kulhavym), Piotr Brzózka był 32.

    Tyle historii. Dwadzieścia lat obecności polskich kolarzy górskich na Igrzyskach Olimpijskich na jednej stronie zoptymalizowanego maszynopisu.

    W Rio de Janeiro po raz pierwszy w historii naszych występów na IO nie pojedzie kolarz górski, mężczyzna. Odpowiedzialność za wynik spada realnie na barki Mai Włoszczowskiej, jedynego obecnie polskiego kolarza górskiego zaliczanego do światowej czołówki.

    Jeszcze w trakcie zmierzającej do końca kariery Marka Galińskiego (?Diabeł? oddał koszulkę mistrza Polski Konwie w 2012r, w wieku 38 lat) realnie nie było widać na horyzoncie jego następcy (Galiński stawał na podium zawodów Pucharu Świata, zajął piąte miejsce w mistrzostwach świata) nie licząc tegoż Konwy, który poza zmaganiem się z realiami polskiego kolarstwa i przechodzenia z kategorii młodzieżowej do elity musiał odczuwać presję bycia ?jedyną nadzieją? naszego mtb.

    Wynik Konwy w Londynie (16.), który choć nie był mitycznym ?miejscem punktowanym? był całkiem przyzwoity. Był też, jak wiele innych wyników w polskim kolarstwie czy też sporcie w ogóle, wynikiem przypadkowym. Nie w sensie samego zawodnika, bo ten wówczas prezentował odpowiedni poziom, ale dlatego, że w razie jego niepowodzenia zostawaliśmy z niczym.

    I tak się stało teraz. Gorszy okres Konwy, dopiero zbierający doświadczenie Wawak i brak jakiegokolwiek zaplecza sprawił, że wywalczenie choćby jednej nominacji było bardzo trudne, by nie powiedzieć nierealne.

    Jasne, możemy odczuwać ?schadenfreude? z faktu, że męskiej nominacji nie uzyskali też Brytyjczycy, ale nie o to chodzi.

    Co więcej, jeśli spojrzymy na potencjalne następczynie Mai Włoszczowskiej, również nie jest dobrze. Nasza multimedalistka mistrzostw świata może jeszcze ścigać się na wysokim poziomie jeszcze przez ładnych kilka lat, ale póki co, przy niej czy też za jej plecami nie wyrosła druga czy też trzecia równorzędna reprezentantka, choć jest lepiej niż w przypadku mężczyzn. Monika Żur, Aleksandra Podgórska, Marlena Droździok, czy Rita Malinkiewicz wciąż są młode i mają pewien potencjał. Nawet jeśli nie na medale mistrzostw świata elity czy Igrzysk Olimpijskich, to na regularne przynoszenie reprezentacji wystarczającej liczby punktów by zachować ciągłość szkolenia oraz obecność na najważniejszych imprezach, podobnie jak bardziej doświadczone Katarzyna Solus-Miśkowicz czy Aleksandra Dawidowicz lub Paula Gorycka.

    W przeszłości, czasach, gdy polskie mtb rosło lub utrzymywało się na wysokim poziomie międzynarodowym, sporą część punktów, które dawały nie tylko nominacje na Igrzyska, ale też np. lepszą pozycję na starcie zawodów pucharu czy mistrzostw świata zawodnicy zdobywali w Polsce. Grand Prix MTB organizowane przez Lang Team oferowało kilka wyścigów pierwszej kategorii UCI. Po przeniesieniu zainteresowania Czesława Langa i jego ekipy na imprezy masowe powstała próżnia. Czy jednak odpowiedzialność, tak jak odpowiedzialność za medal, powinna ciążyć na jednej, jakby na to nie patrzeć komercyjnie działającej firmie? Nie sądzę…

    Z kolei na gruncie organizacyjnym wiele sezonów gdy de facto kadra narodowa równała się jednej grupie zawodowej przyczyniło się do powstania luki pokoleniowej w szkoleniu.

    Ciekawostką jest, że obecnie dyrektor sportowy PZKol a przez wiele lat trener kadry mtb, Andrzej Piątek, autor wielu sukcesów i medali (co ważne i o czym nie wolno zapominać), obecnie publicznie umywa ręce od problemów mtb:

    równocześnie regularnie wyliczając miejsca w rankingach i zdobyte medale, swoją działalnością PR oraz w social mediach budując wizerunek polskiego kolarstwa jako niemal światowej potęgi.

    Tymczasem mtb, cóż, mtb powoli się odbudowuje. Drugi sezon z rzędu funkcjonuje w miarę jednolicie zorganizowany Puchar Polski w XCO. Do imprezy z kalendarza UCI sygnowanej przez Maję Włoszczowską dołączyła druga (?Górale na Start), po latach przerwy będziemy również mieli oficjalny, międzynarodowy maraton. Zorganizowano kolejne szczeble szkolenia, potencjalnych, przyszłych kadrowiczów. Nie mamy jeszcze przedstawicieli elity, ale na szerokiej bazie juniorów i orlików możemy coś zbudować. Jeśli nie za dwa lata to za cztery czy za sześć.

    Rzecz w tym, by poza potencjalną jedną czy drugą gwiazdą, wchodzący w sportową dorosłość zawodnicy nie musieli startować z ostatnich rzędów na międzynarodowych imprezach, mogli zdobywać nie tylko doświadczenie, ale i cenne punkty w kraju a kolejni kolarze górscy widzieli sens pozostania w cross country zamiast przechodzenia na szosę, do enduro czy do pracy w lokalnym sklepie rowerowym.

    Jasne, jeśli popatrzycie na wyniki i statystyki, to z tej perspektywy okaże się, że niewiele się zmieniło. Juniorów nie przybyło, rezultatów na arenie międzynarodowej brak. Pozytywistycznie rozumiana praca organiczna ma jednak to do siebie, że nie tylko jest niewdzięczna, ale też i na jej ewentualne efekty trzeba poczekać.

    Nie wiem, czy doczekamy się męskiego reprezentanta na Igrzyskach w Tokio. Szczerze mówiąc, choć od wyników na IO w sporej części zależy finansowanie polskiego sportu jako takiego, nie przykładam do tego szczególnej wagi. Przez cztery lata między Atenami a Pekinem, kolejne cztery między Pekinem a Londynem i przez kolejne cztery między Londynem a Rio słyszałem mantrę o znaczeniu Igrzysk i tym, jedynym, celu któremu wszystko jest podporządkowane. Teraz zamiast pięciu (jak Szwajcarzy czy Francuzi) szans medalowych w Rio mamy jedną (wierzę, że po wiosennych problemach zdrowotnych Maja Włoszczowska wróci do formy i korzystając z wieloletniego doświadczenia zbuduje szczyt formy na olimpijski finał) a w Tokio prawdopodobnie nie będziemy mieli żadnej.

    Czy to znaczy, że możemy zaorać polskie mtb jako takie i gdy Maja Włoszczowska zakończy za kilka lat karierę długo czekać na swoją ?Justynę Kowalczyk?, która na kolejną dekadę odwróci naszą uwagę od realnych problemów? Czy też lepiej dać cross country wsparcie, bo mimo wszystko na to zasługuje. Mam na myśli wsparcie organizacyjne (tak, tak, Polski Związek Kolarski), finansowe, medialne, ale też po prostu dobre słowo, którego wyraźne obecnie brakuje.

  • Jak to robią Słowacy?

    Jak to robią Słowacy?

    Na fali pozytywnych wspomnień z ubiegłorocznego startu w Kralovskim Maratonie postanowiłem sprawdzić, co nasi południowi sąsiedzi mają do zaoferowania w temacie cross country. Okazją do tego była pierwsza eliminacja Pucharu Słowacji.

    O tamtejszych maratonach przyjdzie jeszcze okazja napisać, tym bardziej, że zamierzam w najbliższych miesiącach zgłębić ten temat. Jednorazowa wizyta w sierpniu sprawiła, że byłem pełen entuzjazmu do słowackich imprez rowerowych. Zawody w Granč Petrovce zaoferowały mi więcej, niż większość maratonów, w których startowałem przed kilkuletnią przerwą. Pomyślałem więc, że XC musi być równie fajne.

    Turieckap 2014

    Turčianske Teplice to znane uzdrowisko u podnóża Wielkiej Fatry. Turystyczna miejscowość, której centralnym punktem są aquapark, spa i nieco zaniedbany park, przed sezonem świeciły pustkami. Przyjazd 250 kolarzy (w tym dzieci) mógłby być dla miasta pewnym wydarzeniem (zawody rozegrano zaledwie kilka minut od centrum), ale, podobnie jak u nas, trudno było liczyć na tłumy kibiców. Część mieszkańców pofatygowała się jednak by przyjrzeć się zmaganiom zawodników.

    Na niewielkim, zalesionym wzgórzu wytyczono ok. 4,5km rundę, najmłodsze kategorie wiekowe jechały jej krótszą wersję. Najmniejsze dzieci mogły szlifować umiejętności na prostym torze przeszkód zbudowanym z kilku pachołków, desek i paru metrów taśmy.

    Turieckap 2014

    Właściwa trasa prowadziła głównie singletrackami, ścieżki były szybkie i usłane pewną ilością korzeni. Zgodnie z zapowiedzią organizatora, przewyższenie na jednej rundzie wynosiło ok. 160m. Z drobnych różnic, pozytywnie zaskoczyło wyraźne oznaczenie rund dla poszczególnych kategorii: to bardzo ułatwia zapoznanie. Trasa była niemal w pełni naturalna, sztuczne elementy to nieco nadbudowane fragmenty singletracków. Nie było skoczni ani przywiezionych na ciężarówkach ?rock gardenów?. Pierwszy start minimalnie się opóźnił, poza tym wszystko działało zgodnie z harmonogramem, bez większych problemów.

    W najważniejszych kategoriach ścigało się 26 mężczyzn (Elita plus Orlik), 10 kobiet, 22 juniorów oraz 6 juniorek. Do Turčianskich Teplic przyjechała spora grupa kolarzy z południowej Polski, w tym Marek Konwa, zawodnicy z Podhala oraz ekipa Bieniasz Teamu. Pojawiło się również kilku Czechów na czele z Karelem Hartlem. W zależności od punktu widzenia, zawody można nazwać od ogórka po prestiżowe wydarzenie. Wyniki można znaleźć tu. Tak czy inaczej, choć nie wpisany do międzynarodowego kalendarza UCI, wyścig Turieckap był inauguracją Pucharu Słowacji 2014 (przy okazji w ramach wpisowego każdy otrzymywał terminarz imprez wydany przez tamtejszą federację).

    Turieckap 2014

    Tego samego dnia w Polsce rozgrywało się kilka imprez masowych – maratonów, amatorskie XC na południu kraju, m.in. w Brzyskach i Wodzisławiu oraz Puchar Polski XC w Białymstoku. Puchar Polski ma postać szczątkową. Jest połowa kwietnia a w kalendarzu nadal widnieją puste pola przy zaplanowanych datach. ?Rusza Peleton? oraz ?Góry Świętokrzyskie MTB Cup? to jedyne ?zaklepane? wyścigi. Aby nie było wątpliwości, Słowacy również mają problemy ze znalezieniem finansowania swoich zawodów. Mimo to w odpowiednim momencie zamknęli terminarz i w ich wyścigach regularnie rywalizować będzie krajowa czołówka. Zaplanowanych jest siedem eliminacji, kalendarz znajduje się na stronie tamtejszej federacji.

    Turieckap 2014

    Turieckap nie różnił się niczym od poszczególnych eliminacji Pucharu Szlaku Solnego, w których startowałem przez cały ubiegły sezon. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że nasz regionalny cykl organizowany jest z nieco większym rozmachem. Podobnie jak kilka innych, wartościowych serii imprez mógłby spokojnie zostać opatrzony stosowną symboliką i z niewiele większym budżetem zapraszać do siebie krajową, a nie regionalną czołówkę. Słowacy tak mogli zrobić, czemu nie możemy my? Czy prowadzenie oficjalnej punktacji przez Związek wymaga tak wiele wysiłku? Dlaczego mistrz Polski wybiera start za południową granicą a nie w pucharze swojego kraju? Gdybym w Turciańskich Teplicach zobaczył coś, co jest klasę wyżej niż nasze, regionalne XC, być może odpowiedź byłaby prostsza. Puchar Słowacji zapowiada się jednak jako normalna seria zawodów, jakich samych mamy przynajmniej kilka. Czy w tej sytuacji ktoś potrafi odpowiedzieć na moje pytania?

    Więcej zdjęć jest w albumie na facebooku.

  • Sezon ogórkowy

    Wróciłem na rower i wystartowałem w kilkunastu wyścigach. Głównie XC, do tego dwa maratony. Naprawdę za tym tęskniłem, to świetne doświadczenie, polecam każdemu. Przy okazji rozejrzałem się po krajowej scenie mtb. Zamiast klasycznego podsumowania sezonu, garść wrażeń.

    Nie wiem, ile osób brało w tym roku udział w zawodach. Być może magazyn bikeBoard znów policzy ilość ?osobostartów? w maratonach. Temu, kto wklei wszystkich do Excela, usunie duplikaty i wyciągnie wnioski należy się sława, chwała i należna cześć od branży rowerowej. Wiem natomiast, że tak jak w latach ubiegłych, zainteresowanych regularnymi startami, rywalizacją o czołowe lokaty i zbieraniem punktów do klasyfikacji generalnych była garstka.

    Puchar Szlaku Solnego 2013

    Połączyłem zawodników w sportowym ?wieku produkcyjnym?, czyli między 20 a 40 rokiem życia i sprawdziłem, ilu z nich znalazło się ponad kreską, oznaczającą wymaganą ilość startów do bycia sklasyfikowanym w ?generalce? (na właściwym maratonom dystansie Giga). W najtrudniejszej lidze, MTB Marathon, było to 38 mężczyzn i 6 kobiet. W najbardziej popularnej serii imprez, która odwiedza góry, czyli Bikemaraton, dzielnych mężczyzn było 36 zaś kobiet jest 19 (panie na dystansie Mega).

    W Pucharze Polski (w większości w ramach cyklu Skandia) na liście widnieje 27 nazwisk męskich i 6 żeńskich. Podobnie sprawa wygląda na wielu mniejszych seriach maratonów oraz na wyścigach cross country. Osób zdeterminowanych na tyle, by przez cały sezon regularnie walczyć o punkty jest więc niewiele.

    Nie oszukujmy się, niemal wszyscy to amatorzy. Nawet czołowi kolarze górscy rywalizujący na krajowych trasach nie żyją z jazdy rowerem. Właściwie każdy ma źródło dochodu, które zabezpiecza jego poboczne potrzeby, takie jak dach nad głową i pożywienie. Podstawowe, czyli jazdę w wyścigach, najlepszym zapewniają sponsorzy, średni nieco do tego interesu dokładają a słabsi większość budżetu startowo – treningowego pokrywają z własnej kieszeni.

    Skandia Maraton 2013

    Z drugiej strony, aby stanąć na podium, choćby w regionalnych zawodach, trzeba być przygotowanym. Kilkuset kolarzy górskich codziennie wsiada na rower z myślą, by zrealizować swój cel. Wygrana, pierwsza piątka, pierwsza dziesiątka. Dekoracja, puchar, medal, dyplom. O nagrodach celowo nie wspominam, choć bywa, że to one decydują przy ustalaniu indywidualnego planu startów.

    Mamy więc listę zwycięzców i dekorowanych. Sam skorzystałem z takiej możliwości. Wracając w tym sezonie na rower wybrałem dwie serie zawodów i liczyłem po cichu, że będę w nich w stanie rywalizować z kolegami o miejsca w czołówce. Efektem było podium w klasyfikacji generalnej regionalnego cyklu zawodów XC. Wiem, że gdyby jeden z konkurentów inaczej ułożył swój kalendarz, byłbym nie trzeci a czwarty. Ponieważ tego nie zrobił, udało się i jestem trzeci na podwórku. On jest za to pierwszy na swoim.

    W sezonie są trzy faktycznie ważne wyścigi. Mistrzostwa Polski w XC, w Maratonie oraz wyścig Mai Włoszczowskiej. Reszta ma mniejsze znaczenie. Bo czym jest maraton, który choć trudny, nie przyciąga na start więcej niż kilku zawodników. Albo czym jest Puchar Polski, który choć daje pieniądze, punkty i obecność w telewizji jest powszechnie krytykowany i kontestowany przez wyczynowych kolarzy. Nie widzę powodu, by narzekać na to, że tego samego dnia prawnik z Warszawy jedzie 500km na maraton w Sudety, student z Podkarpacia 50km do pobliskiej miejscowości na xc a aspirujący zawodnik ze Śląska na Puchar Czech. Tak chcieli, to sprawia im największą przyjemność i uważają, że jest to dla nich najlepsze.

    Puchar Tarnowa 2013

    Szkoda tylko, że tak mało jest imprez, które byłyby czymś więcej niż ?ogórkiem?. O ile trudno mieć pretensje do komercyjnych, prywatnych firm, które szukają klientów wpłacających wpisowe, o tyle Polski Związek Kolarski mógłby wykazać się większą uwagą przy ustalaniu kalendarza. Pokrywające się terminy amatorskich imprez nie szkodzą nikomu. Dorośli, zamożni ludzie mogą sami podejmować wybory, których jedyną konsekwencją będzie co najwyżej utrata części potencjalnych wrażeń, jakie dostarczają im weekendowe wypady na wyścigi. Sytuacja, gdy kluby szkolące młodzież muszą rezygnować z ważnych imprez, których jest jak na lekarstwo, bo w tym czasie rozgrywane są np. mistrzostwa regionu to większy problem. Tym bardziej, że zawodów dla kolarzy wyczynowych jest jak na lekarstwo, zatem zajmujący się nimi Związek powinien wykazać się większą uwagą. Tak, by zamiast sezonu ogórkowego z kilkoma świetlanymi akcentami przedstawić propozycję, która sprawi, że częściej na linii startu pojawiać się będzie nie dwóch a pięciu równorzędnej klasy sportowców. Pretendenci do medali imprez mistrzowskich powinni mieć możliwość wspólnej rywalizacji częściej niż trzy, cztery razy w sezonie. Bo to i lepiej dla nich i lepiej dla kibiców i lepiej dla organizatorów zawodów.

    Puchar Tarnowa 2013

    Ponieważ bycie medalistą póki co mi nie grozi, własny, przyszłoroczny kalendarz startów ułożę tak, by znów fajnie spędzić kilkanaście weekendów od kwietnia do października. Mieć motywację do treningów, spotkać znajomych, dobrze się pościgać. Złapać sporo pozytywnej energii, którą dostarcza mi udział w zawodach. Przeżyć coś ciekawego, doświadczyć czegoś nowego, poszukać nowych wyzwań. Może coś wygrać, może coś przegrać. Ponieważ i tak cała ta zabawa ma wymiar czysto osobisty i wpływa głównie na moje własne dobre samopoczucie, nie zamierzam się przejmować tym, czy pan X dogada się z panem Y co do terminów, nagród i lokalizacji. I tak będę miał do wyboru kilkadziesiąt imprez, zdecyduję się na te, które z wyżej wymienionych powodów będą dla mnie, prywatnie i osobiście, najcenniejsze.

  • Grand Canyon AL 8.9 – entry level dla wymagających

    Aluminiowy hardtail na kołach 29?. Sprzęt ze średniej półki do xc i maratonów. Popularny temat, mimo obecności na rynku od kilku lat, „tłentynajnery” ciągle budzą ciekawość. Jeżdżę na nim od wiosny, wystartowałem w kilkunastu wyścigach. Powrót na trasy zawodów mtb zaliczyłem, sprzęt się sprawdził. Poniżej recenzja.

    Dlaczego Canyon?

    Miałem ograniczony budżet. Okolice 6500PLN to było absolutne maksimum moich możliwości. Okazało się, że nawet na przecenach trudno znaleźć rower, który bez większych inwestycji pozwoli stanąć na starcie zawodów. Choć na rynku jest multum firm i modeli w tym przedziale, sprzętu, który realnie nadaje się do takich zastosowań jest niewiele. Canyon od początku był na czele listy faworytów do zakupu. W dopuszczalnym budżecie oferował najwięcej, w tym nowoczesną ramę o dobrej, sportowej geometrii oraz wszystkich rozwiązaniach, które prawdopodobnie na dłużej zadomowią się na rynku (główka ramy o zmiennej średnicy, suport na pressfit, sztywne osie kół, wewnętrzne prowadzenie linek oraz przednią przerzutka direct mount). Do tego osprzęt, który sprawdza się w amatorskim ściganiu. Nie bez znaczenia była też możliwość płatności kartą kredytową.

    Grand Canyon AL 8.9

    Na czym Canyon oszczędził?

    Atrakcyjna cena Canyona bierze się w dużej mierze z modelu dystrybucji. Rower kupuje się bezpośrednio od producenta, zatem odpada koszt transportu do sklepu oraz jego marża. Czy poza tym elementem firma gdzieś oszczędza? Klasa wyposażenie zachowuje niezbędny balans. Tańsze są: sztyca (Canyon), kaseta (SLX) i łańcuch (KMC), przednia przerzutka (X.7) oraz korba (SRAM S1400). Co do zasady nie upośledzają pracy, są za to nieco cięższe. Biorąc pod uwagę cenę całości, u konkurencji często te elementy pochodzą z jeszcze niższej grupy. Gdzie więc oszczędności? Na myśl przychodzi lakier. Jest delikatny i nałożono go po prostu mało. Ok, byłem przyzwyczajony do najwyższej klasy roboty wykonywanej przez Storcka, ale mimo wszystko po kilku miesiącach jazdy rama jest wizualnie podmęczona i jesienią będę musiał o nią zadbać: solidnie wyczyścić, uzupełnić zarysowania i otarcia a na koniec potraktować woskiem czy innym preparatem.

    Co jest fajne?

    Rama z serii Grand Canyon AL jest super. Ma dobrą geometrię (tylny trójkąt 438mm), wspomniane wcześniej nowinki techniczne, wzbudzające zaufanie, masywne przekroje rur tam gdzie wymagana jest sztywność oraz delikatniejsze tam, gdzie aluminium jest w stanie zapewnić jakikolwiek komfort. Do tego ma efektowny slooping. Z cennych drobiazgów, główna rura jest zabezpieczona od dołu ochronną naklejką, pancerze przy główce ramy gumowymi nakładkami a chainstay dodawanym w komplecie neoprenem. Fajne jest też wyposażenie. Szału nie ma, ale przerzutka i manetki X.9, hamulce Elixir 5, Rock Shox SID, mostek i kierownica Ritchey WCS, dobre stery Cane Creek 40 oraz koła Mavic Crossride to bardzo solidna średnia półka, która działa w każdych warunkach na wysokim poziomie. Od topowych modeli różni się głównie wagą. Pełną specyfikację modelu 2013 można znaleźć np. tu.

    Grand Canyon AL 8.9

    Z pudełka

    Niemcy to Niemcy. Po wyjęciu roweru z kartonu (trochę drogi, ale faktycznie solidny), pięć dni po tym, gdy obciążona została moja karta, wystarczyło założyć koła, przykręcić kierownicę, pedały, dopasować pozycję i jechać. Wszystko było wyregulowane i sprawdzone. Szok. W komplecie znalazłem jeszcze pompkę do amortyzatora oraz prosty klucz dynamometryczny z wszystkimi końcówkami niezbędnymi do złożenia i późniejszej regulacji sprzętu. Firmę kosztuje to grosze a jest wyraźną ?wartością dodaną? dla użytkownika. W rowerze wymieniłem dwa elementy: siodełko (na lżejsze) i chwyty Ergon na owijkę (z tego samego powodu). Z pedałami Shimano 540 całość w rozmiarze M waży ok. 11,3kg.

    Jazda

    Canyona kupiłem z jednego powodu: chciałem znowu się ścigać. Wybrałem zawody cross country, ponieważ w odległości ok 100km od domu mogę startować co tydzień – dwa, nie wydając worka pieniędzy na benzynę. Dodatkowo XC to sport w czystej postaci. Stawiając sobie jasny cel: jeździć jak najszybciej liczę na to, że sprawniej nauczę się znów poruszać na rowerze górskim. Dwie serie zawodów: Puchar Szlaku Solnego oraz Puchar Tarnowa uzupełniłem pojedynczymi wyścigami na Śląsku. Aby sezon był kompletny, w drugiej jego części podjąłem też próbę zmierzenia się z trasą dwóch maratonów: szybkiego w podkrakowskich Michałowicach oraz prawdziwie górskiego, na Słowacji.

    Grand Canyon AL 8.9

    Początkowe obawy, poza moja formą, budziły dwa elementy nowego roweru: dostępne przełożenie oraz opony. Canyon zdecydował się zastosować zestaw zębatek 22-36 z przodu oraz 11-36 z tyłu. Przy kole 29? najtwardsze przełożenie odpowiada zestawowi 11-40 z roweru 26?. Ku mojemu zdziwieniu, na takim komplecie da się jeździć, do tego całkiem sprawnie. Nawet najbardziej strome podjazdy stają się dostępne, w dół, o ile nie jest to kilkukilometrowy, stromy asfalt przełożenie również daje radę. Obawy okazały się więc bezpodstawne.
    W trakcie użytkowania na jaw wyszedł natomiast inny mankament. Przednie przerzutki SRAM nie słyną z dobrej pracy. Zastosowane X.7 dodatkowo ma problem ze współpracą z małymi zębatkami, trudno ją wyregulować i łańcuch często wypada na zewnątrz. Na maratonie, gdzie jedzie się spokojniej i jest odrobinę więcej czasu nie jest to problemem. W XC na tej przypadłości tracę nieco czasu a krańcowym przypadkiem był jeden z wyścigów, którego nie ukończyłem z powodu zaplątania i pogięcia łańcucha.

    Schwalbe nigdy nie było moim ulubionym producentem opon, Canyon zaproponował zestaw Racing Ralph plus Rocket Ron w rozmiarze 29×2,25?. Choć jest to model ?tubeless ready?, w kołach znajdują się dętki. Po początkowym stresie stwierdziłem, że balon jest na tyle duży, by bez większych obaw z dętkami jeździć na ?bezdętkowym? ciśnieniu. W XC takie rozwiązanie daje radę, na maratonie ze strachu przed dobiciem omijałem kamienie. W kontekście regularnych startów w zawodach długodystansowych przejście na bezdętki jest jednym z priorytetów.
    Fakt, że jeżdżę na kołach ważących ponad dwa kilogramy nie przeszkadza, ale to raczej efekt entuzjazmu związanego z powrotem na rower. Lekkie, szybkie i dobrze zaplecione koła bez dętek dadzą Canyonowi drugie życie. Liczę, że w ten sposób wydobędę z tej ramy pełny potencjał. Póki co Crossride?y dają radę i cieszę się, że tak jak reszta roweru są sprzętem bezobsługowym.

    To nie jest 29er

    Pytanie o to, jak jeździ mi się na rowerze z kołami 29? towarzyszy mi od początku sezonu. Za każdym razem odpowiadam, że nie wiem ;). Po czteroletniej przerwie kupiłem rower, czy raczej system, wyposażony w rozwojowe rozwiązania, który w perspektywie kilku sezonów będzie żywy a nie martwy. To, a nie konkretna ideologia, stało za jego wyborem. Na przełomie marca i kwietnia wsiadłem więc na rower i zacząłem swoją przygodę z mtb od nowa.

    Grand Canyon AL 8.9
    Grand Canyon AL 8.9 – po wyjęciu przedniego koła 29er mieści się pod prysznicem ;)

    Canyon jeździ tak, jak powinien jeździć rower do ścigania. Jest zwinny, skręca, gdzie chcę (dobrze jest go mocniej pochylić), świetnie radzi sobie z nierównościami. Mimo zostawienia dwóch podkładek pod mostkiem, nie ma najmniejszego problemu z odrywaniem przedniego koła nawet na największych stromiznach pod górę. Równocześnie czuję się bardzo bezpiecznie na odcinkach prowadzących w dół. Wysunięcie się za siodełko jest łatwe, również balans ciałem na technicznych fragmentach Canyon przyjmuje z ochotą. Pomocny jest wysoko zawieszony suport: w koleinach i przesmykach między kamieniami zapewnia sporo komfortu psychicznego. Straty czasowe, które regularnie notuję na zjazdach, wiążą się bardziej z moim brakiem objeżdżenia niż z niedoskonałościami sprzętu.

    Zatem gdy ktoś chce znać moją opinię o ?jeździe na 29erze?, za każdym razem stwierdzam, że mam po prostu dobry rower. Nie wiem, czy to dobry dwudziestodziewięciocalowiec. Na moje potrzeby: amatorskiego ścigania w xc (i okazjonalnie maratonach) to po prostu sprzęt o adekwatnych możliwościach. Bardzo sprawny, nowoczesny, niezawodny, oferujący wiele więcej niż sugerowałaby to cena.

    Grand Canyon AL 8.9

    Na koniec uwaga o jedynej wpadce z doborem osprzętu, właściwie niezależna od Canyona. Problem jest powszechny i dotyczy manetki Rock Shoxa PushLock, która jest kompletnie nieodporna na błoto. Plastikowe zapadki wymagają ciągłego czyszczenia a i tak po pierwszym zabrudzeniu działanie dalekie jest od fabrycznego. Biorąc pod uwagę, że większość użytkowników się na to skarży, przy ilości testowanych rowerów z tym elementem, problem powinien wypłynąć w którejś z wcześniejszych recenzji.

    W przyszłym roku

    Na targach we Friedrichschafen Canyon właśnie prezentuje kolekcję 2014. Modele z ramą taką jak w moim rowerze dostają przedrostek ?SLX?, wszystkie są z widelcami Foxa oraz na osprzęcie Shimano. Dostają też o 4mm krótszy tył! 434mm to mniej niż w większości fulli XC o kołach 26?. Niestety tylko najwyższy model, AL SLX 9.9 za 7800PLN, pełnej grupie XT oraz kołach DT Spline M1700 będzie miał ?normalną? korbę z przełożeniem 24-38. Niższe modele wyposażono w zestaw 22-30-40. Sprzęt o tak dużym, sportowym potencjale zasługuje na to, by prosto z pudełka postawić go na starcie zawodów. Trójtarcz to w obecnych czasach, mimo wszystko, propozycja dla turysty.

  • Wybierz XC

    W kwietniu po czterech latach przerwy znowu stanąłem na starcie zawodów mtb. Wybrałem cross country a nie maraton. Powrót do źródeł i dobra lekcja na przyszłość w jednym. Pomyślałem, że skoro chcę lepiej jeździć na rowerze, to właśnie XC jest właściwą drogą.

    Motywację miałem prostą: spróbować, czy jestem w stanie przygotować się do sezonu i rywalizować z zawodnikami. Trzydziestka stuknęła mi ponad rok temu, zatem stałem się pełnoprawnym mastersem. Cóż, czas płynie nieubłaganie, tak samo dla wszystkich. Nadal uważam, że dzielenie zawodników na dwie kategorie wiekowe w, teoretycznie, najlepszym momencie kariery jest pomysłem dziwnym, ale tak jest i już. Mając lat 31 traktuję więc starty z mastersami jako alternatywę dla braku kategorii amatorskich. Nie ma się co oszukiwać, rywalizacja na poważnych zawodach z elitą wymaga gigantycznego nakładu czasu i środków.

    Gdy regularnie startowałem w maratonach, mając lat dwadzieściakilka, okazjonalne starty w xc kończyły się głównie walką o ukończenie wyścigu nie będąc zdublowanym. Ponieważ był to czas, gdy w kalendarzu ciągle obecne było Grand Prix MTB Czesława Langa (z różnymi nazwami sponsorów tytularnych), łatwo było oddzielić chłopców od mężczyzn, ziarno od plew i tak dalej. Kilkukrotne próby kończyły się dla mnie szybkim dublem lub ?DNFem?. Z resztą, napięty harmonogram maratonowy oraz zobowiązania z nim związane nie zachęcały do dalszych prób. Jedynie w sezonach, w których byłem w stanie rywalizować z top10 kategorii na maratonach, dawałem radę jakkolwiek godnie zaprezentować się na regionalnych imprezach xc.

    Konieczność skompletowania sprzętu, nawet na poziomie ?entry level? sprawiła, że budżet, którym dysponuję jest napięty. W takim razie kolejne założenie to: jeżdżę na zawody nie wymagające noclegu, najlepiej nie dalej niż 100km od domu. Dokładając do tego fakt, że wpisowe na zawodach cross country zazwyczaj nie przekracza 20pln, zabierając ze sobą kolegę mieszczę się w siedemdziesięciu złotych. Ponieważ wyścigi są krótsze, nawet jeżeli jest błoto, po kilku startach sprzęt wymaga standardowej konserwacji a nie generalnego remontu. Póki co same plusy.

    Wybrałem dwie serie zawodów: Puchar Tarnowa oraz Puchar Szlaku Solnego. Obie ze sporą tradycją, poziomem sportowym zawodników oraz charakterystyką tras, które są w stanie zweryfikować możliwości aspirującego rowerzysty (po czteroletniej przerwie trudno stawać na starcie z innym podejściem :-). Okazjonalnie uzupełniam je imprezami na Śląsku lub w Zagłębiu. Od połowy kwietnia do końca czerwca startowałem raptem siedem razy. Mało, ale jak na początek wystarczy.

    Co zastałem na miejscu? Po pierwsze, fajnie jest spotkać starych znajomych. Dosłownie starych, ponieważ spora grupa zawodników, z którymi przez wiele lat ścigałem się na maratonach, teraz wiedzie żywot mniej lub bardziej ustatkowanych mastersów. Po drugie, owi mastersi jeżdżą całkiem szybko. Owszem, wyścigi są krótkie (trwają maksymalnie godzinę i dziesięć minut), ale tempo jazdy czołówki nie odbiega zasadniczo od tego prezentowanego przez elitę. Po trzecie wreszcie (które za chwilę rozwinę), dostaję dokładnie to, co chciałem.

    Cross country to zawody stricte sportowe. O mniejszym lub wyższym poziomie wyczynu, ale nastawione na jasny cel: wyłonić najlepszych zawodników. Odpadają więc spory o to, kto jest kolarzem, kto jest turystą, szlachtą czy trzepakiem. Każdy, kto staje na starcie, ciśnie ile może, bo właśnie po to pofatygował się do Skomielnej, Tarnowa czy Będzina. Jeśli wsiadam na rower z myślą, by trenować, to chcę, by nastąpiła weryfikacja. Oprócz dywagacji na temat rywali odpadają również dywagacje na temat trasy. Każdy z wyścigów sprawdzał moje umiejętności kolarza górskiego, co szczególnie dotkliwie odczuwam podczas Pucharu Szlaku Solnego. Co ważne, mimo, że rundy są wymagające fizycznie i technicznie, nie są ?przegięte?. Choć wyścigi rozgrywane w górach (lub na pogórzu ;) ) oferują zawsze świetny klimat (fani ?Pure MTB? nie mogą mieć nic do zarzucenia), również w pozornie łatwym terenie można wytyczyć kilkukilometrowe okrążenie, które będzie odpowiednio wymagające, czego przykładem był majowy ?Hołda Race? w chorzowskim parku. Ponieważ różnice czasowe między zawodnikami są małe, nawet chwila dekoncentracji, niewielki błąd, zagapienie się lub odpuszczenie tempa powodują spadek o kilka miejsc. Z kolei konieczność pokonywania każdej trudności kilka razy daje szansę poprawy na każdym kolejnym okrążeniu. Jeśli więc myślisz o tym, by doskonalić swoje umiejętności, start w xc jest do tego idealnym poligonem doświadczalnym.

    O tym, że jest to dobra droga rozwoju świadczy prosty fakt. Jest bardzo niewielu jest wyczynowych kolarzy, którzy zaczynali przygodę ze sportem od maratonów. Obecność dzieci i młodzieży: młodzików, juniorów młodszych i juniorów (a także startujących ku uciesze rodziców maluchów) to kuźnia i selekcja talentów.
    Komercyjne imprezy masowe są z założenia organizowane dla zamożnej, uprzywilejowanej klasy średniej. Mają przez to o wiele bardziej zróżnicowany charakter i cel. Z drugiej strony, zwłaszcza dla kategorii ?M2? start w maratonie to dużo więcej pozytywnych wrażeń i brak frustracji związanej z bezpośrednią konfrontacją z czołówką regionu czy kraju. Bycie zdublowanym po czterdziestu minutach jazdy nigdy nie należy do przyjemności, zwłaszcza, gdy jako alternatywę ma się możliwość kilkugodzinnej rywalizacji ze sporą grupą równych sobie. Nie oznacza to, że nie warto próbować sił w xc. Nie trzeba rzucać się na głęboką wodę. w kalendarzu jest wiele imprez oferujących osobny start dla kategorii bez licencji albo po prostu takich, które przyciągają na start mniejsze grono półprofesjonalnych chartów. Rywalizację, dobrą, choć inną niż na maratonach zabawę i gwarancję rozwoju sportowego dostaniesz gratis. Warto samemu sprawdzić. Polecam :)

    PS Po ukończeniu swojego wyścigu zazwyczaj robię zdjęcia pozostałym kategoriom. Są jak najbardziej amatorskie (robię ja Alfą 100), ale stanowią dokumentację dla innych zawodników a dla mnie miłą chwilą relaksu. Możesz je zobaczyć na moim facebooku.