Wróciłem na rower i wystartowałem w kilkunastu wyścigach. Głównie XC, do tego dwa maratony. Naprawdę za tym tęskniłem, to świetne doświadczenie, polecam każdemu. Przy okazji rozejrzałem się po krajowej scenie mtb. Zamiast klasycznego podsumowania sezonu, garść wrażeń.
Nie wiem, ile osób brało w tym roku udział w zawodach. Być może magazyn bikeBoard znów policzy ilość ?osobostartów? w maratonach. Temu, kto wklei wszystkich do Excela, usunie duplikaty i wyciągnie wnioski należy się sława, chwała i należna cześć od branży rowerowej. Wiem natomiast, że tak jak w latach ubiegłych, zainteresowanych regularnymi startami, rywalizacją o czołowe lokaty i zbieraniem punktów do klasyfikacji generalnych była garstka.
Połączyłem zawodników w sportowym ?wieku produkcyjnym?, czyli między 20 a 40 rokiem życia i sprawdziłem, ilu z nich znalazło się ponad kreską, oznaczającą wymaganą ilość startów do bycia sklasyfikowanym w ?generalce? (na właściwym maratonom dystansie Giga). W najtrudniejszej lidze, MTB Marathon, było to 38 mężczyzn i 6 kobiet. W najbardziej popularnej serii imprez, która odwiedza góry, czyli Bikemaraton, dzielnych mężczyzn było 36 zaś kobiet jest 19 (panie na dystansie Mega).
W Pucharze Polski (w większości w ramach cyklu Skandia) na liście widnieje 27 nazwisk męskich i 6 żeńskich. Podobnie sprawa wygląda na wielu mniejszych seriach maratonów oraz na wyścigach cross country. Osób zdeterminowanych na tyle, by przez cały sezon regularnie walczyć o punkty jest więc niewiele.
Nie oszukujmy się, niemal wszyscy to amatorzy. Nawet czołowi kolarze górscy rywalizujący na krajowych trasach nie żyją z jazdy rowerem. Właściwie każdy ma źródło dochodu, które zabezpiecza jego poboczne potrzeby, takie jak dach nad głową i pożywienie. Podstawowe, czyli jazdę w wyścigach, najlepszym zapewniają sponsorzy, średni nieco do tego interesu dokładają a słabsi większość budżetu startowo – treningowego pokrywają z własnej kieszeni.
Z drugiej strony, aby stanąć na podium, choćby w regionalnych zawodach, trzeba być przygotowanym. Kilkuset kolarzy górskich codziennie wsiada na rower z myślą, by zrealizować swój cel. Wygrana, pierwsza piątka, pierwsza dziesiątka. Dekoracja, puchar, medal, dyplom. O nagrodach celowo nie wspominam, choć bywa, że to one decydują przy ustalaniu indywidualnego planu startów.
Mamy więc listę zwycięzców i dekorowanych. Sam skorzystałem z takiej możliwości. Wracając w tym sezonie na rower wybrałem dwie serie zawodów i liczyłem po cichu, że będę w nich w stanie rywalizować z kolegami o miejsca w czołówce. Efektem było podium w klasyfikacji generalnej regionalnego cyklu zawodów XC. Wiem, że gdyby jeden z konkurentów inaczej ułożył swój kalendarz, byłbym nie trzeci a czwarty. Ponieważ tego nie zrobił, udało się i jestem trzeci na podwórku. On jest za to pierwszy na swoim.
W sezonie są trzy faktycznie ważne wyścigi. Mistrzostwa Polski w XC, w Maratonie oraz wyścig Mai Włoszczowskiej. Reszta ma mniejsze znaczenie. Bo czym jest maraton, który choć trudny, nie przyciąga na start więcej niż kilku zawodników. Albo czym jest Puchar Polski, który choć daje pieniądze, punkty i obecność w telewizji jest powszechnie krytykowany i kontestowany przez wyczynowych kolarzy. Nie widzę powodu, by narzekać na to, że tego samego dnia prawnik z Warszawy jedzie 500km na maraton w Sudety, student z Podkarpacia 50km do pobliskiej miejscowości na xc a aspirujący zawodnik ze Śląska na Puchar Czech. Tak chcieli, to sprawia im największą przyjemność i uważają, że jest to dla nich najlepsze.
Szkoda tylko, że tak mało jest imprez, które byłyby czymś więcej niż ?ogórkiem?. O ile trudno mieć pretensje do komercyjnych, prywatnych firm, które szukają klientów wpłacających wpisowe, o tyle Polski Związek Kolarski mógłby wykazać się większą uwagą przy ustalaniu kalendarza. Pokrywające się terminy amatorskich imprez nie szkodzą nikomu. Dorośli, zamożni ludzie mogą sami podejmować wybory, których jedyną konsekwencją będzie co najwyżej utrata części potencjalnych wrażeń, jakie dostarczają im weekendowe wypady na wyścigi. Sytuacja, gdy kluby szkolące młodzież muszą rezygnować z ważnych imprez, których jest jak na lekarstwo, bo w tym czasie rozgrywane są np. mistrzostwa regionu to większy problem. Tym bardziej, że zawodów dla kolarzy wyczynowych jest jak na lekarstwo, zatem zajmujący się nimi Związek powinien wykazać się większą uwagą. Tak, by zamiast sezonu ogórkowego z kilkoma świetlanymi akcentami przedstawić propozycję, która sprawi, że częściej na linii startu pojawiać się będzie nie dwóch a pięciu równorzędnej klasy sportowców. Pretendenci do medali imprez mistrzowskich powinni mieć możliwość wspólnej rywalizacji częściej niż trzy, cztery razy w sezonie. Bo to i lepiej dla nich i lepiej dla kibiców i lepiej dla organizatorów zawodów.
Ponieważ bycie medalistą póki co mi nie grozi, własny, przyszłoroczny kalendarz startów ułożę tak, by znów fajnie spędzić kilkanaście weekendów od kwietnia do października. Mieć motywację do treningów, spotkać znajomych, dobrze się pościgać. Złapać sporo pozytywnej energii, którą dostarcza mi udział w zawodach. Przeżyć coś ciekawego, doświadczyć czegoś nowego, poszukać nowych wyzwań. Może coś wygrać, może coś przegrać. Ponieważ i tak cała ta zabawa ma wymiar czysto osobisty i wpływa głównie na moje własne dobre samopoczucie, nie zamierzam się przejmować tym, czy pan X dogada się z panem Y co do terminów, nagród i lokalizacji. I tak będę miał do wyboru kilkadziesiąt imprez, zdecyduję się na te, które z wyżej wymienionych powodów będą dla mnie, prywatnie i osobiście, najcenniejsze.