Sezon urlopowy w pełni, często więc słyszę pytanie, gdzie jadę na wakacje. Co do zasady, nie jadę, no chyba, że na kilka dni w październiku. Ale dzięki kolarstwu, tak naprawdę wakacje mam co tydzień.
Jeśli za wakacje uważać tydzień spędzony w hotelu, na wycieczce czy też w domku nad jeziorem, to, cóż, jestem pracoholikiem, który na wakacje niemal nigdy nie jeździe. Jeśli jednak za ?wakacje? przyjąć możliwość spędzania wolnego czasu w sympatycznych okolicznościach przyrody, to cotygodniowy wyjazd na zawody jest dla mnie właśnie wakacjami.
Dodatkowo, jeśli wyścig jest dalej niż 100-150km od domu i łączy się z noclegiem, wtedy poczucie przebywania na urlopie jest spotęgowane. A biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku niemal pół na pół startuję w Polsce i na Słowacji, mogę śmiało mówić o wakacjach za granicą!
Wakacje to bowiem nie wyjazd z biurem podróży a stan świadomości. Jeśli policzę moje ?etaty?: marketingowca, kolarza, blogera i mechanika obsługującego domowy tabor rowerowy, naprawdę zasługuję na częsty i intensywny odpoczynek.
A czy można odpoczywać bardziej intensywnie niż startując w zawodach mtb? Doświadczać organoleptycznego kontaktu z matką ziemią i tym, co z niej wyrasta i rzęzić z tętnem 175 gdzieś w lesie obok miejscowości, której nazwa mało komu co mówi?
W tym tygodniu moje wakacje będą wyjątkowo długie. Spędzę cztery dni w okolicach Sławna. Nie, nie tego nad Bałtykiem, lecz innego, dobrze ukrytego w krzakach, nieopodal Łodzi.
Zaplanowany turnus przewiduje około ośmiu godzin ćwiczeń fizycznych, z czego nieco ponad godzina odbędzie się w formie zorganizowanej przez znane biuro turystyczne: Polski Związek Kolarski.
Poza juniorami, którzy mają wolne od szkoły i zawodnikami Elity, z których część to zawodowcy lub ?półzawodowcy?, oprócz mnie będzie tam przynajmniej setka innych, wypoczywających od zgiełku codzienności rowerzystów.
Takie wakacje, jak mistrzostwa Polski mtb to ja rozumiem. Do Hurghady może pojadę za rok. Albo nigdy.