fbpx

Kolarskie szowinistyczne świnie

Reakcje na każdą, najmniejszą nawet kontrowersję związaną z traktowaniem kobiet w kolarstwie pokazuje, jak bardzo jesteśmy konserwatywnym i patriarchalnym środowiskiem.

Bieżące wydarzenia: kryzysik w mediach społecznościowych z udziałem lokalnego blogera i spora afera związana z prostackim zachowaniem Iljo Keisse na Tour de San Luis przypominają, że kolarze postrzegani jako całość mentalnie znajdują się w czasach sporo przed wynalezieniem szybkozamykacza przez Tullio Campagnolo.

O tym, że kobiety w kolarstwie nie mają lekko wiadomo nie od dziś. To nie będzie jednak kolejny tekst o tym, że mało zarabiają i nikt się nimi nie interesuje. Zbyt wiele jest bowiem materiałów, które skupiają się nie na kobiecym kolarstwie jako takim a na komentowaniu bolączek je trapiących, bez podmiotowego traktowania samego sportu i jego bohaterek.

Przy okazji skorzystam z szansy by złożyć samokrytykę, ponieważ w podsumowaniu sezonu 2018 skupiłem się głównie na kolarstwie szosowym i tylko na jego męskiej odmianie. Tymczasem z perspektywy czasu należałoby wspomnieć, że na tytuł „kolarza roku” moim zdaniem zasługuje nie kto inny jak Anna van der Breggen. Zatem wybaczcie i przejdźmy do rzeczy.

To będzie tekst o nas. O kolarzach, o kibicach kolarstwa, o kolarskich mediach. I o naszym stosunku do kobiet, mniejszości, odmienności.

Jesteśmy, en masse, prymitywnymi redneckami. Konserwatywnymi szowinistami. Ferdynandami Kiepskimi z osmarkanym wąsem i brzuszyskiem wystającym z poplamionych gaci. Nawet, jeśli odzianymi w modne ciuszki włoskich projektantów, ze skarpetkami o idealnej długości, elegancką fryzurą a na instagramie śledzi nas kilkanaście setek fanów.

Sagan, Sutton i Andrzej P.

Skandali i afer obyczajowych w kolarstwie jest wiele. Choć nie podsycają uwagi opinii publicznej tak bardzo jak oskarżenia Christano Ronaldo o gwałt czy ekscesy seksualne np. tenisistów, zachowań wulgarnych, prostackich czy nawet karalnych można spotkać sporo.

By nie szukać daleko, największy gwiazdor współczesnego sportu rowerowego, Peter Sagan u progu swojej kariery podszczypywał hostessę na podium a niedługo po tym organizatorzy wyścigu na którym to się stało wykorzystali zajście do promocji kolejnej edycji. Gianni Moscon nie stroni od rasistowskich uwag. Brytyjczycy (a konkretnie trener kadry, Shane Sutton), których krajowy związek jest stawiany za wzór nie ustrzegli się mobbingu i seksizmu. W Polsce były trener kadry, Andrzej P. przynajmniej pół roku spędza w areszcie z oskarżeniami o gwałt i inne nadużycia na tle seksualnym.

https://twitter.com/sporza_koers/status/1090703339627704321

Gdy Iljo Keisse wulgarnie potraktował robiącą sobie z nim zdjęcie fankę (lub po prostu ją molestował), menadżer jego drużyny, Patrick Lefevere, geniusz brukowanych klasyków, zaczął brnąć w bzdurne tłumaczenia zamiast nie tylko przyjąć sankcję relegowania swojego zawodnika z Vuelta a San Juan, ale też wykonać serię gestów czy to względem poszkodowanej czy kobiet w kolarstwie w ogóle. A przypomnijmy, że ten sam Lefevere miał poważne problemy by na sezon 2019 zgromadzić budżet na funkcjonowanie zespołu znanego obecnie jako Deceuninck Quickstep. Nie zdziwię się, jeśli za rok czy dwa, z powodu swojego podejścia szczęście go ominie i będzie musiał zlikwidować najbardziej skuteczny zespół w peletonie World Touru.

To ciężka artyleria, można jednak ją po części zbagatelizować zauważając, że przecież „takie rzeczy” zdarzają się w każdym środowisku.

Gwiazdy, mastersi, chłopaki z ustawki

Gorzej jest, gdy rzucimy światło na okołorowerową codzienność. Na miłych kolegów, którzy z rubasznym rechotem wykorzystają każdą okazję, by rzucić żart o jeździe bez siodełka. Na mastersów, którzy komentując figurę nielicznych koleżanek przyjeżdżających na coniedzielną zbiórkę nie omieszkają wspomnieć, że kobieta kolarz, to w sumie jest jak świnka morska, ani świnka, ani morska. Na komentatorów spikerów podczas wyścigów, którzy zawsze będą wspominać o płci pięknej, pytać o to, jak to jest być kobietą i trenować kolarstwo, równocześnie na podium wręczając przygotowany przez organizatorów zestaw lampek z zakurzonego magazynu gdy za podobny wysiłek mężczyźni dostają kopertę z gotówką.

Właśnie, wysiłek. Właściwie każda dyskusja o tym, że nagrody na wyścigach, czy to amatorskich, wyczynowych, zawodowych, szosowych czy mtb powinny być równe kończy się odkrywczymi stwierdzeniami, że w sumie dziewczyny jadą mniejszy dystans, więc właściwie jakim prawem roszczą sobie prawo do wyższych wygranych.

Do tego przecież jest ich mniej, więc może w ogóle ich nie nagradzać? A organizacja oddzielnych wyścigów tylko dla pań jest bez sensu, niech wszyscy jadą open.

„Zamiast jeździć niech lepiej rodzi dzieci”

Nie wiem tylko czy zdajecie sobie sprawę, że jako najpierw chłopcy, następnie dorośli mężczyźni i wreszcie jako darzeni estymą mastersi najstarszych kategorii mamy to szczęście, że przez całe nasze kolarskie życie mamy się z kim ścigać na równych warunkach. Gdzieś mniej więcej od żaka do końca sportowej przygody. Na różne sposoby jesteśmy do tego zachęcani lub przynajmniej możemy korzystać z istniejących możliwości.

Tymczasem zainteresowana kolarstwem dziewczynka w młodziczkach i juniorkach młodszych poznaje koleżanki, które następnie rezygnują z kolarstwa. Bo są piątym kołem u wozu w klubach (chyba, że przywożą punkty z olimpiady młodzieży), bo są traktowane po macoszemu przez organizatorów wyścigów, bo regularnie spotykają się z chamstwem lub agresją. W orliczkach zostaje już garstka.

Bywa, że już w juniorkach podium imprez na szczeblu regionalnym nie jest pełne. Te, które nie kontynuują przygody w elicie rezygnują ze sportu i zakładają rodzinę, wracają bardzo rzadko, bo w przeciwieństwie do swoich życiowych partnerów, którzy w kategoriach masters przeżywają drugą młodość, zwyczajnie nie mają gdzie. Jedyne, co zostaje to imprezy masowe, gdzie dla odmiany muszą zmagać się z kolejnym zestawem utrudnień: tłokiem, kompleksami męskich rywali, marginalizacją, niedostępnością dystansów czy innymi niż u mężczyzn kategoriami wiekowymi.

Tu warto wspomnieć wymienionego wyżej Shane’a Suttona, który do zawodniczki niespełniającej jego oczekiwań (Jess Varnish) powiedział, że zamiast jazdą na rowerze lepiej, by zajęła się rodzeniem dzieci. Być może jeszcze kilkadziesiąt lat temu coś takiego by przeszło. Teraz – niekoniecznie.

Słowo na dziś – reprezentacja

Z problemem reprezentacji, czy to kobiet, czy ludności nie-białej czy różnego rodzaju mniejszości boryka się np. kino popularne a wraz z nim jego publiczność. Być może „Black Panther” nie jest najlepszym filmem superbohaterskim i z pewnością nie jest jednym z lepszych filmów roku 2018, lecz ze względu na swoje znaczenie właśnie w temacie reprezentacji afroamerykanów w mainstreamowym filmie zyskał uznanie w postaci kilku nominacji do Nagród Akademii. Czego zupełnie nie jest w stanie pojąć część widzów, w tym widzów z Polski tocząc pianę w mediach społecznościowych.

I właśnie z problemem reprezentacji kobiet (bo o innych mniejszościach, po burzy, jaką wywołał medal transpłciowej zawodniczki w torowych mistrzostwach masters lub fakt zmiany płci przez Roberta Millara tylko wspomnę) kolarstwo będzie się zmagać przez lata.

Rozważania na temat tego, czy przyczyną tego, że startuje ich mało jest to, jak są traktowane, czy są traktowane tak jak są, bo startuje ich mało jest całkowicie czcze. Zwyczajnie trzeba pracować nad tym, by startowało ich więcej i doprowadzić do równego traktowania. Do uczciwych i równych nagród, do docenienia wysiłku nie „jak na kobietę”, tylko docenienia go po prostu. Do zrezygnowania z uwag odnośnie płci w kontekście ubioru, życia codziennego, wyglądu. Tak jak to dzieje się (lub powinno się dziać) we w miarę neutralnych środowiskach typu praca, urząd czy sklep.

I jasne, mogę nie kupować motywacyjnego charakteru, jakim cechują się kierowane do kobiet jeżdżących na rowerze artykuły, reklamy czy profile w mediach społecznościowych, ale cóż, nie muszę, bo nie jestem ich odbiorcą. Ale są o niebo lepsze niż popularne „szczucie cycem” uprawiane zarówno przez duże marki, domorosłych influencerów czy szukające klientów lokalne firmy handlujące sprzętem.

Szczucie cycem, poziom podwórkowy

Paradoksalnie jestem w stanie zrozumieć (choć nie usprawiedliwić) strategię nawet światowych marek, które grają w ten sposób. Bo cóż, zakładając, że opracowując strategię komunikacji odrobiły zadanie domowe, przygotowały „persony”, czyli modelowe postaci swoich klientów z pewnością zauważyły, że reklama przedmiotowo traktująca kobiety sprawdzi się znakomicie.

Nie tylko dlatego, że po prostu „seks sprzedaje”, ale właśnie dlatego, jacy tak naprawdę w dużej części są sami rowerzyści, stojący zarówno po jednej jak i po drugiej stronie sklepowej lady. Może i ponarzekają, że tak mało dziewczyn pojawia się w weekendowym peletonie, ale gdy już przyjadą, to na odziane dokładnie tak jak ich własne, czyli w kolarską lycrę, pośladki popatrzą z miną lubieżnych oblechów. Albo rzucą żarcikiem, jak nie przymierzając daleko, antybohater ostatnich dni, o problemach z nadwagą czy motywacją. Bo sami jak wiadomo są wycieniowani jak Froome i przestrzegają drakońskiej diety (tylko dlaczego po maratonach najciekawsze rozmowy toczą się na parkingach przy McDrive, no naprawdę nie wiem).

Co samo w sobie jest dość absurdalne, bo przez lata najlepszym polskim kolarzem była Maja Włoszczowska a obecnie będące na topie pokolenie z Niewiadomą, Pawłowską czy Jasińską jest właściwie równie utytułowane i utalentowane co to reprezentowane przez Kwiatkowskiego, Majkę czy Sajnoka. A mimo tego wciąż kobiety na rowerach traktujemy z góry.

Protekcjonalnie do tematu użytkowania roweru podchodzą nawet najwięksi. By nie szukać daleko Pinarello, choć nie „szczuło cycem”, za to uznało, że dziewczyna z chłopakiem owszem, może wyjść razem na rower, ale by za nim nadążyć potrzebuje elektrycznego wspomagania.

Całus od najpiękniejszej

Zmierzając do końca podejmę jeszcze jeden temat, czyli tradycyjnej obecności hostess na podium wyścigów. Gdy tylko pojawiają się pomysły, że być może należy z tego zrezygnować, ponieważ, hej, jest koniec drugiej dekady XXIw i nie traktujemy kobiet przedmiotowo, od razu odzywają się obrońcy tej świętej tradycji.

Jasne, lokalne miss w garsonkach to nie to samo co prezentujące kolejne rundy bokserskiego pojedynku modelki w bikini, ale jakby na to nie patrzeć chwilę po wprowadzeniu na podium zwycięzcy ich zadaniem jest ucałowanie obcego, śmierdzącego i zaledwie przetartego na twarzy mokrym ręcznikiem faceta w chwili jego triumfu.

Dajmy mu puchar wykonany przez naszych rzemieślników, niech napije się lokalnego wina musującego. I koniecznie niech dostanie buziaka od tej, którą zrodziła ta ziemia. No spoko, ale, jest 2019. Nie zauważyliście, że świat dookoła trochę się zmienił?

Naprawdę chcemy bronić tej tradycji? I tego, by równocześnie zawodniczki dostawały w nagrodę jakieś ochłapy (pula nagród w kobiecy „wielkim tourze” czyli Giro Rosa woła o pomstę do nieba)? I kumpli-oblechów też chcemy bronić? Chamskich zawodowców? Działaczy-troglodytów, dziennikarzy-seksistów, molestujących trenerów? Bo co? Bo tradycja? Bo to męski sport?

Cóż, może jednak nie.

Zdjęcie okładkowe, Ray Rogers, flickr, CC BY 2.0


Opublikowano

w

przez