fbpx

Wyścig kolarski to coś więcej niż sama trasa

Byłem na Pucharze Polski XCO w Tuchowie*. Dobry wyścig, solidne ściganie, choć akurat nie do końca poszło po mojej myśli. Ogólnie rzecz ujmując, zawody kolejny rok z rzędu zbierają pozytywne oceny zawodników. I właściwie tylko zawodników.

*Zawody realnie rozgrywają się w innej miejscowości, a raczej na granicy dwóch nieodległych od Tuchowa wsi: Lubaszowej i Siedlisk, natomiast patronem tytularnym jest Burmistrz Tuchowa, stąd nazwa zawodów.

Aby nie było wątpliwości: na wyścig organizowany przez rodzinę Hudyków i firmowany przez klub Bieniasz Bike przyjechałem chętnie i chętnie przyjadę za rok. Możliwość pościgania się na imprezie wyższej rangi, zatem z mocniejszą obsadą, na rundzie wymagającej sporych umiejętności technicznych, do tego stosunkowo blisko domu jest dla mnie niezwykle cenna. Lubię jeździć na rowerze i lubię startować w dobrych wyścigach, więc do Tuchowa jest mi po drodze.

Doceniam też wysiłek, jaki lokalni organizatorzy podejmują, by impreza ta w ogóle się odbyła. Co więcej, problemy, z jakimi się borykają są wspólne dla wielu klubów i lokalnych działaczy czy też entuzjastów, którzy podejmują się przygotowania zawodów mtb na poziomie wyższym niż podwórkowy.

Wiem również, że w sytuacji, w której często do ostatniej chwili trwa walka o dopięcie budżetu, zorganizowanie dodatkowych kilku tysięcy złotych by zapewnić zawodnikom podstawowe świadczenia, elementy, o których napiszę wydadzą się zbędne, absurdalne lub tak odległe od bieżących problemów, że ich wspomnienie można potraktować jako obelgę.

Tyle tylko, że skoro podejmowany jest wysiłek reaktywowania krajowej sceny cross country (choć problem dotyczy nie tylko XCO, jest wiele wspólnych elementów z maratonami), to warto pomyśleć trochę szerzej.

Ogólnie rzecz ujmując, wyścigi rowerowe organizowane są dla zawodników. W przypadku cross country, dla zawodników wyczynowych. To ci, którzy i tak przyjadą do danej miejscowości, wystartują, wygrają, przegrają, wrócą do domu. Jeśli impreza znajdzie się w stosownym kalendarzu, wrócą tam za rok.

Dla zawodnika liczy się trasa, kibel, taśmy, sprawne przeprowadzenie rywalizacji, trzymanie się harmonogramu, kasa za miejsca na podium. Jeśli jego twarz pojawi się w jakiejś relacji wideo, to już w ogóle będzie w siódmym niebie. Tyle.

Gdy rzucę okiem na wyścigi, w których od kilku lat biorę udział, mogę śmiało powiedzieć, że to dostaję. W większości przypadków wracam do domu zadowolony, bez względu na indywidualne doświadczenie zawodnika, czyli na wynik, straty w sprzęcie czy zdrowiu.

Krótko mówiąc, jest ok, i tak też było w trzy razy w Tuchowie, wiele razy w Spytkowicach, na Mistrzostwach Polski w Sławnie, Pucharze Polski w Skomielnej i na kilkudziesięciu innych imprezach.

Tyle tylko, że wszystkie te imprezy interesują mnie, moją żonę i paru znajomych, którzy przyjeżdżają na nie w tym samym celu co my.

I teraz przechodzimy do sedna. Bo wyścigi te często w żaden sposób nie interesują ludzi mieszkających trzy domy od trasy, nie interesują ani lokalnej społeczności jako takiej, ani nawet lokalnej społeczności rowerowo-kolarskiej. Nie wiedzą o nich sąsiedzi z wsi obok a dla np. maratończyków z sąsiedniego województwa to absolutnie obcy temat i nie ich sprawa.

Być może trawa zawsze jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu, ale gdy jadę na zawody na Słowację, to tam w wyścig, zwłaszcza ten organizowany przez lokalny klub, zaangażowana jest cała miejscowość. Od księdza przez dzieci ze szkoły po zespół muzyczny. Imprezą żyją prawie wszyscy, nie tylko rodziny zawodników rywalizujących na trasie.

Nie wiem, czym jest to spowodowane, ale do dziś towarzyszą mi wspomnienia z maratonowych etapówek rozgrywanych na polsko-czeskim czy też polsko-słowackim pograniczu. Doping, pokrzykiwania, drewniane terkotki magicznie pojawiały się za południową granicą, dokładnie było wiadomo, kiedy, ten sam przecież, las przestawał być polski a zaczynał być czeski, choć zgodnie z zasadami strefy Schengen to co w takich miejscach oddziela dwa państwa od siebie jest sprawą mocno umowną.

Być może Czechom czy Słowakom nie przeszkadza fakt, że muszą ubrać trekkingowe buty i by pokrzyczeć na kolarzy muszą pójść do lasu. Nam najwidoczniej tak. Wydaje się, że wiele zależy od lokalizacji imprezy a by nie szukać daleko, za przykład podam? Tour de Pologne.

Kilka lat temu, gdy wyścig Czesława Langa kończył się etapem sprinterskim przy krakowskich Błoniach, byłem w stanie na 10 minut przed finiszem stanąć niemal w dowolnym miejscu przy linii mety. Bez akredytacji, bez identyfikatora, jako zwykły, anonimowy kibic kolarstwa. Finał wyścigu World Touru interesował może nie przysłowiowe #nikogo, ale garstkę fanów i kilku przypadkowych przechodniów. Przeniesienie ostatniego etapu na krakowski Rynek i zmiana formatu na czasówkę sprawiły, że centralny punkt starego miasta na kilka dobrych godzin staje się rewelacyjnym, kolarskim stadionem. Tętniącym życiem, pełnym kibiców, z atmosferą buzująca od sportowych emocji. Na którym, by znaleźć dogodne miejsce do obserwacji zawodników trzeba ustawić się kilka godzin wcześniej.

Jako zawodnik nie mam nic przeciwko parkingom na łąkach, wyścigom organizowanych przy leśniczówkach, w kamieniołomach czy na polanach. Jeśli da radę przywieźć tam podstawową infrastrukturę, wszystko jest w porządku, zwłaszcza, gdy imprezę prowadzi klub z danej miejscowości a lokalni społecznicy stają na głowie, by wszystko dopiąć na ostatni guzik.

Mimo wszystko zawody ze strefą startu i mety na deptaku górskiego uzdrowiska czy choćby wykorzystujące infrastrukturę boiska lub amfiteatru będącego jednym z centralnych punktów miejscowości jeszcze dekadę temu były pewnym standardem. I mam wrażenie, że prezentowały się całkiem dobrze. Pytanie, czy w obecnej sytuacji jesteśmy w stanie do takiego modelu wrócić?

Kolejna sprawa to marketing. Tak, wiem, że jest ciężko. Wiem, że brakuje kasy na podstawowe świadczenia. Zatem mówienie o stronie internetowej, relacji tv, reklamie w mediach, patronacie wykraczjącym poza lokalny tygodnik, jakiejkolwiek kampanii outdoorowej jest często na wyrost. Co więcej zdarza się, że nie jest to tylko kwestia pieniędzy, ale też zasobów ludzkich. Skoro wszysycy zainteresowani zajęci są ?twardymi? sprawami organizacyjnymi na takie ?bzdury? jak komunikacja nie ma czasu ani miejsca.

Gdy jednak okazuje się, że o imprezie nie wie pracownik stacji benzynowej dwa kilometry od miejsca rozgrywania zawodów, informacji o wyścigu trzeba szukać w stworzonym na szybko evencie na facebooku (to i tak spory postęp) a media rowerowe jedyne co chcą zrobić, to przekleić wynik ze strony PZKol to znaczy nie mniej nie więcej, że mamy ogromną przestrzeń do działania.

Nie mówię, że kluby mają myśleć o organizacji wyścigów w swoich miejscowościach na zasadach komercyjnych, ale nie wątpię, że czas i praca (przede wszystkim) oraz nawet niewielkie w skali budżetu imprezy pieniądze wydane na promocję i komunikację, wrócą za rok czy dwa a za trzy wyścig nie będzie uzależniony wyłącznie od tak niepewnej sprawy jak dotacja z gminy i wsparcie przedsiębiorcy-wujka jednego z kolarzy. Stanie się elementem charakterystycznym dla danej miejscowości, stałym punktem w kalendarzu, na który czeka spora część społeczności i który nie musi cały czas walczyć o finansowe przetrwanie.

Jasne, zawody cross country to nie jest tak pasjonujące wydarzenie jak mecz piłkarskiej okręgówki, ale myślę, że skoro mamy już ten Puchar Polski i jeśli chcemy go mieć nadal w kolejnych latach a co więcej, aspirujemy, by przynajmniej kilka jego eliminacji umożliwiało zbieranie punktów do rankingu UCI (co równa się przyjazdowi paru zagranicznych zawodników) to warto pomyśleć nie tylko o taśmach, kiblu i strażakach stojących przy trasie, ale też o paru innych elementach. Niekoniecznie trzy dni po zawodach. Wystarczy gdzieś na początku października.

Organizujesz zawody rowerowe? Masz problem z komunikacją, stroną internetową, materiałami prasowymi? Chętnie Ci pomogę. Sprawdź XO MEDIA


Opublikowano

w

przez