Tag: Trening

  • Jedz normalnie – pancake, jakich mało

    Jedz normalnie – pancake, jakich mało

    Po takim omlecie możesz iść na przodek wydobywać węgiel lub przejechać dowolną ilość podjazdów z kadencją 60. Pożywne danie do zrobienia w kilka chwil, gdy potrzebujesz załadować się kaloriami.

    Najważniejsze jest ciasto. Na wierzch dajesz, co chcesz. Masło orzechowe, gruszkę, miód i prażone orzechy? Proszę bardzo. Grillowana cukinia, kiełki i ostry ser? Jak najbardziej. Całość jest prosta, szybka w przygotowaniu i niezmiernie uniwersalna. A do tego całkiem efektowna :).

    Inspirację kilka lat temu zdradzili mi w Karmie, za co jestem dozgonnie wdzięczny. Tyle, że nie pamiętam, czy nadal trzymam się wyjściowego przepisu, z pewnością daję mniej proszku do pieczenia, zwykłą mąkę często zastępuję razową, pełnoziarnistą lub orkiszową.

    Do zrobienia ciasta potrzebujesz:

    Szklankę mąki
    Pół szklanki mleka
    2 jajka
    Małą i płaską łyżeczkę proszku do pieczenia
    Jeśli ma być na słodko, możesz trochę posłodzić, jeśli ma być na słono-ostro możesz dać soli i odrobinę ulubionej przyprawy.
    Do wersji obiadowej dorzuć garść zielonego groszku lub kukurydzy

    Wszystko trzeba dość dokładnie zmiksować, nie tylko by wymieszać składniki, ale również by dobrze napowietrzyć ciasto (jeśli dodajesz groszku, dodaj go na koniec). Z takich proporcji będzie gęste, na rozgrzaną patelnię zwilżoną olejem trzeba je nakładać łyżką. Aby nie przypalić, zmniejsz ogień. Aby po kilku minutach łatwiej odwrócić, przykryj patelnię przykrywką, wierzch nieco się zetnie i łatwiej będzie położyć nasz ?pancake? na drugiej stronie, którą piecz bez przykrycia. Ciasto pięknie wyrośnie, wypiecze się w środku a z wierzchu będzie chrupiące!

    A na ten chrupiący wierzch? na co tylko masz ochotę. To moje ulubione śniadanie przed długim treningiem, mogę po nim jechać i jechać i jeeechać…

    PS. Ponieważ jest to bardzo syte proponuję przekroić na pół i podzielić się z kimś bliskim :)

  • Jedz normalnie – nie bój się drożdży

    Jedz normalnie – nie bój się drożdży

    Ciasto drożdżowe uchodzi za trudne i czasochłonne w przygotowaniu. Nie jest to prawda a do tego w prosty sposób można zrobić z niego wiele smacznych dań. Przy okazji, samo w sobie składa się głównie z mąki, zatem bez martwienia się o nadmiar kalorii można je przyrządzić z czym się chce. Właśnie dlatego często po nie sięgam. Na pierwszy ogień pójdą pierogi.

    pierogi drożdżowe (1 of 1)pierogi drożdżowe (1 of 1)-2

    Aby rozwiać wątpliwości, przepis połączę z planem dnia. Ostatnio takie właśnie pierogi robiłem w sobotę. Po śniadaniu wyjąłem drożdże z lodówki, podgrzałem szklankę mleka do stanu, gdy jest ciepłe (a nie gorące). Pokruszone drożdże posypane odrobiną cukru zalałem wspomnianym mlekiem i mieszając rozpuściłem. Zostawiłem na chwilę aż się ?ruszą?, w międzyczasie wykonując standardowy zestaw porannych czynności. Jakieś 20 minut później odsypałem mniej więcej 1,5 szklanki pełnoziarnistej mąki, którą dodając do drożdży z mlekiem zacząłem mieszać drewnianą łyżką a potem wyrabiać rękami. Dodałem łyżkę oliwy, trochę soli i garść suszonego tymianku. Dosypałem jeszcze nieco mąki i po kilku minutach wyrabiania ciasto było gotowe. Przykryłem ściereczką, odstawiłem, poszedłem na zakupy a potem na trening. Sto kilometrów, prysznic i cztery godziny później ciasto jest wyrośnięte. Wyrabiam je jeszcze raz przez chwilkę i odstawiam.

    pierogi drożdżowe (1 of 1)-3

    Następnie potrzebny jest sporych rozmiarów por. Należy go naciąć wzdłuż i solidnie wypłukać w środku, żeby nie zepsuć wszystkiego chrzęszczącą między zębami ziemią. Odsączonego z wody kroję w plasterki i szklę na niewielkiej ilości oliwy w towarzystwie pieprzu. Przekładam do kubka blendera razem z kostką białego sera, dodaję sól do smaku i również nieco tymianku. Miksuję na jednolitą masę i gotowe. Włączam piekarnik by nagrzał się do wysokiej temperatury, przynajmniej 220 stopni.

    pierogi drożdżowe (1 of 1)-4

    Ciasto cienko rozwałkowuję podsypując mąką, by się nie kleiło. Średniej wielkości miseczką wykrawam kółka. Pierogi będą duże, to bardzo skraca czas produkcji. Na przygotowane kółka nakładam po solidnej łyżce nadzienia i zalepiam. Piekę około 15 minut aż będą rumiane. Z zaproponowanych proporcji powinno wyjść około 30 pierogów – bardzo solidna porcja dla dwóch lub trzech osób.

    pierogi drożdżowe (1 of 1)-5

    Składniki:
    Na ciasto:

    Pół opakowania drożdży
    Szczypta cukru
    Sól do smaku
    Łyżka oliwy
    Tymianek do smaku
    2 szklanki mąki pełnoziarnistej
    Niecała szklanka mleka

     Do środka:

    Sporych rozmiarów por
    Łyżka oliwy
    Biały, świeżo zmielony pieprz
    Trochę soli
    ok. 250g półtłustego białego sera

    pierogi drożdżowe (1 of 1)-6

    Czas przygotowania to ok. 20 minut na ciasto, 10 minut na farsz, 20 minut na klejenie pierogów i 15 minut na pieczenie. W sumie nie więcej niż godzina a efekt jest warty każdej poświęconej minuty. Można dowolnie eksperymentować z nadzieniem oraz użytą do ciasta mąką. Zaproponowana wersja jest de facto wegetariańska, ma przewagę węglowodanów i około 1200kcal na całość, zatem porcja to ok. 600kcal, 15g tłuszczy, 30g białek i 90g węglowodanów. Nieźle smakuje zagryzane jakąś jarzyną :)

  • Like a pro

    Like a pro

    Był taki czas, jeszcze kilkadziesiąt lat temu, gdy kolarze w zimie nie trenowali jak szaleni, lecz oszczędzali energię na najważniejsze starty. Przełom nastąpił mniej więcej ?za panowania? Eddy?ego Merckxa. Od tamtego momentu wszyscy staramy się żyć jak zawodowcy.

    Federico Bahamontes, wybitny kolarz, który największe triumfy święcił na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XXw niedawno w artykule dla portalu cyclingnews opisał, jak wyglądały przygotowania zawodowców pół wieku temu. Kluczem do sukcesu było dla niego zachowanie dobrej formy w zimowych miesiącach, co sprowadzało się do trzymania diety i odpowiedniego wysypiania się. Dyscyplinę utrzymywał także na przedsezonowych zgrupowaniach, które dla jego równolatków bywały okazją do solidnych imprez. Zamiast trenować w grudniu, styczniu i lutym, kolarze więcej startowali w sezonie. Im później zaczynali się ścigać, tym lepiej: więcej energii zostawało im do spożytkowania podczas najważniejszych zawodów wiosną i latem. Człowiekiem, który wywrócił kolarstwo do góry nogami był oczywiście Eddy Merckx. Mniej więcej w okresie, gdy zaczynał dominować w peletonie kolarze zaczęli zachowywać się, jak teraz byśmy to nazwali, profesjonalnie. Belgijski ?Kanibal? wiódł w tym oczywiście prym.

    Rik Van Looy, fot. Wikimedia Commons, domena publiczna
    Rik Van Looy Giro d’Italia 1961, fot. Wikimedia Commons, domena publiczna

    Przenosząc się sześćdziesiąt lat do przodu zastajemy sytuację, gdy niemal każdy co bardziej zaawansowany amator żyje i trenuje jak zawodowiec. Być może jest to zasługa popularności kolarstwa górskiego, które w pewnym momencie spopularyzowało wyczynową jazdę rowerem i zrównało wszystkich stawiając wspólnie na starcie. Tak czy inaczej, kolarz-amator ma obecnie przynajmniej pulsometr, coraz częściej miernik mocy, współpracuje z trenerem, dietetykiem, korzysta z odnowy biologicznej, garściami przyjmuje suplementy a jego sprzęt bywa lepszy i lepiej dopasowany (bike fitting) niż niejednego zawodowca. O takich drobiazgach związanych z postępem technologii jak choćby dostęp do analizy danych treningowych przez bezpłatne systemy typu Strava nie ma nawet co wspominać. Różnicą jest oczywiście czas, jaki amator może poświęcić na regenerację, ale mimo to roczny kilometraż i objętość, jaką wszyscy wykonujemy jest imponująca. Gdyby nie fakt, że gros tego dystansu to treningi a nie wyścigi, można by powiedzieć, że jesteśmy lepsi od herosów sprzed kilku dekad.

    W całym tym szaleństwie prym wiodą kolarscy neofici. Amerykanie, Brytyjczycy czy Australijczycy, którzy dopiero niedawno zorientowali się, że jazda rowerem jest po prostu fajna, próbują być bardziej papiescy niż sam papież. Skoro ideałem kolarza jest Włoch, stylizują się na Filippo Pozzato, Mario Cipolliniego i im podobnych, dobierając kolory, fryzury oraz  pijąc wyłącznie organiczną kawę z etiopskich plantacji.

    Być włochem - marzenie amatora!

    Nadrabiając wieloletnie deficyty, gdy tylko pojawiła się możliwość, również zaczęliśmy uczestniczyć w tej zabawie. Jeszcze kilka lat temu zimowe zgrupowanie w ciepłych krajach było dostępne dla nielicznych. Ba, nawet rodzimi zawodowcy trenowali na Bałkanach czy na Krymie a nie na Kanarach. Tej zimy łatwiej spotkać znajomych w Hiszpanii czy Włoszech niż na ulubionej rundzie treningowej pod miastem. Można się zżymać na zadziwiającą popularność jednej z miejscowości na iberyjskim wybrzeżu, ale fajne jest jedno: nie tylko coraz większa jest grupa ludzi, którą na to stać, ale też coraz więcej osób wysoko w swojej hierarchii potrzeb stawia zaawansowaną aktywność fizyczną. Być może uderzanie w wysoki ton, gdy klasa średnia bawi się we Włochów jest nieco nie na miejscu, ale niedawno przypomniany przez Google fragment Karty Olimpijskiej głosi ?Uprawianie sportu jest prawem człowieka?. Nawet jeśli to tylko moda to i tak o wiele lepsza niż moda na kupowanie coraz większych telewizorów. Jeżeli jednak ktokolwiek z nas zagalopuje się na tyle, by pomyśleć, że już prawie-prawie osiągnął mistrzowski poziom, na ziemię sprowadza jeden wynik: rekord w jeździe godzinnej. Wspomniany Merckx w 1972r przejechał 49,431km a Fausto Coppi w 1942r pokonał 45,848km. W porównaniu z nimi, jak bardzo dopasowanego nie miałbyś roweru, ilu suplementów byś nie brał i jak bardzo aerodynamicznych kół nie założył, nadal pozostaniesz tylko amatorem.

  • Tatrzańscy czasojebcy – bieganie w TPN

    Tatrzańscy czasojebcy – bieganie w TPN

    W ramach odpoczynku od pracy a także czując nieco znużenia komentarzami wokół Tour de Pologne wybrałem się na wycieczkę w Tatry. Wycieczkę biegową oczywiście. Po drodze na Czerwone Wierchy spotkałem jeszcze trzy osoby, które, podobnie jak ja, odłożyły na bok estymę dla sugerowanych czasów PTTK i użyły Gór jako prywatnego boiska.

    O tym, że od pewnego czasu hobbystycznie biegam w górach pisałem już wcześniej. W międzyczasie potrenowałem na tyle wystarczająco, by nie umrzeć podczas wycieczki w Tatry. Korzystając z sezonowych wyprzedaży kupiłem w końcu plecak Salomona XA 10+3 z dwulitrowym bukłakiem Source. W sam raz, by spakować wszystko co trzeba na kilkugodzinną przebieżkę przy zmiennej pogodzie. Kupując bilet wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego (4PLN) w Dolinie Strążyskiej włączyłem pulsometr by po nieco ponad czterech i pół godziny wyłączyć go przy wyjściu z Doliny Kościeliskiej. Po drodze zaliczając zachodnią część Czerwonych Wierchów: Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak.

    Biegnąc grzbietem przez trzy kolejne szczyty zaliczyłem więc kilka chwil dyscypliny nazywanej „Sky Running”, czyli joggingu na wysokości powyżej 2000m. Za sprawą rosnącej popularności biegów górskich jako takich (w Polsce powoli dorównują frekwencją maratonom mtb) biegacz w Tatrach przestaje być już egzotycznym widokiem, w porównaniu to tego, co można było zaobserwować jeszcze kilka lat temu. Mimo wszystko wciąż wzbudza mieszane komentarze a sam fakt, specyficznego jakby nie było, wykorzystywania Majestatu Gór w tak hedonistyczny sposób może być uznany wątpliwy moralnie.

    Dlaczego hedonistyczny? Cóż, przeglądając górskie fora można natrafić na różne opinie. Faktem jest, że podczas biegu trudno o kontemplowanie wspomnianego Majestatu lub choćby podziwianie pejzaży. Trzeba patrzeć, gdzie stawiać stopy, balansować ciałem i pamiętać by jeść i pić, aby nie zrobić sobie krzywdy. W porównaniu z Prawdziwymi Turystami? biegacz w trailowych butach łamie pewną konwencję. Inna sprawa, że Prawdziwi Turyści? zaczynając swoją zabawę jakieś 150 lat temu również pokonali pierwsze bariery. Skoro już człowiek zdecydował się szukać w górach wrażeń, może mieć prawo do szukania tych, które najbardziej mu odpowiadają o ile mieszczą się w stosownych regulaminach, czyż nie?

    Problematyczne jest jedynie zetknięcie obu światów ze sobą, podobnie jak, zazwyczaj rozpoczynające i kończące górski trening przemknięcie przez miejscówki takie jak Kuźnice, Droga Oswalda Balzera, popularne doliny czy okolice schronisk. Dysonans, jaki wprowadza postać wyjęta z nieco innego wymiaru przypomina ten, którego doświadczał kolarz mtb 15 lat temu w Beskidach.

    Tymczasem biegając można doświadczyć gór na nowo. Nie tylko, podobnie jak w przypadku jazdy mtb, dotrzeć w miejsca trudniej dostępne w tradycyjny sposób, ale przede wszystkim mocniej odbierać otoczenie. Połączenie chemii organizmu poddanego wysiłkowi na wysokości w połączeniu z wysoką koncentracją daje inną percepcję zapachu powietrza, faktury podłoża czy kolorów pejzażu. Fakt, że wrażenia te są jeszcze bardziej ulotne niż w przypadku tradycyjnej wycieczki dodatkowo je pogłębia.

    Co jeszcze? Odpowiednio planując trasę można zrobić naprawdę świetny trening. Nie tylko popracować nad wydolnością, ale też ćwiczyć balans ciała, zadbać o zwinność czy gibkość. A raczej nie zadbać a zweryfikować swoje możliwości w praktyce. Trudno jest mi sobie wyobrazić, by wbiegać i zbiegać po szlakach pełnych uskoków i luźnych kamieni bez, przynajmniej dobrego ogólnego przygotowania kondycyjnego. Z drugiej strony, jeśli nie szarpać się jak na zawodach, bieganie w wyższych partiach gór to kolejny rodzaj aktywności dla znudzonego mieszczucha, który jest dostępny przy niewielkim nakładzie pracy. W zamian daje wysoką stopę zwrotu w postaci różnorakich doznań. I zajawkę, by zmierzyć się ze specjalistami dyscypliny w jednym ze zorganizowanch eventów. Konfrontacja często okazuje się bolesna. Czołówka jest mocna i bywa, że nawet 60% szybsze pokonywanie tatrzańskich szlaków w wersji wycieczkowej to za mało by myśleć o dobrym miejscu. Czas rekordzisty podbiegu na Kasprowy Wierch to 51 minut, „oficjalny” czas dla piechura to na tej samej trasie ok. 3h15′. Powodzenia :)

  • Czego nie wiemy o Contadorze?

    Czego nie wiemy o Contadorze?

    Jako pierwszy od 13 lat podjął próbę wygrania dubletu Giro-Tour w jednym sezonie. Nie udało się, ale na obu wyścigach pokazał wielką klasę. Jak mistrz zwyciężył i jak mistrz poniósł porażkę. Teraz przed nim największy bój ? przesłuchanie przed CAS.

    Czy Alberto Contador podjął się w tym roku niemożliwego? Trudno powiedzieć. Przy minimalnie innej trasie i przy większej ilości uwagi, nawet nie będąc w 100% dyspozycji mógł wygrać Tour a przynajmniej stanąć na podium. Gdy stało się jasne, że szanse na to są minimalne, nie spuścił głowy, tylko zacisnął zęby i zrobił show. Rozbił wyścig, zmusił rywali do największych poświęceń, spowodował, że jego główny rywal i niemal pewny kandydat to wygranej popełnił błąd. Udowodnił jeszcze jedno, zresztą nie po raz pierwszy. Z walczących w wielkich tourach faworytów jest kolarzem najbardziej kompletnym. Rewelacyjnie podjeżdża, świetnie zjeżdża i znakomicie radzi sobie w czasówkach. Ostatni element do poprawy, to ?pozycjonowanie? w peletonie. Prawdopodobnie to ten fragment kolarskiego kunsztu zadecydował o porażce Hiszpana. Upadki, straty czasowe i kontuzja wynikły właśnie z jego nieuwagi.

    W czasie Touru zwróciła, nie pierwszy raz zresztą, uwagę inna rzecz. Peleton wyraźnie podzielony był na zwolenników i przeciwników Contadora. Cała kolarska Hiszpania wspierała ?Księgowego?. Sojusz z Euskaltelem był najbardziej widoczny. Baskowie mogli się w ten sposób odwdzięczyć za prezenty na włoskim Giro, gdzie Alberto oddał im dwa królewskie etapy. Ich lider, Samuel Sanchez to z kolei partner treningowy Contadora, obaj zawodnicy mają też wspólnego trenera. Lider Saxo Banku mógł również liczyć na wsparcie ze strony kolarzy Movistaru a także w pewnym stopniu Astany, swojej poprzedniej ekipy. Było to o tyle istotne, że większość pomocników Hiszpana była, wraz z nim, zmęczona morderczym Giro i nie była w stanie w pełni kontrolować peletonu.

    Peletonu, który był bardziej wyrównany niż w ubiegłych latach a przy okazji spora część zawodników jechała tak, by uniemożliwić Contadorowi zwycięstwo. Dwóch braci Schleck, którzy ostatecznie przegrali wyścig, ale pokonali Alberto atakowało na przemian. Ivan Basso i jego pomocnicy z Liquigasu byli często przedłużeniem ekipy Leopard, dyktując tempo, które w danej chwili pasowało Braciom. Thomas Voeckler i jego wierni giermkowie z Europcar wyraźnie bardziej pilnowali Contadora, nawet gdy stało się jasne, że to Frank Schleck będzie większym zagrożeniem jeśli chodzi o miejsce na podium. Jeden Cadel Evans i jego BMC jechali swoje, niezależnie czy z przodu był Schleck Młodszy, Schleck Starszy czy Alberto Contador.

    Jakie były motywy takiego układu sił, wiedzą tylko sami zawodowcy. Sam Contador jest postacią na tyle enigmatyczną i cichą, że trudno mieć na jego temat zdanie, poza oceną wyników sportowych. Jeździ bowiem jak mistrz. Wygrywa jak mistrz, przegrywa również jak wielki kolarz. Gdy trzeba, bierze sprawy w swoje ręce, gdy trzeba, szczodrze wspiera słabszych, acz głównie wybranych. Tiralongo mógł wygrać etap na Giro. Szmyd na Alpe d?Huez  podczas Dauphine Libere już nie…

    Hiszpański mistrz może zdobywać sympatię części peletonu i kibiców dzięki tej samej cesze, co jego wielki poprzednik, Miguel Indurain. Contador prezentuje się jako osoba skromna i cicha, w przeciwieństwie do innej wybitnej postaci, Lance’a Arsmtronga nie eksponuje wybujałego ego. Oczywiście, w mediach jest go sporo, nie ma się zresztą czemu dziwić, wszak jest najlepszym kolarzem etapowym ostatniego pięciolecia. Nie mamy jednak „Planety Alberto” w telewizji, atakujących z każdego miejsca internetu twittów i obecności w popkulturze poprzez reklamowy gadżet. Contador wypowiada się stanowczo, ale powściągliwie, unikając radykalnych czy agresywnych stwierdzeń. Po prostu robi swoje.

    Robi swoje również w kwestii przygotowań. Informacje na temat treningów lidera Saxo Banku są bardzo enigmatyczne. Wiadomo tylko, że jego prywatnym trenerem-opiekunem jest Pepe Marti. Do tego, jak każda gwiazda sportu Contador ma wokół siebie sztab ludzi. Doświadczona poliglotka Pascale Schyns jest rzeczniczką prasową, dzieli tę funkcję z Jacinto Vidarte. O to, by rower mistrza był zawsze sprawny i szybszy niż rowery rywali dba „magik-serwisant” Faustino Munoz. Ciałem kolarza, jakkolwiek by to nie brzmiało, zajmuje się masażysta Valentin Doronzoro. Całą grupę koordynuje starszy brat Alberto – Francisco Javier.

    Postacią kluczową jest jednak Pepe Marti. Postać równie enigmatyczna co jego podopieczny. Hiszpański trener nie jest gwiazdą wśród fizjologów jak Chris Carmichael, Michele Ferrari czy Aldo Sassi. Współpracuje z Contadorem od lat i od lat pomaga mu budować szczyty formy, do niedawna niedostępne dla innych zawodników. Opinia publiczna nie jest dopuszczana w najmniejszym stopniu do tego, co robi sześciokrotny zwycięzca wielkich tourów. Nie wiemy, kiedy jest w górach, kiedy śpi w namiocie tlenowym a kiedy zbiera siły. Nawet, jeśli jest mocny podczas Dauphine Libere czy też startów, które poprzedzają kluczową imprezę, kilka tygodni później wzrost dyspozycji jest wyraźnie widoczny. Zdecydowanie bardziej, niż u jego rywali. Giuseppe Martinelli, który prowadził Contadora w Astanie twierdzi, że Hiszpan świetnie czuje swój organizm i jest w stanie precyzyjnie ocenić swoje możliwości. Z kolei masażysta tej drużyny, który choć nieczęsto miał okazję bezpośredniego kontaktu z zawodnikiem, zajął się nim kilka razy twierdzi, że mięśnie Alberto są nadzwyczaj luźne, co ma wskazywać na umiejętność szybkiej regeneracji. Są to jednak w zasadzie wszystkie informacje, jakie udało się zebrać dziennikarzom z całego świata. Niewiele, prawda?

    Ze względu na liczne niejasności dopingowe we współczesnym sporcie, brak transparentności to spory problem. Tym bardziej, że Contador stoi przed wyzwaniem równie ciężkim co wygranie dwóch wielkich tourów w jednym roku. Podczas przesłuchania przed CAS (Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu) ma nie tylko po raz kolejny opowiadać o skażonym clenbuterolem mięsie, ale też o śladach plastyfikatorów sugerujących transfuzję. Do tego dochodzą pogłoski o kontaktach kolarza z Javierem Fernandezem Albą, bohaterem kolejnej hiszpańskiej afery dopingowej. Contador oczywiście zaprzecza i prawdopodobnie sprawa zostanie przynajmniej odłożona ad acta. Tak jak jego udział w „Operation Puerto”, gdzie uratowało go słowo „lub” w notesie Eufemiano Fuentesa (Przy inicjałach A.C. znajdował się dopisek „Nic lub to samo co Jorg Jaksche”. Zadziałało domniemanie niewinności).

    Wyroki sądów i trybunałów są niezależne tylko w teorii. Przy obecnej dyskusji na temat clenbuterolu wiele wskazuje, że Alberto Contador zostanie retroaktywnie uniewinniony, mimo, że w jego organizmie znalazł się środek zabroniony. Sprawa plastyfikatorów jest za to postawiona na zbyt wątłych argumentach, by jednoznacznie uznać go winnym. Do tego dochodzi dobra prasa, którą zdobył nie tylko jako Wielki Zwycięzca, ale też jako Wielki Mistrz. Paradoksalnie przegrana w Tourze mu w tym pomogła. Jest więc całkiem prawdopodobne, że „Księgowy” umknie spod spadającej gilotyny a w sporcie dokona jeszcze kilku wielkich rzeczy.

    Osobiście nie wierzę, że zrezygnuje z pomysłu ustrzelenia „dubletu”. Jeśli nie Giro-Tour, to być może Tour-Vuelta. A kto wie, może nawet sięgnie po kolarskiego „Wielkiego Szlema”. Mistrzostwa Świata w 2014 roku rozegrane zostaną w hiszpańskiej Ponferradzie. Trasa powinna być najbardziej górzysta od lat. Alberto Contador będzie miał wtedy zaledwie 32 lata.

     

  • Jak (nie) wbiegłem na Pilsko

    Jak (nie) wbiegłem na Pilsko

    Biegi górskie są fajne. Biegi górskie są, powiedzmy, modne. Biegi górskie są tanie. Trudno mi pomyśleć o dyscyplinie, która ma tak wyraźną przewagę zalet nad wadami.

    Zaczęło się od kilku wycieczek ze znajomymi, podczas których skróciliśmy czas sugerowany przez PTTK do 1/3. Później przyszła przerwa od roweru i chęć powrotu do jakiejkolwiek aktywności. Jak zawsze w takich sytuacjach pojawił się pomysł startu w maratonie. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że tłuczenie przez trzy godziny po asfalcie nie jest dla mnie. Najzwyczajniej w świecie nie chcę być biegaczem. Treningowe przebiegnięcie dziesięciu kilometrów satysfakcjonuje mnie zupełnie. Nie chcę szybciej. Niczego to nie zmieni, nie sprawi że poczuję się lepiej, co najwyżej wydam trochę na ortopedę przy okazji kolejnej regeneracji kolan.

    Góry to co innego. Smak i zapach błota pod stopami, panorama ze szczytu, las po drodze. A do tego wysiłek, który powoduje, że każdy z bodźców percypuje się o wiele mocniej. Rok temu przez trzy miesiące poświęcałem około ośmiu godzin tygodniowo na treningi biegowe oraz ogólnorozwojowe aby zmieścić się w wymyślonym limicie jednej godziny podczas Biegu na Pilsko. Na linii startu atmosfera była zbliżona do tej, którą pamiętam z maratonów mtb w czasach, gdy głównym tematem rozmów rowerowych freaków była rywalizacja Armstronga z Ullrichem oraz wyższość widelców SID nad widelcami Mars (kiedy to było…).

    Ściana deszczu, na szczycie trzy stopnie i mgła. Na zegarku 59 minut ze sporym hakiem, ale w wyimaginowanym limicie się zmieściłem zajmując miejsce całkiem godne jak na „nie-biegacza”. W tym roku nie trenowałem. Więcej czasu spędzam na rowerze, ale Pilsko skusiło mnie jeszcze raz. Tym razem nie byłem przygotowany, więc w pewnym momencie dość mocno mnie odcięło, część dystansu pokonałem marszem by na szczycie znaleźć się dziesięć minut spóźniony w stosunku do wcześniejszego wyniku. Bieg górski alpejski charakteryzuje się jednym: nie ma kiedy odpuścić. A nawet jeśli jest kiedy, to nie wolno sobie na to pozwolić. Godzinny wysiłek to obciążenie, które może doprowadzić organizm do jego limitów. Jeśli jednak zwolnisz pół kroku, odpuścisz, żeby bolało trochę mniej tracisz czas i miejsca. Za to, jeśli tylko doczołgasz się do mety, dostaniesz medal za uczestnictwo. Ot, urok amatorskiej rekreacji.

    A później, gdy przychodzi chwila relaksu, YouTube „sam” podpowiada filmy z zawodów Sky Runner. Więc pojawiają się pomysły: a może by tak się przygotować. Jak nie Pilsko, to Kasprowy. Jak nie Kasprowy, to coś w Gorcach. A kiedyś… kiedyś Andora. Tyle tylko, że aby cokolwiek osiągnąć albo chociaż oszczędzić trochę zdrowia i móc w pełni czerpać satysfakcję z pracy organizmu biegnącego pod górę, trzeba zacząć biegać szybko. A aby biegać szybko, trzeba określoną ilość godzin tłuc nogami o asfalt. Żmudne to, oj żmudne.

    Mój ulubiony film z zawodów w biegach górskich. Fantazja z gatunku „być może kiedyś tam dotrę”