Tadej Pogacar w 2024 dokonał rzeczy wybitnej: zwyciężył w Giro, Tourze oraz w Mistrzostwach Świata ze startu wspólnego. Zdobył więc kolarskiego “wielkiego szlema”. Jeżdżąc przez kolejny rok w tęczowej koszulce potwierdził, że jest jednym z największych szosowców w historii.
“Ranking kolarskich mistrzów świata” to mój wieloletni projekt, w którym śledzę, jak w XXIw radzą sobie zdobywcy tęczowej koszulki w sezonie po zdobyciu tytułu najlepszego szosowca.
Ponieważ zasady rankingu UCI są zmienne, pod uwagę biorę punktację popularnego “CQ Ranking”, zwracam również uwagę na liczbę zwycięstw. Ta, choć niewątpliwie wpływa na zdobyte punkty, zależna jest od specjalizacji kolarza. Więcej wygrywał będzie sprinter, mniej zawodnik z ambicjami w wyścigach etapowych. Chyba, że jest Tadejem Pogacarem ;)
Ranking 2020 i 2021 był zaburzony przez lockdowny i zmiany w kolarskim kalendarzu wywołane pandemią COVID-19. W sezonie 2022 co do zasady większość wyścigów odbywała się normalnie. 2023 to kolejne perturbacje: rywalizacja o tęczową koszulkę została zaplanowana na sierpień: między Tourem a Vueltą, co odebrało punkty za Vueltę 2023 Remco Evenepoelowi.
Po Mistrzostwo Świata w Zurychu Tadej Pogacar pojechał w swoim, unikatowym stylu. Solowy atak z daleka był ryzykowny, ale zakończył się powodzeniem, choć był moment gdy wydawało się, że Słoweniec może jednak polec. Nic takiego jednak się nie wydarzyło i Pogacar dołączył do Eddy’ego Merckxa oraz Stephena Roche’a – jedynych męskich zawodników, którzy w jednym sezonie zdobyli kolarską “potrójną koronę” (zrobiła to jeszcze w 2022r Annemiek van Vleuten).
Choć mógł być zmęczony (przejechał dwa wielkie toury, tygodniówkę i pięć klasyków) dość szybko postanowił zaprezentować się w tęczowej koszulce. Już tydzień po mistrzostwach w Zurychu wystartował w jednodniówce Giro dell’Emilia z metą przy Bazylice San Luca. Wyścig wygrał po raz kolejny “na solo” demolując rywali i rozpoczynając serię zwycięstw jako urzędujący czempion.
W kolejnym tygodniu zrobił to, do czego nas przyzwyczaił, czyli czwarty raz z rzędu wygrał monument, który prawdopodobnie najbardziej odpowiada jego możliwościom i stylowi jazdy, czyli Giro di Lombardia. Znów po solowym ataku, znów z olbrzymią przewagą nad Remco Evenepoelem.
Następnie udał się na zasłużony odpoczynek by do ścigania wrócić w lutym podczas UAE Tour – imprezie sponsorów drużyny, w której jeździ. Był trzeci na płaskiej czasówce, wygrał dwa górskie finisze i cały wyścig, choć widać było, że to dla niego po prostu trening.
Następnie przystąpił do części sezonu, która powoduje, że ten rok był dla Pogacara wyjątkowy. Mistrz świata wiosną postawił bowiem wszystko na starty w wyścigach klasycznych, swoją kampanię rozpoczął na początku marca od Strade Bianche a zakończył w ostatnich dniach kwietnia podczas Liege-Bastogne-Liege.
W czasie tych niemal dwóch miesięcy rywalizował ze sprinterami podczas Mediolan-San Remo, specjalistami bruków na Flandrii i Paryż-Roubaix a z góralami w Ardenach.
Bilans powala na kolana: wygrana (mimo upadku) w Strade Bianche, trzecie miejsce w Mediolan-San Remo, wygrana Flandria, druga lokata w Paryż-Roubaix, trzecia w Amstel Gold Race oraz triumfy podczas Walońskiej Strzały i Liege-Bastogne-Liege.
Rywalizacja Pogacara z van der Poelem w Mediolan-San Remo oraz na brukach to jeden z najjaśniejszych punktów całego sezonu, pojedynek dwóch geniuszy kolarstwa, należących do zupełnie innych światów, których drogi przecinały się na najważniejszych wyścigach jednodniowych. I choć z tego pojedynku 2:1 zwycięsko wyszedł van der Poel fakt, że aktualny (i przed i po, to ważne) triumfator Tour de France stanął na podium imprez, które w teorii są “ nie dla niego” pokazuje, dlaczego coraz częściej stawia się Pogacara na równi z Merckxem.
Tym bardziej, że po przegranym ze Skjelmose Amstel Gold Race (Tadej był ewidentnie nie w pełni zregenerowany po Paryż-Roubaix), już kilka dni później powrócił do topowej formy demolując rywali na Walońskiej Strzale i Liege-Bastogne-Liege. Tym samym jako urzędujący mistrz świata wystartował po kolei we wszystkich rozgrywanych monumentach, z których trzy wygrał, raz był trzeci i raz drugi.
Właściwie w tym miejscu można by powiedzieć “kurtyna” lub niczym Geraint Thomas upuścić na ziemię mikrofon i zakończyć to podsumowanie, gdyby nie to, że Pogacar po chwili odpoczynku i wysokogórskich zgrupowaniach przygotował drugi szczyt formy na Tour de France.
Po drodze zbudował psychiczną przewagę nad Jonasem Vingegaardem gnębiąc go podczas Criterium du Dauphine, mimo jednej z nielicznych porażek (podczas czasówki choć jak się później okazało było to całkowicie bez znaczenia).
Do Wielkiej Pętli wystartował jako obrońca tytułu i faworyt. Jego najwięksi rywale, drużyna Visma | Lease a Bike przywieźli do Francji super mocny skład. Przez pierwszą: wietrzno-pagórkowatą część wyścigu starali się uprzykrzać życie mistrzowi świata jak to tylko możliwe nadając tempo, nieustannie atakując i szukając jego słabych punktów. Tych jednak praktycznie nie było, a sam Pogacar pokazaywał nie tylko moc, ale i taktyczne opanowanie. Ścigając się, niczym na wiosnę z van der Poelem na etapach przypominających charakterystyką klasyki wygrał czwarty etap wyścigu, został liderem a przy tym zanotował setne zwycięstwo w zawodowej karierze. Zrobił to w wieku niespełna 26 lat, na najważniejszym wyścigu na świecie, w koszulce mistrza świata.
Kurtyna, micdrop itd po raz kolejny.
Następnie był drugi podczas płaskiej czasówki, wygrał na Mur de Bretagne by symbolicznie “skończyć” ten Tour de France w Pirenejach: odpalając ekstremalnie mocny atak na Hautacam oraz poprawiając podczas czasówki na Luz Ardiden. Kilka dni później dołożył do tego (choć nie wygrał etapu) rekord czasu na Mont Ventoux a w Alpach, choć kolarze Vismy próbowali różnych rozwiązań, był niewzruszony i czekał tylko na dojechanie do Paryża. A tam, na zmienionej rundzie prowadzącej przez Montmartre dostarczył nam znakomitej rozrywki ścigając się z van Aertem. I choć przegrał, ofensywną i bezkompromisową postawą pokazał, za co uwielbiają go kibice na całym świecie.
Co ciekawe, choć wcześniej anonsowano jego udział w hiszpańskiej Vuelcie (ależ to byłby inny wyścig, gdyby Tadej w nim jednak wystartował), Pogacar stwierdził, że czuje się wypalony i musi odzyskać świeżość oraz motywację.
Jak powiedział, tak zrobił. Spędził nieco czasu ze swoją partnerką, Urską Zigart, powrzucał trochę zaczepnych treści na social media, potrenował i wrócił do ścigania na nieco ponad tydzień przed mistrzostwami świata.
Pogacar ewidentnie lubi kanadyjskie klasyki, bo mimo konieczności zmiany klimatu, strefy czasowej i długich podróży postanowił w nich wystartować. W Quebecu tak jak przy poprzednich okazjach mimo ofensywnej jazdy nie był w stanie zgubić rywali i zanotował najgorszy wynik w sezonie (29 miejsce, nieznacznie dalej był tylko na sprinterskich etapach touru). Dwa dni później w Montrealu był jednak zdecydowanie najmocniejszy, ale postanowił podzielić się wygraną ze swoim pomocnikiem, Brandonem McNultym, z którym razem dojechał do mety i wpuścił na nią pierwszego.
Wynik z Quebceu tłumaczył chorobą na kilka dni przed wyjazdem do Kanady, co byłoby kolejną infekcją, jaką musiał w tym roku zwalczyć (według komunikatów ekipy UAE chorował rownież w czasie Touru).
Do Rwandy na mistrzostwa świata jedzie jako faworyt: trasa ma około 6000m przewyższenia, będzie to więc najbardziej górzysta rywalizacja o tęczową koszulkę. Zanim jednak przystąpi do jej obrony, zmierzy się m.in. z Remco Evenepoelem w jeździe indywidualnej na czas.
Tadej Pogacar jako urzędujący mistrz świata zaliczył sezon po prostu wybitny. Podczas 45 dni startowych wygrywał 16 razy, od zdobycia tytułu stawał na starcie 48 razy, z czego wygrywał 18.
Zdobył 4430 punktów, co daje mu ponad 1523 przewagi nad Peterem Saganem (a jeśli doliczyć Evenepoelowi lepszą z Vuelt 1487 nad nim). Pod względem liczby zwycięstw od Pogacara lepszy był tylko Boonen, Słoweniec jest za to lepszy od Cavendisha. Biorąc pod uwagę, że na Tourze w pewnym momencie przestał się ścigać o wygrane etapowe oraz, że podarował McNulty’emu Montreal można śmiało założyć, że rekord zwycięstw jako mistrz świata również mógłby pobić.
Prawdopodobnie oglądamy szczyt kariery Tadeja Pogacara. Jak długo potrwa i czy będzie mógł być jeszcze wyższy niż to, co obejrzeliśmy w sezonach 2024 i 2025 dowiemy się już niebawem. Pierwsza weryfikacja nastąpi 21.09 podczas jazdy na czas w Kigali, a następnie 28.09 w wyścigu ze startu wspólnego. Jeśli nie wydarzy się nic złego lub wyjątkowo zaskakującego, za rok przeczytacie podumowanie kolejnego roku w wydaniu słoweńskiego mistrza.
Ranking Kolarskich Mistrzów Świata, edycja 2025
Zdjęcie okładkowe: Tadej Pogacar wygrywa po raz setny w karierze na czwartym etapie Tour de France 2025, fot. materiały prasowe a.s.o./jonathan biche
Faworyt, pretendent i reszta. Gdyby kolarstwo było tylko testem mocy do masy, miskę na owoce, którą dostaje zwycięzca Tour de France moglibyśmy przyznać już teraz Tadejowi Pogacarowi. Ale do Paryża trzeba przede wszystkim dojechać. A w tym roku, by jakikolwiek test mocy do masy na pierwszym dużym podjeździe w ogóle się odbył, trzeba przetrwać pierwszych 11 etapów!
Dla kogo jest ten Tour de France?
Układanie trasy wyścigu kolarskiego składa się zawsze z kilku aspektów. Jest oczywiście ten finansowy, gdzie samorządy płacą organizatorom by móc ugościć imprezę i wypromować swój region. W przypadku Touru istnieje też zasada cyklicznego odwiedzania każdego z departamentów przynajmniej co kilka lat (traktowana ostatnio nieco bardziej elastycznie, ale nadal funkcjonująca).
Ważny jest także aspekt sportowy – ewolucja tras wielkich tourów pokazuje, że sport kolarski zmienia się by utrzymać atencję widzów. Stąd też nie mamy zbyt wielu płaskich etapów, dodawane są atrakcje w postaci ekstremalnie stromych podjazdów, szosowców spycha się też od czasu do czasu na szutry czy bruki.
Fot. A.S.O./Tony Esnault, materiały prasowe
Tour przeciwko Pogacarowi?
Tegoroczny Tour de France w teorii jest ułożony “przeciwko” Tadejowi Pogacarowi. Na trasie znajdują się podjazdy, na których przegrywał z Jonasem Vingegaardem (Hautacam, Col de la Loze, Duńczyk był też szybszy od Słoweńca na Mont Ventoux).
Tyle tylko, że Pogacar po zmianie trenera z Inigo san Milana na Javiera Solę już w zeszłym roku pokazał, że jego wcześniejsze słabości: jazda w upale, duża wysokość i podjazdy dłuższe niż 40’ zostały wyeliminowane.
Faktem jest jednak, że tegoroczne etapy górskie są bardzo wymagające, stopień trudności narasta, kumulacja zmęczenia będzie dotkliwa.
Wielka Pętla 2025 to nie jest najbardziej górzysty wyścig ostatnich lat, ale suma przewyższeń plasuje go w pierwszej dziesiątce. W Pirenejach mamy najpierw etap z metą na Hautacam (13,5km, 7,8%), następnie czasówkę pod górę do Peyragudes z bardzo stromą końcówką a dzień później klasyczny przejazd przez pasmo górskie z przełęczami Tourmalet, Aspin i Peyresourde z metą na Super Bagnares (12,4km, 7,3%).
Etap z Mont Ventoux z kolei rozgrywany jest bezpośrednio po dniu przerwy a następnie tylko dzień oddziela go od dwóch etapów alpejskich. Na pierwszym z nich, zanim kolarze zmierzą się z Col de la Loze (26,4km, 6,5%, ale pamiętajcie o super ciężkiej końcówce na alejkach przygotowanych dla rowerzystów, gdzie jest wąsko, kręto i stromo po długim wysiłku i na dużej wysokości), muszą przejechać przez Glandon i Madelaine. Z kolei na drugim, finisz na ciężkim podjeździe do La Plagne (19,1km, 7,2%) poprzedzony jest kilkoma premiami, w tym bardzo ciężką Cold du Pre.
Najważniejsze etapy Tour de France 2025
Padną rekordy
Wielce prawdopodobne jest, że w tym roku padną rekordy czasów podjazdu na Hautacam (należący do Bjarne Riisa z 1996r), Mont Ventoux (przynajmniej jako czas ze startu wspólnego – Pantani 1994 a kto wie, może i rekord Ibana Mayo z czasówki 2004) i La Plagne (Indurain 1994).
Skąd takie przypuszczenie? Cóż, kolarstwo jest sportem bardzo wymiernym. Nie tylko na podstawie zeszłorocznego podjazdu na Plateau de Beille, ale całego trendu ostatnich kilku lat można się spodziewać, że będziemy obserwowali wybitny performance, wyrażany w bezwzględnych czasach podjazdu lub też VAM (czyli średniej prędkości podjeżdżania w metrach na godzinę). I tak, rekordzista, jeśli rekordy oczywiście padną, będzie tylko jeden, ale co do zasady grono zawodników, którzy jeżdżą pod górę bardzo szybko jest całkiem spore.
Tyle tylko, że rzeczone grono (na czele z Evenepoelem i Roglicem) po prostu pozostaje w cieniu Pogacara i Vingegaarda.
Fot. a.s.o./charly lopez materiały prasowe
Truizm: trzeba dojechać do gór
Zanim jednak kolarze wjadą w góry i będą rywalizować na legendarnych wzniesieniach, czeka ich długi, drenujący energię fizyczną jak i psychiczną odcinek liczący aż 11 etapów, prowadzący z departamentu Nord, przez Normandię, Bretanię w Masyw Centralny.
Co to oznacza? Wiatr, wąskie, kręte drogi, sporo niewielkich podjazdów, ale takich, na których można stracić i siły i czas, kraksy, ściganie o bonifikaty na metach, rywalizację między sprinterami, kolarzami specjalizującymi się w klasykach oraz faworytami generalki.
Krótko mówiąc piekło ;)
W porównaniu z Tourami sprzed lat, tych pierwszych 11 dni absolutnie nie jest płaskich. Realnie sprinterzy będą mieli tylko trzy okazje, by powalczyć na klasycznym finiszu z peletonu.
Czy Tour de France był kiedyś lepszy? Porównanie tras Wielkiej Pętli obecnie i w przeszłości.
Inauguracja wyścigu da możliwość zdobycia żółtej koszulki właśnie sprinterowi, ale już etapy drugi i czwarty są górzyste, gdzie ścigać mogą się van der Poel, zyskujący formę Alaphilppe z Pogacarem.
Następnie jest 33km czasówka preferująca zawodników mocnych i aerodynamicznych.
Etap szósty prowadzący przez Normandię ma ponad 3500m przewyższenia (czyli prawie tyle co uznawane za “górskie” szosowe mistrzostwa Polski) a siódmy kończy się na Mur de Bretagne (2km, 6,9% czyli coś jak podjazd do Bukowiny na TdP). I dopiero ósmy i dziewiąty są dla sprinterów.
A następnie, w poniedziałek, w Dzień Bastylii na kolarzy czeka – jak zawsze ciężki, etap w Masywie Centralnym, z ciągłą jazdą w górę i w dół oraz finiszem na podjeździe na jeden z wygasłych wulkanów (Puy de Sancy, 3,3km 8%).
To oznacza dziesięć dni intensywnego, nerwowego ścigania bez przerwy, ponieważ pierwszy dzień odpoczynku do dopiero wtorek.
Na rozruch po nim etap do Tuluzy, trochę dla sprinterów, trochę dla ucieczki i następnie zaczyna się decydująca o losach wyścigu górska część, którą opisałem wyżej.
Nie jest niczym odkrywczym napisać, że prawdopodobieństwo, by na etap z Hautacam dojechali wszyscy faworyci jest bardzo niskie. Ukształtowanie terenu, charakter dróg, zmienna pogoda (a przynajmniej wiatr), ewentualne defekty w połączeniu z szansami dla bardzo wielu typów zawodników sugerują, że tych pierwszych dziesięć dni wykluczy z rywalizacji przynajmniej kilku pretendentów.
I, to brutalne, ale prawdziwe, taki jest ten sport, takie są wielkie toury i to są wpisane w niego elementy ryzyka. Co nie zmienia faktu, że układając trasę w ten sposób organizatorzy tego ryzyka nie minimalizują.
Fot. A.S.O./Pauline Ballet materiały prasowe
Koniec tradycji
A co po Alpach? Jeden etap “wyjazdowy”, nieco górzysty, dla uciekinierów a następnie finał w Paryżu.
Finał kontrowersyjny, ponieważ tradycyjne, honorowe rundy po Polach Elizejskich zostały zamienione na trzy rundy przez wzgórze Montmartre. Sukces wyścigu na Igrzyskach w Paryżu zachęcił organizatorów do złamania tradycji co powoduje, że sprinterzy będą mieli trudniej, hipotetycznie też gdyby jakimś cudem klasyfikacja generalna wciąż nie była rozstrzygnięta, możliwe jest ściganie między zawodnikami walczącymi o żółtą koszulkę!
Ta zmiana powoduje wiele negatywnych komentarzy w konserwatywnym środowisku kolarskim. Z drugiej strony ta tradycja “etapów przyjaźni”, choć w jakiś sposób piękna, realnie powodowała, że niektóre wielkie toury zamiast 21 etapów realnie miało 20. Tegoroczny Tour de France dzięki włączeniu Montmartre’u ma realnie pełnowartościowe, 21 etapów.
Kto i o co powalczy w Tour de France 2025?
No dobrze, to kto zatem wygra ten wyścig?
Rzecz, której bardzo nie lubię, to przyznawanie niezliczonej liczby gwiazdek niezliczonej liczbie zawodników. Na Tour de France – jak zawsze – lista startowa jest tak mocna, że wyróżnić w jakiejś kategorii można zdecydowaną większość peletonu.
Faworytem jest Tadej Pogacar. Jego przygotowania przebiegały bez przeszkód, co więcej, choć intensywna wiosna, podczas której ścigał się w wyścigach klasycznych (w tym brukowanych) sprawia, że trudno sobie wyobrazić, by miał trudności w przypominającej kolejne wyścigi jednodniowe pierwszej części wyścigu.
Kolarstwo to sport bardzo wymierny, patrząc na performance prezentowany na kolejnych podjazdach w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, jeśl Pogacar i Vinegeaard wjadą w góry razem, przewagę powinien mieć Pogacar. Nikt nie kręci mocy takich jak on, nikt nie atakuje tak dynamicznie i nikt nie ustanawia tylu rekordów podjazdów co on.
Z drugiej strony drużyna Visma | Lease a Bike wydaje się być ustawiona nieco bardziej właśnie na tę pierwszą fazę rywalizacji. Van Aert, Benoot, Campenaerts, Affini w teorii mogą zrobić różnicę w pagórkowato-wietrznym terenie. Hipotetycznie, gdyby ekipa Visma chciała wygrać z Pogacarem siłą zespołu, gra na przewagę Jorgensona (który dobrze jeździ w górach i jest równocześnie bardzo skutecznym klasykowcem) w pierwszych dziesięciu dniach mogłaby do jakiegoś stopnia sprawić, że Pogacar straci przed górami zbyt wiele energii i ostatecznie mu jej zabraknie.
Fot. a.s.o./charly lopez materiały prasowe
Róża jest różą, jest różą, jest różą
Bo Pogacar, cóż, jest Pogacarem. I choć na naszych oczach dojrzewa, wciąż nie jest w stanie okiełznać swojego temperamentu – lubi atakować, pokazywać swoją dominację, przyspieszać, ścigać się o zwycięstwa etapowe i bonifikaty. A realnie, jeśli chce wygrać Tour, następnie Vueltę i mistrzostwa świata to w teorii powinien do Hautacam dojechać tracąc jak najmniej energii. A następnie zniszczyć rywali ustanawiając rekordy na kolejnych 2-3 podjazdach.
Z grona rywali Pogcara (i Vingegaarda) najwyżej teoretycznie należy postawić Evenpoela. Belg, w przeciwieństwie do Primoza Roglica (z którym historycznie są na podobnym poziomie jeśli chodzi o najlepsze występy w górach) jest wciąż w fazie rozwoju. Trudno sobie wyobrazić – patrząc na jego występy rok temu i w tym sezonie (i mając w pamięci kontuzję i rekonwalescencję na przełomie 2024/2025), by to na tym konkretnym Tourze miał wykonać ten ostatni krok w stronę wielkości i przyspieszyć na podjazdach o tych kilka procent, które umożliwią mu walkę o zwycięstwo. Ale podium? Podium jak najbardziej jest w jego zasięgu. Tyle tylko, że Remco zdarza się (podobnie jak Roglicowi) upadać, zajmować złą pozycję w peletonie, plątać w jakieś niesprzyjające sytuacje. Dlatego dla obu tych zawodników największym wyzwaniem będzie pierwsza część wyścigu.
Dalej mamy grono pretendentów i pomocników: wspomnianego Jorgensona, Joao Almeidę (UAE, którego perfomance na Tour de Suisse sugeruje, że mógłby powalczyć nawet o podium), Mattjasa Skjelmose z Lidl-Trek, Santiago Buitrago i Lenny’ego Martizneza z Bahrajnu, bardzo mocnego w tym roku Floriana Lipowitza z RedBulla (tu ciekawa może być wewnątrzdrużynowa rywalizacja z Roglicem), Bena O’Connora i Eddiego Dunbara z Jayco AlUla, bohatera Tour de Suisse Kevina Vauquelina z Arkei, mimo wszystko Enrica Masa z Movistaru, Felixa Galla z Decathlonu, Carlosa Rodrigueza z Ineosu, Oscara Onleya z Picknic PostNL, Tobiasa Johanessena z Uno-X i wielu, wielu innych.
Może być tak, że ktoś z nich nawet jeśli nie w klasyfikacji generalnej, ale np. na dwóch pirenejskich lub alpejskich etapach zaprezentuje poziom, który zasugeruje, że w następnych wyścigach przejdzie z “szerokiego grona” do grupy ścisłych pretendentów lub wręcz faworytów. Póki co jednak, mamy Tadeja Pogacara, Jonasa Vingegaarda, zawieszonego między nimi a resztą Evenepoela i Roglica i resztę.
Fot. a.s.o./charly lopez, materiały prasowe
A co poza klasyfikacją generalną? Czyli o sprinterach, góralach i młodzieżowcach
Na żadnym innym wyścigu zwycięstwo etapowe oraz wygrana w pomniejszej klasyfikacji nie są tak cenne jak na Tourze. Grono zawodników, którzy są przygotowani na 100% i jadą w Wielkiej Pętli by zrealizować jeden ze swoich celów jest nieporównywalnie większe niż gdziekolwiek indziej.
Współczynnik jakości listy startowej (suma punktów rankingowych zawodników) na Procyclingstats dla TdF 2025 wynosi 1711 punktów. Dla porównania Giro d’Italia miało 946 a zeszłoroczna Vuelta 916.
Ze względu na charakter pierwszej części wyścigu specjaliści wyścigów klasycznych będą mieli pole do popisu. Liczne górki finisze na krótkich, stromawych podjazdach, wiatr, trudne do kontrolowania warunki mogą sprzyjać ciekawej rywalizacji.
Na starcie mamy najlepszych zawodników w wyścigach klasycznych: Pogacara, van der Poela, Evenepoela, ale też skutecznych w nich zawodników Treka: Skjelmose, Nysa (tu ciekawe, czy zawodnik będzie w stanie wejść na wyższy poziom i wygrać etap w Tourze) i Skujnsa, będącego pierwszy raz od dawna na fali wznoszącej Alaphilippe’a oraz partnerującego mu w drużynie Tudor Hirschiego, pełniących pomocnicze role w Vismie van Aerta i Jorgensona, walecznego Bena Healy, Powlessa (pamiętacie jak pięknie ograł kolarzy Vismy na Dwars Door Vlaanderen?), Corta Nielsena, De Lie i, tak jak wyżej, wielu, wielu innych.
Niewiadomą jest występ van der Poela. Holender ewidentnie na darzy Touru jakąś szczególną miłością, w ostatnich latach skupiał się na pomocy Philippsenowi. Tym razem to jednak on będzie miał więcej okazji do walki o etapy niż kolega z drużyny. I choć twierdzi, że skupi się w tym roku na walce o koszulkę mistrza świata mtb, w teorii mógłby nawet powalczyć o zieloną koszulkę klasyfikacji punktowej. Również w teorii charakterystyka finałowego etapu w Paryżu wydaje się ułożona właśnie dla MVDP. Wszystko zależy od jego formy, nastawienia i priorytetów w drużynie Alpecinu.
Te w ostatnich latach były skierowane na ich topowego sprintera. Jasper Philipsen w tym roku będzie miał bardzo mocne grono rywali. W dobrej dyspozycji są i Jonathan Milan i Tim Merlier. Bohater zeszłorocznej Wielkiej Pętli, Biniam Girmay ma ewidentnie słabszy sezon, w stawce jest jednak jeszcze kilkunastu zawodników, którzy na pierwszym etapie będę zaciekle walczyć o zajęcie dogodnej pozycji do sprintu dającego żółtą koszulkę lidera choć na jeden dzień. Groenewegen, Stewart, Wærenskjold, Dainese, Meeus Bittner, weterani Demare, Ackerman, Coquard… robi się tłoczno. Tym bardziej, jesli weźmiemy pod uwagę, że sprinterzy będą mieli naprawdę niewiele okazji by popisać się swoimi umiejętnościami.
Teoretycznie najwyżej punktowane (po 50 za zwycięstwo) są etapy 1,2,3,4,7,8,9,11,15,17,21, jak jednak już wiecie, całkiem płaskie finisze są na 1, 3,8, 9 i 17. Co ważne, bonifikaty czasowe są przyznawane wyłącznie na metach: nie na premiach lotnych, nie ma też specjalnych premii bonusowych, zatem to zwiększa liczbę chętnych do walki na finiszach etapów pagórkowatych. Wytypowanie zwycięzcy zielonej koszulki wydaje się więc w tym roku wyjątkowo trudne.
Klasyfikacja górska w ogóle jest loterią. Z jednej strony może ją po prostu wygrać Pogacar, jeśli zgarnie np. 4 górskie etapy, może też jeden z zawodników, którzy szybko wypadną z walki o generalkę z powodów losowych a nie niskiej dyspozycji a dojechawszy w góry będzie bohaterem licznych, heroicznych ucieczek.
Jeśli zaś chodzi o klasyfikację młodzieżową, jeśli nie pogubi się w pierwszej części wyścigu, faworytem jest Remco Evenepoel.
Fot. a.s.o./charly lopez materiały prasowe
Święto Kolarstwa każdego dnia
Tour de France to najważniejsze wydarzenie w światowym kolarstwie. Żaden inny wyścig nie przyciąga tylu kibiców, tylu mediów i tylu pieniędzy. Producenci sprzętu prezentują nowe modele, ogłaszani są nowi sponsorzy, Netflix kręcił serial. Ludzie z całego świata przyjeżdżają na kilka dni by uczestniczyć w kulturowym doświadczeniu, jakim jest Wielka Pętla.
Wokół żadnego innego wyścigu nie powstaje też tyle treści. Same drużyny zaleją nas w najbliższych tygodniach galeriami zdjęć, wideo, przepisami, anegdotkami, memami, wywiadami. Do tego dochodzą podcasty, blogi, magazyny. A nad tym wszystkim transmisje w Eurosporcie pokrywające całość rywalizacji.
Jak co roku postaram się pomóc Wam nawigować w tym gąszczu informacji. Na moim profilu facebookowym będą się poajwiać codzienne zapowidzi-podsumowana-analizy-ciekawostki wraz z profilami etapów, planem na dany dzień, wynikami i zdjęciami.
A gdy tylko wróci mi głos, pojawią się przynajmniej w dniach przerwy podsumowujące kolejne części wyścigu podcasty.
Zatem zapraszam Was do wspólnego śledzenia Tour de France 2025!
Najważniejsze etapy:
1. sobota 05.07 Bo pierwszy, finisz z peletonu i koszulka lidera dla sprintera 5. niedziela 06.07 Czasówka 33km, płaska, teoretycznie dająca przewagę Evenepoelowi 7. piątek 11.07 Mur de Bretagne – fajna końcowka w stylu wyścigów klasycznych, rywalizacja Pogacara z klasykowcami 10. poniedziałek 14.07 Ostatni przed przerwą, święto narodowe Francji, przejazd przez Masyw Centralny, ponad 4500m w pionie, finisz na stromym podjeździe na stary wulkan 12. czwartek 17.07 Pierwszy duży podjazd na metę, czyli Hautacam 13. piątek 18.07 Czasówka pod górę z metą w Peyragudes 14. sobota 19.07 Przejazd przez Pireneje z metą w Superbagnares 16. wtorek 22.07 Mont Ventoux 18. czwartek 24.07 Alpy, dwie przełęcze i meta na Col de la Loze 19. piątek 25.07 Nadal Alpy Col du Pre i meta w La Plagne 21. niedziela 27.07 Paryż w nowym wydaniu
Jedną z najważniejszych porad treningowych dla amatorów jest “nie trenuj jak zawodowcy”. Dlatego też mam dla Was recenzję książki “The Norwegian Method”, dzięki której będziecie jak Blummenfelt, Iden i Ingebrigtsen. Od razu jak wszyscy trzej na raz ;).
A tak naprawdę to nie. Oczywiście.
Jeśli interesujecie się treningiem, rozwojem osobistym poprzez sport, poprawą własnych możliwości, wcześniej czy później spotkacie na swojej drodze trend, który ma być receptą na wszystkie wasze problemy. Wyrwie ze stagnacji, zapewni wzrost parametrów wydolnościowych i wyniki na zawodach przy minimalnym nakładzie czasu i środków. I jest oczywiście lepszy niż wszystkie poprzednie.
Mam wrażenie, że dyscypliny wytrzymałościowe i tak całkiem dobrze opierają się uleganiu chwilowym modom w porównaniu choćby ze światem szeroko pojętego fitnessu. Mimo to i tak ciągle szukamy drogi na skróty, najchętniej dzięki prostym rozwiązaniom, podszytym jakimś rodzajem magii.
Ullrich wygrywa jeżdżąc z niską kadencją: wszyscy jeżdżą z niską kadencją. Armstrong rozkręca swój “młynek”? Przepychanie na twardo staje się passe zanim jeszcze Amerykanin dociera do mety na Alpe d’Huez. Froome zakłada owalne zębatki? Pogacar skraca korby? Wiecie co robić, prawda?
“Metoda Norweska” jest idealnym produktem: ma gwiazdy osiągające wielkie sukcesy, posiada jeden, teoretycznie łatwy do zrozumienia element treningu (“Double Threshold Day”) i jest dodatkowo związana z sentymentem do surowego stylu życia Skandynawów (który kojarzy się ze zdrowiem, ekologią, powrotem do korzeni i charyzmą Travisa Fimmela ;) ). Tyle, że równocześnie “Metoda Norweska” od bycia produktem jest niezmiernie daleko.
Dziennikarz vs Wikingowie
Jeśli myślicie, że książka Brada Culpa weźmie was za rękę i na skróty doprowadzi do sukcesu, cóż, będziecie srogo rozczarowani. Pełny tytuł to bowiem “Metoda norweska: kultura, nauka i ludzie stojący za przełomowym podejściem do treningu w sportach wytrzymałościowych”.
Pochodzący z okolic Chicago Culp sam jest triathlonistą, przede wszystkim jednak dziennikarzem z wieloletnim doświadczeniem. Swoją fascynację sukcesami norweskich sportowców i metodyką ich treningu prezentuje w formie krótkich rozdziałów, w których na przemian nawiązuje do Wikingów, przełomowych momentów w historii Norwegii, zarysowuje kluczowe postaci wpływające na ewolucję tamtejszego systemu szkolenia i wreszcie sam spotyka się z Blummenfeltem i trenuje z nim w Bergen. A także streszcza zasady treningu opartego o pomiar mleczanu, pomiar temperatury ciała, przygotowania na wysokości i dni z dwoma ćwiczeniami o intensywności okołoprogowej.
Cierpliwość, nie magia
Tyle tylko, że najbardziej oczekiwane przez odbiorcę “mięso” dostajemy na końcu w stosunkowo niewielkiej objętości. Zanim dojdziemy do clou, zapoznajemy się z niezbędnym kontekstem. A kontekst w tym przypadku jest wszystkim i bez niego nie ma się co zabierać za próbę imitowania treningu norweskich mistrzów.
Norwegia nie jest jedynym na świecie małym, zamożnym krajem, który osiąga sukcesy w sporcie. Bezpieczeństwo socjalne, tradycja i przywiązanie do spędzania czasu na zewnątrz i kontaktu z przyrodą czy dający przestrzeń do samorealizacji system edukacji to tylko niektóre składowe tej układanki.
I z całym szacunkiem dla osiągnięć naukowych Mariusa Bakkena czy medialnego i komercyjnego rozgłosu wokół Blummenfelta i Ingebrigtsenów, Brad Culp całkiem skutecznie przekonał mnie, że ich osiągnięcia są bezpośrednio powiązane z tym, skąd pochodzą. A w norweskiej metodzie nie ma za wiele magii: jest za to konsekwencja, cierpliwość i precyzja.
“The Norwegian Method”
216 stron Brad Culp 80/20 Publishing
Książkę kupiłem w grudniu 2024 za 77PLN na Amazonie.
PS
By spiąć ten materiał właściwą klamrą sam kupiłem “The Norwegian Method” by poznać bliżej koncepcję treningu z użyciem miernika mleczanu, którą od niedawna stosuję i lepiej zrozumieć ideę “double threshold days” a nie historię Wikingów czy norweskiego stylu życia. Czyli, tak jak wszyscy szukałem kolejnej recepty na wszystko. Natomiast realnie zacząłem rozważać zmianę metodologii z dość restrykcyjnie stosowanej “80/20” na “norweską” kilka miesięcy wcześniej. Choć teoretycznie nie jest to najlepszy pomysł dla sportowca niezawodowego, eksperyment ten traktuję właśnie jako element samorozwoju. Spośród różnych książek o treningu kolarskim czy też ogólnie o treningu w sportach wytrzymałościowych “The Norwegian Method” jest w najmniejszym stopniu poradnikiem natomiast w większym inspiracją. Ostatecznie napisał ją dziennikarz a nie naukowiec, co w sumie jest jej zaletą.
Dla chcących rozszerzyć temat polecam trzy materiały uzupełniające:
Rozmowę z autorem, Bradem Culpem na podcaście “The Coaching Lab”.
Rozmowę ekipy Fast Talk z Dr Stephenem Seilerem, guru “treningu spolaryzowanego”.
Wideo z Blummenfeltem i Idenem, ikonami “treningu po norwesku”, którzy podsumowują swój sezon 2024. Który był dla nich co do zasady porażką.
Mathieu van der Poel z jednej strony jako urzędujący mistrz świata dokonał rzeczy wybitnych, z drugiej po tak prominentnej postaci oczekiwaliśmy więcej. Czy w sezonie 2024 Holender był najlepszym ambasadorem kolarstwa i prezentował tęczową koszulkę najlepiej jak to było możliwe?
“Ranking kolarskich mistrzów świata” to mój wieloletni projekt, w którym śledzę, jak w XXIw radzą sobie zdobywcy tęczowej koszulki w sezonie po zdobyciu tytułu najlepszego szosowca.
Ponieważ zasady rankingu UCI są zmienne, pod uwagę biorę punktację popularnego “CQ Ranking”, zwracam również uwagę na liczbę zwycięstw. Ta, choć niewątpliwie wpływa na zdobyte punkty, zależna jest od specjalizacji kolarza. Więcej wygrywał będzie sprinter, mniej zawodnik z ambicjami w wyścigach etapowych.
Ranking 2020 i 2021 był zaburzony przez lockdowny i zmiany w kolarskim kalendarzu wywołane pandemią COVID-19. W sezonie 2022 co do zasady większość wyścigów odbywała się normalnie. 2023 to kolejne perturbacje: rywalizacja o tęczową koszulkę została zaplanowana na sierpień: między Tourem a Vueltą.”
Zeszłoroczne Mistrzostwa Świata również wprowadziły pewne zaburzenie do rankingu. Sierpniowe “Multimistrzostwa” dały van der Poelowi nieco więcej okazji do podbicia pozycji, z czego nota bene skorzystał.
Zanim jednak o jego dokonaniach w tęczowej koszulce powróćmy na chwilę do wyścigu w Glasgow. MVDP odniósł sukces w wielkim stylu, po charakterystycznym dla siebie, dynamicznym, eksplozywnym ataku 22km przed metą. Do tego zdobywając przewagę nad rywalami – niezmiernie klasowymi: van Aertem, Pogacarem i Pedersenem upadł na mokrej nawierzchni i uszkodził but, co nie przeszkodziło mu w utrzymaniu prowadzenia i zdobycia mistrzostwa świata.
Po takim spektaklu oczekiwaliśmy wiele. Van der Poel dość szybko przeszedł do czynów, zajmując czwarte miejsce w GP Wallonie oraz wygrywając “Super 8 Classic”.
Przygotowując się zarówno do sezonu wiosennych klasyków jak i do zimowych przełajów zapowiadał też walkę o olimpijskie złoto w kolarstwie górskim. Mając w pamięci feralne nieporozumienie i upadek z dropa podczas Igrzysk w Tokio a także pechowy start na mistrzostwach świata w Glasgow, zarówno chęć rewanżu jak i ostateczna decyzja o rezygnacji z udziału w wyścigu MTB w Paryżu wydają się z perspektywy czasu zrozumiałe.
Choć do “rankingu mistrzów świata” nie wliczam osiągnięć uzyskanych poza szosą, należy wspomnieć o znakomitej zimie w wykonaniu MVDP. Do rywalizacji w cyclocrossie przystąpił późno, w połowie grudnia tuż przed tzw. “Kerstperiode”. Jego celem było zdobycie szóstego z rzędu tytułu mistrza świata elity, co pewnie osiągnął w lutym w czeskim Taborze. W sumie na 14 startów przełajowych w sezonie 2023/2024 triumfował 13 razy, poza pierwszym stopniem podium był tylko raz, w Benidormie (5. miejsce) i to głównie przez upadki i problemy ze sprzętem.
Od 04.02 nie ścigał się przez ponad miesiąc by sezon szosowy rozpocząć z “wysokiego C”, od razu biorąc udział w Mediolan – San Remo. Tam, choć był ewidentnie jednym z najmocniejszych kolarzy w stawce ostatecznie przyjął rolę pomocnika, wspierając w zwycięstwie kolegę z drużyny, Jaspera Philipsena, samemu zajmując 10. miejsce.
Po takim przetarciu skupił się na wyścigach brukowanych, na których pokazał iście mistrzowską dyspozycję. Na van der Poela nie było mocnych. W imponującym stylu wygrał E3, podczas Gandawa-Wevelgem na finiszu pokonał go tylko Mads Pedersen natomiast najistotniejsze były i dla niego i dla samego kolarstwa zwycięstwa w Ronde van Vlaanderen oraz Paryż-Roubaix.
Wygranie obu wyścigów w jednym roku to rzecz unikatowa a w tęczowej koszulce zrobił to wcześniej Rik van Looy w 1962r.
Co więcej, Van der Poel oba zwycięstwa odniósł po samotnych, imponujących atakach: podczas Flandrii odjechał na Koppenbergu 45km a podczas Roubaix na sektorze Beuvry-la-Forêt – Orchies aż 60km przed kreską.
Pewnym ułatwieniem była dla niego nieobecność Wouta van Aerta, który doznał poważnej kontuzji podczas Dwars Door Vlaanderen, ale realnie rzecz ujmując trudno wyobrazić sobie, by Belg mógł w tym roku zagrozić Holendrowi.
Podczas Amstel Gold Race MVDP ewidentnie zbierał siły na ostatni akcent swojej wiosennej kampanii, czyli Liege-Bastogne-Liege. I choć podczas najstarszego z “monumentów” bezkonkurencyjny był Tadej Pogacar, który dojechał do mety dwie minuty przed główną grupą pościgową, to właśnie Van der Poel finiszował z niej najszybciej, zajmując trzecie miejsce (drugi był Romain Bardet). A to pokazuje, że na tej wersji trasy i w określonych okolicznościach lider ekipy Alpecin-Deceuninck ma pewne szanse na zwycięstwo.
A jeśli już mowa o drużynie, to muszę tu podkreślić, że po raz kolejny podczas Tour de France, który dla van der Poela był pierwszym startem od końca kwietnia, mistrz świata drugi rok z rzędu zaprezentował się jako gracz zespołowy. Odegrał bezcenną rolę w trzech etapowych zwycięstwach Jaspera Philipsena, znakomicie rozprowadzając go na finiszach, rezygnując z własnych ambicji. I tu z jednej strony duży plus dla niego a z drugiej jednak szkoda, że nie zobaczyliśmy van der Poela walczącego osobiście o zwycięstwa na odcinkach Wielkiej Pętli.
Wiele wskazuje na to, że w roku olimpijskich jak kilku innych zawodników MVDP faktycznie wykorzystał Tour de France do zbudowania formy na Igrzyska Olimpijskie. W Paryżu nie było jednak mocnych na Remco Evenepoela i mimo aktywnej jazdy mistrz świata musiał zadowolić się 12. miejscem.
Po kolejnej, niemal miesięcznej przerwie wrócił do ścigania na Tour de Luxembourg, w którym na pierwszym etapie odniósł swoje piąte zwycięstwo w tęczowej koszulce.
Do obrony tytułu przystępuje więc w dobrej formie, ze względu na mocno górzysty charakter trasy faworytami będą jednak Pogacar i Evenepoel, natomiast mimo wszystko MVDP nie można do końca skreślać a wiele zależy od tego, jak realnie ułoży się wyścig.
(Ponad) rok w tęczowej koszulce Mathieu van der Poel kończy jako siódmy pod względem zdobytych punktów i jako ósmy pod względem liczby zwycięstw kolarski mistrz świata w XXIw.
Warto w tym miejscu zauważyć, że na tle innych championów ścigał się stosunkowo niewiele. Do dnia mistrzostw w Zurychu zaliczył 38 dni startowych. Więcej miał nawet w covidowym 2020r Mads Pedersen!
Zatem choć wiosna w wykonaniu van der Poela była imponująca, podobnie jak jego sezon przełajowy, trochę szkoda, że tak rzadko oglądaliśmy tego wybitnego kolarza prezentującego nam swoją tęczową koszulkę.
Ranking kolarskich mistrzów świata – edycja 2024
Zdjęcie na okładce: Mathieu van der Poel wygrywa Paryż-Roubaix 2024 w koszulce mistrza świata. Fot. materiały prasowe ASO.
Codziennie przed etapem na profilu facebookowym publikuję podsumowanie najważniejszych wydarzeń na Vuelta a Espana 2024 oraz zapowiedź aktualnego etapu. Poniżej znajdziecie treść postów, które w całości będzie kroniką wydarzeń na tegorocznej Vuelty.
Etap 21, Madrid > Madrid (24.6km)
Stefan Kung wygrywając kończącą Vueltę czasówkę w Madrycie odniósł pierwsze zwycięstwo w World Tourze od czerwca 2023 i swój pierwszy w karierze sukces na etapie wielkiego touru.
Primoz Roglic osiągnął drugi rezultat dnia, najszybszy spośród zawodników walczących w klasyfikacji generalnej. Zaskakująco dobrze spisał się O’Connor, który obronił drugie miejsce osiągając dobry czas. 11. miejsce na etapie to zdecydowanie powyżej oczekiwań. Ze względu na historię występów jazdy na czas, należało się raczej spodziewać, że to Enric Mas stanie na drugim stopniu podium. Tymczasem Mas zajął 23. miejsce, tracąc do O’Connora niemal pół minuty.
Zgodnie z przewidywaniami dobrze pojechał Mattias Skjelmose, drugi wśród zawodników z top 10 generalki, 31” za Roglicem, co wystarczyło do awansu na piąte miejsce i wyprzedzenie Davida Gaudu.
Roglic kończy więc wyścig z trzema wygranymi etapami, dołącza do Roberto Herasa z czterema zwycięstwami w całym wyścigu. Nawet, jeśli nie miał tutaj konkurentów z najwyższej półki, sam po raz kolejny pokazał, że jest w stanie wyjść z nawet poważnych opresji, przygotować się do ważnego wyścigu i wykorzystać na nim swoje najmocniejsze strony.
Nie zmienia to faktu, że tegoroczna Vuelta nawet jak na Vueltę była rozgrywana w dziwny sposób, z wyjątkowo zróżnicowanym poziomem sportowym, niespodziankami, rozczarowaniami i wynikającym z tego sposobem rozgrywania kolejnych etapów.
Parę słów podsumowania nagrałem dla Was na Youtube oraz platformach podcastowych. Wybaczcie głos i wygląd, ale wciąż mam w gardle i oczach sporo kurzu z wyścigowego weekendu w Głuchołazach.
Linki:
A na koniec jak zawsze po wielkim tourze ogromne podziękowania dla wszystkich śledzących moje wpisy. Tak się złożyło w tym sezonie, że wrzucam je tutaj w trochę rozszerzonej formie, co spotkało się z bardzo fajnym odzewem z Waszej strony. W momencie, w którym wydawałoby się, że publikowanie czegokolwiek w formie pisemnej nie ma za dużego sensu (stąd pomysł, by nie trzeba było klikać w linki do strony), że publikowanie czegokolwiek na facebooku jest całkowicie kontrproduktywne, bo wszyscy oglądają tylko shorty, w czasie tego wyścigu napisałem ponad 60tys znaków. A sądząc po zasięgach i komentarzach (co w ogóle jest super miłe także osobistych przy okazji spotkań na zawodach!) jest wcią na to przestrzeń.
Więc jeszcze raz wielkie dzięki za wspólnie spędzone trzy tygodnie i polecam się na przyszłość :)
Etap 20, Villarcayo > Picón Blanco (172km)
To był przedziwny etap, tak jak przedziwna jest ta cała Vuelta. Niszczący rywali Roglica dzień wcześniej pomocnicy następnego są niedysponowani i Dani Martinez wycofuje się z wyścigu a Nico Denz dojeżdża poza limitem czasu. Soudal (aka T-Rex) – Quickstep kolejny raz pracuje dla Landy, ten próbuje ataków, z których nic nie wychodzi.
W ucieczce dnia a to rywalizują ze sobą a to sobie pomagając Jay Vine i Marc Soler, by w końcu ten ostatni wyjechał się do końca i umożliwił koledze z drużyny wygranie klasyfikacji górskiej.
Inny etatowy uciekinier, Pavel Sivakov próbuje akcji w końcówce, ale jest ona kasowana przez Eddiego Dunbara, który tym razem nie z ucieczki dnia a z grupy liderów odjeżdża na finałowym podjeździe i wygrywa jeden z najcięższych etapów na tej Vuelcie.
Atakować próbuje też David Gaudu, w samej końcówce koło Masa na kilka sekund puszcza Primoz Roglic, ale to jest dosłownie kilka sekund, które nic nie zmieniają w klasyfikacji generalnej.
Co więcej (nieco zgodnie z przewidywaniami) bardzo dobrze jedzie Ben O’Connor (skoro nie trzeba kręcić prawie 7W/kg przez 20 minut, Australijczyk lepiej radzi sobie z ciężkim podjazdem, gdy ten rozgrywany jest na większym zmęczeniu, zatem nieco wolniej) i do dzisiejszej czasówki przystąpi z dziewięciosekundową przewagą nad Masem, ale też 58” zaliczki nad czwartym w klasyfikacji Carapazem. Zatem podium dla niego jest możliwe!
Wisienką na torcie niech będzie, że Picon Blanco to podjazd, który na Vuelta a Espana był wcześniej tylko raz (w 2021r), natomiast kilkukrotnie kolarzy ścigali się na nim na Vuelta a Burgos. I na koniec trzytygodniowego touru, jako ostatni akcent etapu liczącego w sumie 4700m przewyższenia, Eddie Dunbar, ale też Mas, Roglic, Carapaz, Barrade, O’Connor, Gaudu i Landa jadą szybciej niż rekord Yatesa i Roglica sprzed roku (z Vuelta a Burgos) i Masa z Vuelty 2021 (gdy był to zaledwie trzeci etap i Mas wygrał z Roglicem i Miguelem Angelem Lopezem.
Tak czy inaczej dzisiejsza, niekrótka jazda indywidualna na czas (24,6km) powinna być dla Primoza Roglica formalnością na drodze do wygrania Vuelta a Espana po raz czwarty. Temat kolejnych miejsc na podium jest otwarty, teoretycznie Enric Mas powinien zająć drugie miejsce w generalce, pytanie tylko czy Ben O’Connor obroni pozycję w top 3. Teoretycznie szanse na podium może mieć nawet Mattias Skjelmose, jeśli O’Connor i Carapaz pojechaliby bardzo słabo a Duńczyk za to na miarę swoich najlepszych występów w tego typu próbach.
Ponieważ to koniec wielkiego touru z ciężkim, ostatnim tygodniem znaczenie będzie odrywać zmęczenie, spotęgowane faktem, że z mety wczorajszego etapu do Madrytu jest 350km, zatem w grę wchodzi też męcząca podróż.
Pierwszy zawodnik na trasę madryckiej czasówki rusza o 16.30, pierwsza dziesiątka (Carlos Rodriguez) o 18.46 a Roglic o 19.04.
Etap 19, Logroño > Alto de Moncalvillo (164.8km)
Primoz Roglic po tym, gdy zaprezentował imponującą dyspozycje na Alto de Moncalvillo i wygrał swój trzeci etap podczas tegorocznej Vuelty objął prowadzenie w klasyfikacji generalnej.
Ben O’Connor stracił wczoraj do niego 1’49”, ale to wciąż wystarczyło mu na zachowanie drugiej pozycji w klasyfikacji generalnej.
Stromy podjazd do mety po raz kolejny nie sprzyjał Enricowi Masowi, którego w końcówce wyprzedzili jeszcze David Gaudu i Mattjas Skjelmose. Fakt, że po wielu miesiącach gorszej dyspozycji i nie spełniania pokładanch w nim oczekiwań Gaudu odbudowuje się na tym wyścigu i po raz kolejny prezentuje znakomitą moc napawa optymizmem zarówno zawodnika jak i jego fanów.
A skoro już mowa o mocy, to dawno nie poruszałem tego tematu. Vuelta jest bowiem trudna do porównania z innymi wyścigami. Nieregularne podjazdy z ekstremalnymi stromiznami, rozgrywanie wyścigu na stosunkowo niewielkiej wysokości (wczoraj finisz był zaledwie na 1491m n.p.m.), bardzo zmienna pogoda, nierówna stawka i dyspozycja zawodników powodują, że wartości, które możemy mierzyć lub estymować nie oddają w pełni całego kontekstu wydarzeń.
Co więcej, padające niemal za każdym razem rekordy związane są z faktem, że wiele podjazdów nie ma za sobą długiej historii. Poza Lagos de Covadonga, organizatorzy prowadzą trasę nowymi drogami, często wyasfaltowanymi kilka lat temu. Na Moncalvillo zawodowy peleton wjeżdżał dopiero po raz drugi.
Ale i tak poprawienie przez Roglica jego własnego rekordu o minutę (w tym roku pojechał 23’56”, na pandemicznej Vuelcie 2020 24’55) to rezultat, który można porównać z najlepszymi osiągnięciami Pogacara czy Vingegaarda. W tym czasie Roglic pokonywał wzniesienie ze średnią prędkością podjeżdżania 1913m/h (!!) co jest etymowane na ok. 6,8w/kg.
Co więcej, każdy z kolarzy czołówki, którzy jechali również w 2020 mniej lub bardziej swój czas poprawił. Nawet mający dziś na tle rywali nieco gorszy dzień Carapaz czy Mas. Co więcej, O’Connor, który pożegnał się wczoraj z koszulką lidera, w 2020r miałby siódmy czas, lepszy od Enrica Masa z tamtego sezonu. Istotne jest też to, że w 2020 Moncalvillo był na ósmym etapie (o podobnym profilu co teraz), a w 2024 na 19, zatem kolarze mieli w nogach o wiele więcej trudności i godzin w wyścigowym tempie.
Patrząc na dynamikę wydarzeń w tegorocznej Vuelcie, Roglic po raz kolejny wykorzystał swoje atuty, budując przewagę nad rywalami dokładnie w takim terenie, w jakim czuje się najlepiej.
Zgodnie z tym, co obserwowaliśmy do tej pory, dziś powinno być mu trudniej. Choć na Moncalvillo jego pomocnicy, zwłaszcza Vlasov i Martinez spisali się świetnie nadając super mocne tempo (są współodpowiedzialni uzyskania tak znakomitego czasu podjazdu), teraz przychodzi prawdziwy test i dla Roglica i dla jego kolegów z drużyny.
Etap 20. to prawie 5000m przewyższenia, siedem premii górskich, kilka mniejszych, nieoznaczonych podjazdów. To jest szansa, by przewrócić klasyfikację generalną, wejść na podium lub nawet ten wyścig wygrać. O ile oczywiście (patrząc szczególnie na Masa i Carapaza) ktoś odważy się to zrobić.
Etap pokazywany będzie w całości, realnie trudno stwierdzić, kiedy zacznie się coś dziać. Podjazd do mety, Picon Blanco teoretycznie powinien sprzyjać Roglicowi (7,9km, 9,1%, do tego sekcje o stromiźnie 15-17% lub nawet więcej), pytanie tylko, czy Słoweniec będzie w stanie po raz kolejny błysnąć o tak ciężkim dniu. A jeśli nie będzie się czuł wystarczająco dobrze, w zanadrzu ma jeszcze niedzielną czasówkę.
Finisz jak zawsze około 17.30, u podnóża Picon Blanco czołówka, ktokolwiek w niej będzie, znajdzie się około 17.05.
Etap 18, Vitoria-Gasteiz > Maestu-Parque Natural de Izki (179.5km)
Ktoś mógł wczoraj strzelić, ale chyba nikt nie spodziewał się, że będzie to Mikel Landa.
Atak Richarda Carapaza na permii Puerto Herrera, najtrudniejszym podjeździe dnia spowodował, że Landa zaczął tracić dystans do naciągniętej grupy liderów. W nieznacznych opałach znalazł się O’Connor, ale nie na tyle dużych, by nie móc później dołączyć do swoich rywali i kolejny raz obronić koszulkę lidera.
Tymczasem Landa, który stracił z nimi kontakt ewidentnie czuł się źle i na metę dojechał 3’20” za grupą lidera.
Tymczasem z przodu również działy się ciekawe rzeczy. Będący kolejny raz w ucieczce dnia Marc Soler dzięki zdobyciu punktów na premii awansował na pierwszą pozycję w klasyfikacji górskiej, odbijając koszulkę w niebieskie grochy koledze z drużyny, Jayowi Vine’owi.
Zwycięstwo etapowe po raz trzeci na tym wyścigu wydarł rywalom kolarze jadącej z dziką kartą ekipy Kern Pharma. Tym razem nie był to Pablo Castrillo a Urko Berrade. Nieco starszy (26 lat) kolarz z Pampeluny odniósł po śmiałym ataku pierwsze zwycięstwo w zawodowej karierze. Co ciekawe i istotne, znów na tym wyścigu, mimo uczestnictwa w akcji, która dojeżdża do mety przed peletonem (czy też grupą lidera) pokonani zostali Max Poole i Mauro Shmid.
A co dzisiaj?
Dzisiaj super ciężki górski finisz, początek decydującego o zwycięstwie w tegorocznej Vuelcie tryptyku.
Jak pokazał wczorajszy etap, można stracić również na etapie, który teoretycznie nie jest tak wymagający. Dziś jednak do mety mamy Alto de Moncalvillo: 8,6km i prawie 9% średniej stromizny, z czego ostatnich pięć ma około 10% z chwilowymi, jeszcze cięższymi sekcjami.
Czy to teren dla Roglica, który pokazał, że na stromiznach czuje się lepiej, czy może dla Masa i Carapaza, którzy lepiej spisują się podczas dłuższych wysiłków? Jak wczorajsze ściganie połączone z niemal trzema tygodniami wysiłku wpłynęło na siło zawodników? Czy będą bardziej czekać na jutro, gdy będzie około 5000tys metrów przewyższenia i następujące po sobie, kolejne podjazdy?
Tego wszystkiego dowiemy około 17.00, gdy czołówka zamelduje się u podnóża Mocnalvillo. Finisz około pół godziny później.
Etap 17, Arnuero > Santander (141.5km)
Tym razem zaskoczenia nie było. Nienajlepsza pogoda i trudy poprzedniego dnia w połączeniu z trasą nie dającą wiele okazji do wykazania się czy zaskoczenia rywali zniechęciły zawodników do śmielszych akcji.
Oglądaliśmy więc klasyczny etap z niewielką, czteroosobową ucieczką, która siłami drużyn sprinterów została doścignięta niespełna pięć kilometrów przed metą.
Po tym, gdy z wyścigu musiał wycofać się Wout van Aert, odpowiedzialność za pogoń spoczywała na drużynie Alepcin-Deceuninck, ale dołączyli się też do nich zawodnicy DSM-Firmmenich oraz Kern Pharma.
Na zwycięstwie etapowym ewidentnie zależało zawodnikom Lotto-Dstny: mieli swojego przedstawiciela w ucieczce (byli tam też dodatkowo kolarze Arkei, Euskaltel i Cofidisu) a gdy było jasne, że peleton będzie się do niej zbliżał, ataków próbował Victor Campenaerts.
Jego druga próba zakończyła się na ostatnim zakręcie, zaledwie 300m przed kreską, gdzie na dobre zaczęli rozpędzać się sprinterzy, doganiając Belga.
Metę jako pierwszy z wyraźną przewagę minął Kaden Groves, wygrywając swój trzeci etap na tej Vuelcie i wyrównując osiągnięcie kontuzjowanego van Aerta. Tym samym pokazał, że zielona koszulka najlepszego sprintera jest wywalczona a nie odziedziczona w spadku, choć w wypowiedzi tuż po swoim zwycięstwie skupił się na samym wyniku tego konkretnego dnia a nie na braku w peletonie swojego rywala. A co dziś? Dziś również etap ucieczkowo-sprinterski, choć o zdecydowanie bardziej wymagającej końcówce. W sumie do pokonania będzie niemal 180km a ostatnie 50 wygląda na wymagające.
Właśnie 50km przed metą zaczyna się podjazd na premię górską pierwszej kategorii (5,3km, 8,5% średniej stromizny i kilka trudniejszych sekcji). Wzniesienie zachęcające do ataków poprzedza 45km odcinek w pofałdowanym terenie z kilkoma mniejszymi, nieoznaczonymi górkami, w tym ostatnią zaledwie parę kilometrów przed finiszem.
Jest to więc zatem idealny teren dla ucieczki, ale też do próby zdobycia przewagi w klasyfikacji generalnej. Zobaczymy tylko, czy faworyci nie zbierają sił na sobotni, prawdopodobnie najcięższy etap tego wyścigu.
Finisz jak zawsze około 17.30, do kluczowego podjazdu dnia czołówka dojedzie około 16.10.
Dramat van Aerta, heroiczna obrona czerwonej koszulki przez O’Connora i presja, jaką na Rogicu wywierali Mas i Carapaz. Etap z metą przy Lagos de Covadonga dostarczył sporej dawki emocji – i tych dobrych i tych złych.
Najważniejsza wiadomość: van Aert podczas zjazdu z Collada Llomena upadł wraz z innymi zwodnikami i gdy wsiadł na rower okazało się, że nie jest w stanie pedałować. To jest ewidentnie feralny zakręt z jakąś nienajlepszą nawierzchnią, ponieważ kilka lat temu doszło na nim do podobnej kraksy.
Dla van Aerta to koniec tej Vuelty, koniec marzeń o dwóch koszulkach: punktowej – niemal do tego momentu pewnej i górskiej – o którą wczoraj walczył na premiach. A także poważny znak zapytania dotyczący jego udziału w mistrzostwach świata. Według komunikatu drużyny Visma LaB van Aert nic nie złamał, natomiast rana kolana jest głęboka i poważna.
To bardzo przykra, łamiąca serce wiadomość, ponieważ van Aert dopiero co odbudował pełnię dyspozycji po kontuzji doznanej podczas pechowego upadku na wiosennym klasyku Dwars Door Vlaanderen.
Wczorajszy dzień był również tym, podczas którego pod presją postawiony został Primoz Roglic. na Collada Llomena atakowali go Mas i Landa, co powtórzyli na Lagos de Covadonga, gdzie dodatkowo wsparł ich w tych wysiłkach Carapaz.
To kolejny raz, gdy na etapie z dłuższymi podjazdami Roglic jedzie w trybie minimalizowania strat – to wciąż on ma przewagę taktyczną nad rywalami a także kończącą wyścig czasówkę. BIorąc jednak pod uwagę, że gdy mamy do czynienia z kumulacją trudności, zaczyna mieć problemy, co zapowiada szczególnie ciekawy, sobotni etap.
Z plecami Masa, Roglica, Landy i Carapaza heroiczną walkę o utrzymanie prowadzenia w klasyfikacji generalnej toczył Ben O’Connor. Systematycznie tracił kolejne sekundy, ale nie załamał się i do mety dojechał 58” za Roglicem. Zatem wystarczyło to, by jeszcze przynajmniej przez dzień lub dwa jechać w czerwonej koszulce lidera!
Co ważne, Roglic, Mas i Carapaz pojechali podjazd w znakomitym czasie, najlepszym od 2005r, więc nie było żadnego oszczędzania się i nie za wiele spowalniających, taktycznych zagrań. Z kolei O’Connor, choć wyraźnie od nich słabszy (jak również od Rodrdrigueza, Skejlmose, Gaudu, Landy i Yatesa) uzyskał czas lepszy niż Valverde, Contador i Rodriguez w 2014 (wtedy, gdy z ucieczki etap wygrał Przemysław Niemiec).
A jeśli już jesteśmy przy temacie ucieczki, to w końcu z ucieczki dnia etap wygrał Marc Soler. Szczwany lis ograł Zanę i Poole’a i sięgnął po swój trzeci w karierze etap Vuelty.
A co dziś?
A dziś “wirtualny” dzień odpoczynku, etap dla ucieczki lub sprinterów. Ale ponieważ wycofał się kontuzjowany van Aert, odpowiedzialność za kontrolę peletonu spadnie tylko na ekipę Alpecinu, więc raczej stawiam na ucieczkę. No chyba, że powieje wiatr i znów będą się działy jakieś dziwne rzeczy. Finisz w Santadner, jak codziennie około 17.30.
Uff… rzutem na taśmę, bo trzeci tydzień tegorocznej Vuelty jeszcze się nie zaczął (start dzisiejszego etapu o 12.50) wrzucam podcastowe podsumowanie wydarzeń z ostatnich dni, będącą równocześnie zapowiedzią tego, co czeka kolarzy od dziś do niedzieli.
Zapraszam do odsłuchania na platformach podcastowych:
lub na youtube:
A dziś etap z jednym z najbardziej rozpoznawalnych podjazdów na Vuelcie, czyli Lagos da Covadonga.
Rozwiązań taktycznych jest wiele, zrobienie etapu cięższym w teorii powinno sprzyjać Masowi, czekanie na ostatni podjazd powinno dać korzyść Roglicowi. A w tym wszystkim liderem wciąż jest Ben O’Connor, który robi co może, pytanie jakie realnie są jego możliwości.
Finisz około 17.30, co nie jest żadną nowością, u podnóża Lagos da Covadonga czołówka (ucieczka?) powinna być około 16.50-55, natomiast zobaczymy czy coś znaczącego wydarzy się na podjeździe Collada Llomena. Który jest wymagający, ale od podnóża Covadongi oddziela go dość długi przejazd dolinami, gdzie niezbędne jest wsparcie drużyny.
Zanim podsumowanie wczorajszego dnia, małe ogłoszenie parafialne: ponieważ dzisiaj mam super zajęty dzień, wideo-podcastowe podsumowanie pierwszego tygodnia wjedzie jutro, czyli po dniu przerwy. Bo dzisiaj na Vuelcie dzień przerwy, co jest o tyle istotne, że wczoraj kolarze mogli “wyjechać się do zera”. I wielu z nich to zrobiło.
To był krótki, ale super intensywny etap z wieloma ciekawymi rozstrzygnięciami i twistem na koniec.
Ucieczka dnia wydawała się stracona: choć mocna i liczna (z nieustająco zabierającym się w odjazdy Solerem, zbierającym punkty w klasyfikacji górskiej Vinem, mającym szansę na awans w generalce Sivakowem, kontrolującym sytuację dla Roglica Vlasovem, w sumie ponad 20 kolarzy), była trzymana na dość krótkiej smyczy przez pomocników Mikela Landy.
Podjazd Colladelia był na tyle trudny, że dzielił zarówno ucieczkę jak i peleton a przewaga śmiałków u podnóża Cuitu Negru nie była wcale tak duża i powodzenie akcji zależało od tego, jak pojadą faworyci generalki.
Próbę wykorzystania pracy zespołu podjął Mikel Landa, ale jego atak nie był na tyle mocny, by wprowadzić większe zamieszanie w grupie lidera. Ben O’Connor dawał z siebie wszystko i mimo zmiennej stromizny i hardcorowo ciężkiej końcówki jechał w trybie minimalizowania strat. Nie wdawał się w potyczki między Landą, który szybko odpadł, Roglicem, dla którego imponującą pracę wykonał Lipowitz a następnie sam dojechał tuż za O’Connorem czy wraszcie Roglicem i Masem.
Słoweniec próbował rozegrać ten etap nie tylko taktycznie, ale też technologicznie. U podnóża Cuitu Negru zmienił rower na wyposażony w lekkie koła na niskim stożku oraz gravelową grupę XPLR, z małą zębatką z przodu i kasetą o bardzo szerokim zakresie. Umożliwiło mu to zastosowanie wyższej kadencji i zachowanie na tyle świeżej nogi na ile się da na finałowej “ścianie”.
Ewidentnie miało to sens: po przyspieszeniu i zagubieniu rywali Roglic jednak nieco osłabł, co wykorzystał Enric Mas budując kilka, kilkanaście metrów przewagi nad rywalem. Ten jednak, gdy nieco ochłonął był w stanie wyrównać tempo i doścignąć kolarza Movistaru i faktycznie dostępne przełożenia mogły mu w tym pomóc. Tyle tylko, że cały ten zabieg i trud okazał się daremny. Ekipa Red Bulla przeprowadziła zmianę roweru w sposób dość niefortunny. W dolinie przed Cuitu Negru wiązało się to z pogonią za peletonem a jazda “na zderzaku” samochodu technicznego drużyny zaowocowała karą 20” dla Roglica i pomagających mu w pościgu kolegów. Zatem choć Roglic i Mas byli najlepsi wśród faworytów generalki, ostatecznie Roglic kończy etap z 20” stratą to Masa i tylko 18” nad O’Connorem!
Były więc i emocje i kontrowersje i taktyka i maksymalny, ludzki wysiłek.
Ale to nic w porównaniu z tym, co działo się w ucieczce. Gdy wydawało się, że “dzień konia” ma Sivakow, który przez większość etapu nadawał tempo i Ciuitu Negru rozpoczął mocno i w dobrej dyspozycji na końcowej ściance pozornie straceńczą szarżę przypuścił Pablo Castrillo z ekipy Kern Pharma. Ten sam debiutant, który niespodziewanie wygrał, też z ucieczki, etap 12.
Tutaj wydawało się, że jedzie ostatkiem sił a przyspieszenie jest “na pożegnanie” by dobrze pokazać się kibicom. Tymczasem Castrillo, choć dał się dogonić Vlasovovi, heroiczny wysiłkiem przspieszał kolejny i kolejny raz i wydarł Rosjaninowi (jadącemu bez flagi przy nazwisku, bo – oczywistości) zwycięstwo etapowe. Castrillo urasta więc do jednej z większych gwiazd tej Vuelty i staje się kolejną “Wielką Nadzieją Hiszpanów”.
Ponieważ Cuitu Negru nie jest podjazdem odwiedzanym często, nawet przy taktycznej jeździe faworytów na środkowej części podjazdu, zarówno na jego stromych częściach jak i całości połączonej z Puerto de Pajares padły rekordy. Czołówka była wyraźnie lepsza od Rodrigueza, Valverde i Contadora rywalizujących tam w 2012r.
Zatem tyle na dziś a z podsumowaniem całego, drugiego tygodnia Vuelty wracam jutro :)
3200m przewyższenia a na koniec finisz z całkiem sporego peletonu zakończony zwycięstwem sprintera?
Znowu będzie coś o kontekście, ale tak, on jak zawsze ma znaczenie. Takie zdanie pojawiło się gdzieś w okolicach podsumowania Tour de Pologne, ale powtórzę je tutaj. Przy obecnym poziomie sportowym i technologicznym, aby podzielić peleton zawodowców trzeba dostarczyć im naprawdę wyjątkowo wymagającą trasę.
I owszem, wiele zależy od tego, jak kolarze rozegrają wyścig, ale jak pokazuje wczorajszy dzień, samo przewyższenie i tempo jazdy to nie wszystko. Bo wczoraj było 3200m przewyższenia, średnia prędkość na trasie to 45,6km/h. Taki przebieg rywalizacji był konsekwencją jazdy grupy Visma – Lease a Bike. Myśląc o zwycięstwie Wouta van Aerta jego koledzy kontrolowali ucieczkę nie dając jej zdobyć zbyt dużej przewagi a na głównej trudności dnia, długim (23km), ale stosunkowo łagodnym (4,5%) podjeździe ze szczytem 16,5km przed metą skasowali ją by następnie prowadzić grupę aż do premii górskiej.
Tam van Aert nie niepokojony przez nikogo pojechał po punkty, umacniając się na prowadzeniu w klasyfikacji górskiej. Jest to pewnego rodzaju ciekawostka, ponieważ bardzo rzadko zdarza się, by jeden zawodnik był liderem obu: punktowej i górskiej właśnie. Zobaczymy jak rozegra się ten wyścig i czy van Aert będzie nadal walczył na podjazdach. Ostatnim razem, gdy ktoś wygrał właśnie te dwie klasyfikacji, był to Jose Maria Jimenez w 2001, wybitny góral “ery epo”, który był wówczas najszybszy na trzech górskich etapach i dzięki regularności na pozostałych o zaledwie pięć punktów w klasyfikacji punktowej (czyli tej teoretycznie dla sprinterów) pokonał Erika Zabela.
Istotne jest, czy van Aertowi starczy sił by zabierać się w ucieczki w ostatnim, górzystym tygodniu i jak to wpisuje się w jego plan przygotowań do mistrzostw świata. Być może całkiem dobrze.
Tak czy inaczej wczoraj ekipa Visma LaB nieco przestrzeliła, ponieważ, owszem, skasowała ucieczkę, wyprowadziła WvA na premię górską i doprowadziła do finiszu z peletonu, ale ich tempo wytrzymali też kolarze Alepcinu, którzy w końcówce byli w stanie ustawić “pociąg” rozprowadzający Kadena Grovesa. Pomocnicy van Aerta byli wówczas już na tyle zmęczeni całodzienną pracą, że ten musiał z Grovesem rywalizować samodzielnie i ostatecznie dość wyraźnie przegrał.
Gdyby tego było mało, na zjazdach z premii górskiej defekt miał Primoz Roglic. Ta wczorajsza sytuacja była znakomitym przykładem na to, gdy mówimy o sile drużyny i tym, by przy liderze zawsze byli jacyś pomocnicy. Roglicowi swój rower błyskawicznie oddał Dani Martinez a kilku kolegów dość szybko zostało mu do pomocy. Dzięki temu zawodnicy Red Bulla dość sprawnie doścignęli peleton i mimo jazdy na nieco za małym sprzęcie (Martinez jest 5cm niższy od Roglica) faworyt klasyfikacji generalnej ukończył ten etap bez strat.
To wszystko co powyżej brzmi jak całkiem ciekawy dzień, jednak nie oszukujmy się – oglądanie tego było strasznie nudne.
Miejmy nadzieję, że dziś będzie lepiej, bo dziś jest “ten dzień”. Na koniec drugiego tygodnia zmagań jeden z najcięższych etapów tej Vuelty. Tylko 143km, za to cztery premie górskie w tym jedna na mecie. Przedostantnia, Alto de Colladella spokojnie mogłaby być “ścianką” na metę jednego z poprzednich etapów: ma 6,4km i średnią stromiznę 8,5% a w końcówce sekcje po procent 14. Ale to tylko rozgrzewka przed finałem.
Od kilometra 103 do 124 jest lekko wznoszący się (300m przewyższenia) dojazd z premią lotną do podnóża finałowego wzniesienia. A to: Cuitu Negru to jeden z podjazdów – monstrów. 1350m przewyższenia, 7,5% stromizny, ale jak to na Vuelcie, mocno “oszukane”. Pierwsza część, Puerto de Pajares to prawie 13km, z których ostatnie 4 są naprawdę ciężkie. Następnie jest 2,5km wypłaszczenie i “ściana” do mety: 3km i prawie 13% zaczynające się sekcją przekraczającą 20%.
Finisz zapowiedziany jak codziennie około 17.30, warto oglądać przynajmniej ostatnią godzinę. Wiele wskazuje na to, że po dzisiejszym etapie powinniśmy mieć i zmianę lidera i sporo przetasowań w pierwszej dziesiątce. Tym bardziej, że jutro dzień przerwy, zatem nikt się raczej nie będzie oszczędzał.
Czy ktoś spodziewał się ataku Primoza Roglica na Puerto de Ancares? Pewnie wszyscy. Czy ktoś spodziewał się, że będzie to tak mocne przyspieszenie, jeden z najlepszych performance’ów w karierze Słoweńca i zdecydowany krok w stronę wygrania całego wyścigu? Cóż, ja nie.
Choć kontrolę nad tempem w peletonie próbował przejąć Movistar, to zmiany najpierw Lipowitza a następnie Martineza dokonały selekcji w grupie lidera. Ben O’Connor zaczął tracić niedługo po rozpoczęciu wspinaczki na Ancares, z Roglicem najdłużej utrzymywali się Landa i Mas. Landa odpuścił jednak chwilę wcześniej, co było bardzo rozsądne. Dla Masa tempo Roglica było zdecydowanie za wysokie, za co Hiszpan zapłacił w końcówce podjazdu – wyprzedzili go Landa, Skjelmose, Carapaz, Carlos Rodriguez, Gaudu i Lipowitz.
Roglic odrobił 1’55” do O’Connora, który ewidentnie miał gorszy dzień. Jeśli Roglic miał swój zły na Hazallanas pod koniec zeszłego tygodnia, wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami i Słoweniec zyskuje w drugiej części wyścigu. A trzeba pamiętać, że realnie największe trudności tej Vuelty wciąż przed kolarzami.
Kilkanaście minut wcześniej o zwycięstwo etapowe walczyli uciekinierzy. Z zacnego grona dobrych górali najlepszy był Michael Woods. Niemal trzydziestoośmioletni Kanadyjczyk wciąż jest specjalistą stromych podjazdów. Wygrywa stosunkowo niewiele, ale wszystkie jego sukcesy są bardzo jakościowe. Rok temu podczas Tour de France wygrał na Puy de Dome a wcześniej dwukrotnie zwyciężał na etapach Vuelty. A co dzisiaj?
Dzisiejszy etap, długi, 200km z długim (23km), ale stosunkowo łagodnym (4,5%) podjazdem ze szczytem 16,5km przed metą należy rozpatrywać w “dwupaku” z jutrzejszym dniem, który kończy się super trudnym finiszem na Cuitu Negru. W związku z tym odpowiedź brzmi: “to etap dla ucieczki”, pytanie tylko czy standardowej w rozumieniu ogólnym (tak jak wczoraj, z mocnymi góralami, ale bez szans w generalce) czy może jednak po raz kolejny z jakąś niespodzianką i szarżą na awans w pierwszej dziesiątce.
W kolarstwie, jak we wszystkim liczy się kontekst. Czy wczorajszy etap był trudny? Tak. Miał 3500m przewyższenia na zaledwie 140km. Czy był to więc etap górski, na którym mogła się rozegrać rywalizacja w klasyfikacji generalnej? Niekonicznie.
Z perspektywy tego, co obserwujemy na tej Vuelcie, fakt, że w ucieczce dnia nie było zawodników, którzy taką akcją mogą zamieszać w klasyfikacji generalnej można było przyjąć nawet z pewnym rozczarowaniem.
Z dziesięciu śmiałków najwyżej znajdował się Harold Tejada z Astany, ale sześć i pół minuty przewagi, jaką uciekinierzy mieli nad resztą stawki wystarczyło mu do awansu z 21. na 19. miejsce. Więc tym razem obyło się bez sensacji. Tym bardziej, że w perspektywie ścigania dziś faworyci może nie zrobili sobie wolnego, ale nie mając do dyspozycji terenu, który ułatwiłby selekcję, co do zasady dojechali do mety razem.
Konkretna walka rozegrała się za to wśród uciekinierów. Zerwanie z koła rywali na długim, ale niezbyt stromym podjeździe prowadzącym do mety nie było wcale proste. Tym większe uznanie dla młodego (21 lat) Pablo Castrillo z drugodywizyjnej ekipy Kern Pharma. Zaatakował na ok. 8km przed metą i sukcesywnie zdobywał przewagę. A konkurentów miał godnych, ponieważ Narvaez, Soler (choć musi być już trochę wymęczony akcjami na kolejnych etapach), Meintjens czy Verona w teorii powinni walczyć o zwycięstwo. Wydarcie wygranej etapowej przez debiutanta z nieworldtourowej ekipy, z ucieczki pełnej doświadczonych wyjadaczy to naprawdę duża rzecz!
A co dzisiaj?
Dzisiaj jeden z tych etapów, które powinny decydować o losach czerwonej koszulki. Ben O’Connor będzie musiał wspiąć się na wyżyny by nie stracić za wiele podczas podjazdu na Puerto de Ancares.
Finałowa wspinaczka to 7,5km i 9,5% średniej stromizny, ale jak to na Vuelcie jest trudniej, bo do parametrów podjazdu zaliczane są dwa pierwsze kilometry, które mają zaledwie 3%.
Na korzyść O’Connora, który w teorii powinien tu stracić do bardziej dynamicznych rywali (w domyśle Roglica) świadczy to, że blisko przed Ancares są jeszcze dwa podjazdy: niepunktowany 25km przed metą, w “siodełku” przed kolejnym, drugiej kategorii jest premia lotna a na tymże podjeździe kat. 2. jest dodatkowo premia bonusowa.
A to oznacza, że do Ancares zawodnicy powinni dojechać nieco “podgotowani”, co w teorii da balans między wytrzymałością a eksplozywnością. A na etapie z Hazzallanas O’Connor pokazał, że lepiej radzi sobie podczas dłuższych wysiłków i w tym upatrywałbym jego szansy. Bo choć kilka razy już tracił na “ściankach”, jego przewaga w klasyfikacji generalnej wciąż jest pokaźna i nadal może jechać w trybie możliwie ekonomicznym.
Finisz zaplanowano około 17.30, jak codziennie, zachęcam jednak do oglądania przynajmniej od 16.00. I nie dlatego, że peleton będzie wtedy przejeżdżał przez Ponferradę, ale mniej więcej w tej miejscowości powinny się zacząć poważne rozgrywki między drużynami wspierającymi swoich liderów w walce o generalkę.
A przy okazji Ponferrady, przygotujcie na liczne nawiązania do mistrzostwa świata Michała Kwiatkowskiego, które zdobył właśnie tam. To był wielki dzień “Kwiato” i wielki dzień polskiej reprezentacji, która pojechała rewelacyjny wyścig. Z dzisiejszej perspektywy zarówno dla samego zawodnika, dla naszej reprezentacji, ale pewnie i dla wielu z nas 2014r brzmi jak coś, co wydarzyło się w innym życiu. Co nie zmienia faktu, że tak, to był najważniejszy dzień w historii polskiego kolarstwa zawodowego!
Primoz Roglic zrobił to, w czym jest najlepszy. Wykorzystał kilkuminutowy podjazd ze stromymi sekcjami do odpalenia atomowego ataku (VAM ponad 2000m/h przez 7’). Dzięki temu zyskał 37” nad Benem O’Connorem, zwiększył też przewagę nad Carapazem czy Yatesem. Z kolei z Roglicem utrzymali się Landa, Carlos Rodriguez, Gaudu i przede wszystkim Mas.
Można się było tego spodziewać, biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg wyścigu. Roglic jest jednym z tych zawodników, którzy potrafią perfekcyjnie wykorzystywać swoje mocne strony i minimalizować straty w terenie i sytuacjach, które mu nie sprzyjają.
Dlaczego zacząłem od Roglica a nie od ucieczki dnia, która składała się z niemal 40 kolarzy, miała w pewnym momencie niemal 7’ przewagi nad peletonem a George Bennett, Guillaume Martin i Eddy Dunbar mieli dzięki temu sporą szansę na awans nawet do top 10 klasyfikacji generalnej?
Cóż, wygląda na to, że na tegorocznej Vuelcie tak zaskakujące zwroty akcji są codziennością, przestają zaskakiwać i przy kolejnej okazji przyjmujemy je ze wzruszeniem ramion.
Przyspieszenie w peletonie przed ostatnim podjazdem oraz bardzo mocne tempo właśnie na nim sprawiły, że przewaga ucieczki zmalała na tyle, by kolarze z top 10 (nie wspominając o top 5) byli bezpieczni. Ostatecznie Bennett awansował na 10 pozycję, Martin na 16 a Dunbar na 18.
W przypadku Irlandczyka ważniejsze jest jednak to, że ten na 600m przed metą długim atakiem wywalczył wygraną etapową, swoją pierwszą w wielkim tourze i zaledwie czwartą w zawodowej karierze. A to przecież bardzo utalentowany zawodnik, możecie go pamiętać z zeszłorocznego Giro d’Italia, gdzie miejsce w pierwszej piątce klasyfikacji generalnej stracił dopiero podczas czasówki na Monte Lussari.
A co dzisiaj?
“To zależy”. Patrząc pobieżnie na profil etapu można by powiedzieć, że to tylko 140km, z czego 120 to dojazd do finałowego podjazdu, który jest dłuższy, ale nie aż tak stromy jak inne finisze na tej Vuelcie.
Tymczasem te 120km to ciągła jazda góra-dół i niezliczone podjazdy o przewyższeniu od 200-400m, z których żaden nie jest premią górską (dla porównania takie 400m przewyższenia to już solidna przełęcz np. w Beskidach).
A to oznacza etap ciężki do kontrolowania i męczący, nawet, jeśli krótki. Finałowy podjazd ma ponad 15km, ale średnia stromizna to tylko 4,5%. Co więcej, nie ma na nim jakiś szczególnie stromych sekcji.
Pytanie dnia brzmi więc nie czy, ale kto zabierze się w ucieczkę dnia i zostanie kolejnym zawodnikiem, który w ten sposób odrobi sporo czasu i wróci do gry w klasyfikacji generalnej. Finisz jak zawsze około 17.30, ale warto będzie śledzić doniesienia z trasy by nie przegapić jakiejś ważnej akcji.
Czy to już jest ten moment, w którym powinniśmy wsiadać do „hype trainu” wiozącego Wouta van Aerta do Zurychu i tęczowej koszulki?
Pewnie jest na to za wcześnie z wielu powodów.
Po pierwsze, faktycznie jest za wcześnie, ponieważ te będą rozegrane za miesiąc.
Po drugie, rywale będą tam o wiele mocniejsi: Pogacar, będący w świetnej dyspozycji Hirschi (wygrał San Sebastian i Plouay), „wewnętrzna konkurencja” czyli Evenepoel a nie, z całym szacunkiem Groves Pacher czy Soler.
Po trzecie, część zawodników przygotowywać będzie się przez celowane zgrupowania a nie start w hiszpańskiej Vuelcie.
Ale z drugiej strony wielokrotnie to właśnie Vuelta dawała zawodnikom nie tylko odpowiednie przygotowanie fizyczne, ale też pewność siebie czy poczucie sprawczości. A te po trzech wygranych etapowych Wout van Aert z pewnością odzyskuje.
Tym bardziej, że na tej Vuelcie wygrał sprint z peletonu, sprint z nieco okrojonej podjazdem grupki i górzysty etap po „ucieczce dnia”.
Wczoraj realnie nie miał sobie równych a gdy na ostatniej premii górskiej znalazł się na czele z Quentinem Pacherem z Groupamy a z tyłu został teoretycznie lepszy góral, Marc Soler, sprawa zwycięstwa etapowego była właściwie jasna. Gdy Pacher dojechał do ostatniego kilometra z WvA, Belg nie popełnił żadnego błędu i pewnie wygrał po raz trzeci na tym wyścigu.
Kilka minut za uciekinierami peleton jechał w miarę spokojnie, ewidentnie po szaleństwach pierwszego tygodnia faworyci postanowili poczekać na bardziej selektywne etapy.
W związku z tym dziś prawdopodobnie będziemy mieli powtórkę, choć oczywiście na Vuelcie nigdy nic nie wiadomo. Na dystansie 164km do pokonania będzie siedem podjazdów. Trzy z nich są premiowane a w kontekście walki o etap lub próby zmiany sytuacji w klasyfikacji generalnej ważne jest to, że szczyt ostatniego usytuowany jest 8km przed metą. To górka o parametrach 3km i 8,9% stromizny, zatem dobry teren do ataku. Na przykład Carapaza.
Finisz zaplanowano około 17.30, ostatnia godzinka może być ciekawa, zarówno w uciecze jak i w peletonie.
Jeśli tak, to dobrze, bo dziś dziesiąty etap hiszpańskiej Vuelty.
Kolumna wyścigu przemieściła się o jedyne 1000km na północ, z Andaluzji do Galicji. Będzie chłodniej (22 stopnie, ale nie mniej górzyście). Tyle tylko, że przewyższenie będzie zdobywane właściwie z poziomu morza.
Często te etapy w Galicji charakteryzują się sporymi stromiznami, dziś jednak na 160km trasie będą cztery premie górskie, natomiast nie będą one z gatunku tych hardcorowych.
Z ostatniej z nich, podjazdu 1. kategorii do mety jest jeszcze 20km: zjazd, niewielka, nieoznaczona górka i płaski dojazd do miejscowości Baiona.
Teoretycznie, zwłaszcza po niedzielnych ekscesach i dniu odpoczynku powinien to być etap „rozgrzewkowy”, dla uciekinierów z dużymi stratami w klasyfikacji, ale wiecie, to jest Vuelta i wydarzyć się może wszystko.
Finisz zapowiedziano około 17.30, w sekwencję trzech premii górskich czołówka powinna wjechać około 16.00 i tak polecam włączyć transmisję.
A jeśli przeoczyliście moje podsumowanie pierwszego tygodnia Vuelty, to linki wklejam tutaj i zapraszam do odsłuchania.
Podsumowanie pierwszego tygodnia Vuelta a Espana 2024
Po pierwsze, podsumowanie pierwszego tygodnia Vuelty czeka na Was na platformach podcastowych od rana. Wersja youtube z obrazkami od ASO i profilami kolejnych etapów youtube powinien skończyć przetwarzać właśnie teraz.
No ale zanim sobie odsłuchacie, do czego zachęcam podobnie jak do subskrybcji kanałów, kilka słów o dniu wczorajszym.
Mówię o tym szerzej w wersji audo/wideo, ale powtórzę to tutaj. Tak, uważam, że Vuelta a Espana to aberracja. Budząca podziw i zdziwienie niczym postmodernistyczna architektura, ale wciąż będąca odstępstwem od normy i swoistym dziwactwem.
Jeszcze jedną ucieczkę taką, jak O’Connora jestem w stanie zrozumieć. Ale kilka dni później puszczenie Yatesa wraz z pomocnikami a także Carapaza i pozwolenie im na powrót do gry o najwyższe cele brzmi absurdalnie.
Włączając transmisję między podjazdami na Hazallanas przecierałem oczy ze zdziwienia patrząc na skład kolejnych grup znajdujących się na trasie i na dzielące je różnice. Choć ostatecznie Yates stracił nieco na zjazdach do mety w Granadzie i tak fakt, że po nieudanym pierwszym tygodniu wrócił do pierwszej dziesiątki i traci do Roglica tylko 1’37”.
I oczywiście pamiętam o znajdującym się na czele z przewagą 3’53” O’Connorze, zwłaszcza, że na Hazallanas spisał się znakomicie, jadąc w grupie z Roglicem, Landą czy Rodriguezem. I biorę pod uwagę również to, że Roglic nie jest prawdopodobnie w pełni dyspozycji. I to, że covid roznosi się w peletonie. I upały. I to wszystko. A także to, że Enric Mas miał niebezpieczny “moment” na zjeździe, przez co stracił przewagę wypracowaną kilkanaście minut wcześniej po przyspieszeniu w końcówce Hazallanas.
Ale wiecie, jeszcze niedawno takie etapy były czymś wyjątkowym: Fuenta de Contadora czy Finestre Froome’a przeszły do historii kolarstwa. A tymczasem dwie takie zaskakujące akcje mieliśmy już w pierwszym tygodniu tej Vuelty.
Primoz Roglic nie czekał zbyt długo z rozpoczęciem odrabiania strat do Bena O’Connora. Choć u podnóża finałowego podjazdu kraksa zatrzymała jego kluczowego pomocnika, Alexa Vlasova, Roglic niewiele sobie z tego zrobił.
Choć – charakterystyczne dla Vuelty – strome, nieregularne, prowadzące częściowo przez miasto wzniesienie rozegrał dość dziwnie: nadawał tempo na stromym, przyspieszał na płaskim, w końcówce zrobił co miał zrobić. Mimo, że Enric Mas próbował zamykać możliwość wyprzedzania na ciasnych łukach, ostatecznie Roglic znalazł dość miejsca by objechać Hiszpana i wygrać etap. To dało mu 10” bonifkaty, co w połączeniu ze słabszą postawą O’Connora umożliwiło zmniejszenie różnicy w klasyfikacji generalnej o niemal minutę.
O’Connorowi pomagał Felix Gall, który w końcówce pojechał jednak nieco do przodu, ale tak czy inaczej kolarze Decathlonu zminimalizowali straty na ile się dało. Lepiej od nich wypadli jednak wspomniany Mas, ale też m.in. Landa, Tiberi, Skjelmose, Carapaz, Carlos Rodriguez, Dunbar, van Eetvelt czy Haig.
Być może błędem O’Connora było początkowe trzymanie się koła Roglica, ale o tym, w jakiej Australijczyk faktycznie jest formie dowiemy się dzisiaj, gdy na trasie będzie zdecydowanie więcej podjazdów i będą one dłuższe.
O ile lider wyścigu był wczoraj w opałach, to o porażce muszą mówić zawodnicy teamu UAE. Ich najlepszy do tej pory zawodnik, czyli Joao Almeida na ostatnich kilometrach wyglądał niewyraźnie, jechał daleko w grupie i jak Vlasova zatrzymała go kraksa. Okazuje się jednak, że nie był to jego błąd, tylko złe samopoczucie spowodowane covidem. W związku z tym najwyżej sklasyfikowanym kolarzem Emiratów jest młody Isaac del Toro, który zajmuje 17. miejsce, tracąc niemal 3’ do Roglica.
Zdecydowanie cieszy natomiast dobra dyspozycja Enrica Masa, który co prawda jest póki co tylko w stanie reagować na to, co robi Roglic, ale po dłuższym czasie, gdy lider Movistaru zawodził, jego powrót do wysokiej dyspozycji to dobra wiadomość dla niego, jego drużyny i dla samego wyścigu. A także kolejny pokaz tego, że sporcie takim jak kolarstwo trzeba być cierpliwym i pokornie pracować, czekając na uzyskanie optymalnej dyspozycji.
O tym, w jakiej firmie jest Mas, Roglic, czy “nogi” odzyskali Carlos Rodriguez lub Eddie Dunbar dowiemy się dziś.
Niespełna 180km z metą w Granadzie nie kończy się na podjeździe, ale po wstępnej, pagórkowatej części od 80km na kolarzy czekają trzy bardzo ciężkie premie górskie: najpierw Puerto del Purche (8,9km, 7,6% ale jak to na Vuelcie jest o wiele bardziej stromo, tyle, że na 2km przed szczytem jest chwila zjazdu) a następnie dwukrotnie Alto del Hazzalanas (7,1km, 9,5% i znów o wiele bardziej strome sekcje niż wynika ze średniej wartości).
Taka kumulacja oznacza, że poza bezwzględnym stosunkiem mocy do masy liczyć się będzie też wytrzymałość, taktyka i spokój. A ponieważ widać, że dynamika dyspozycji poszczególnych zawodników jest bardzo zmienna, ten najcięższy póki co etap może znów zamieszać w klasyfikacji generalnej.
Transmisja będzie od 14.30 do 18.00, finisz zaplanowano około 17.30. Ta 14.30 to czas, gdy czołówka powinna się zbliżać do szczytu Puerto del Purche. Jeśli macie czas, to warto sprawdzać co się dzieje i być może obejrzeć całą transmisję.
“Szczyt 14%” może i nie miał 14%, ale przez to, że znajdowała się na nim premia bonusowa zachęcił kolarzy z czołówki do aktywnej jazdy i ścigania.
Primoz Roglic w swoim stylu zaczął odrabianie strat od sprintu po sekundy, które tam czekały i wyraźnie widać, że gdy chce, to jest w stanie zdobyć przewagę nad rywalami. Tym bardziej, że niedługi podjazd dokonał w czołówce sporej selekcji.
Ostatnie 20km były ciekawym pokazem zagrywek taktycznych. Ataków próbowali kolarze UAE (najpierw Soler – zdobył nawet 20” przewagi a następnie Sivakow), kontratakował van Aert, w rolę pomocnika, który skasował Solera wszedł Kuss a następnie Sivakova ścigał Vlasow, który liczył na to, że po bonifikatę na mecie skoczy Roglic.
Sivakow został złapany na 500m przed metą a z tak niewielkiej grupy van Aert nie miał problemów by wygrać swój drugi etap w tej Vuelcie. Drugi był Mathias Vacek, co potwierdza, że jego deklaracje o byciu raczej kolarzem klasycznym niż stricte sprinterem mają pokrycie, skoro przetrwał podjazd i chaos w końcówce.
Vlasow goniący Sivakowa sprowokował nieco komentarzy na iksie związanych z tym samym pochodzeniem (rosyjskim), jednak różnym obywatelstwem (Sivakow, urodził się we Włoszech a większość życia spędził we Francji, której obywatelstwo przyjął w marcu 2022 wyrażając sprzeciw wobec inwazji Putina na Ukrainę, otwarcie wyrażał swoją opinię na ten temat, Vlasow dla odmiany ściga się pod “neutralną” flagą i od dwóch lat milczy). Realnie myślę jednak, że na szosie po prostu liczyły się interesy klubowe: Sivakow, atakował już po raz kolejny na tej Vuelcie a Vlasow starał się, by następną bonifikatę zdobył Roglic.
A co dzisiaj?
Dzisiaj pierwszy poważny test Bena O’Connora w roli lidera wyścigu. Wczoraj nie został postawiony pod zbyt mocną presją, rywalizacja UAE, Vismy i Bory spowodowała też, że jego koledzy z drużyny nie musieli kontrolować sytuacji. Wśród pierwszych 33 kolarzy na mecie O’Connor miał jeszcze Galla i Bertheta, więc wygląda to dla niego dobrze.
Etap jest dzisiaj dość krótki (159km) a ostatnie 60km jest mocno górzyste. Ostatnich 20 to premia lotna z bonusowymi sekundami, następnie wznoszący się, pagórkowaty teren i krótki (5km), ale jadowity podjazd do mety ze stromym początkiem (20%) i końcem (ostatni kilometr to ponad 13%). Brzmi jak dobry teren dla Roglica, na podobnej “ściance” kilka dni temu O’Connor zanotował do niego ponad minutę straty, ale nie miał motywacji w postaci czerwonej koszulki lidera na plecach.
To jest Vuelta i za to wszyscy – cośtam* – ten tour.
*miało być “kochamy”, ale jednak bez przesady ;)
Miał być etap dla ucieczki a Roglic miał spokojnie czekać na niedzielę, tymczasem dostaliśmy zaskakujące rozstrzygnięcie, którego efekty będą nas trzymały w niepewności pryznajmniej przez kilka dni.
A wszystko zaczęło się od tego kuriozalnego startu w supermarkecie, smutnych obrazków kolarzy stojących w galerii handlowej przy kasach w Carrefoure, żartów z obecności tam kolarzy drużyny Lidl-Trek i rozważań na temat tego, że u nas taki event wiązałby się ze slalomem między paletami w Biedronce.
Jeśli oglądaliście serial Netflixa o Tour de France, to pewnie kojarzycie Bena O’Connora jako tego chimerycznego, trochę rozkapryszonego gościa o wielkich ambicjach, sporym potencjale, który nie do końca radzi sobie z nakładaną na niego presją.
To jednak świetny kolarz, który zaimponował wygrywając górski etap Giro w 2020r, który był już czwarty w Tourze (gdzie również wygrał etap) i czwarty w Giro. I być może zarówno te etapowe sukcesy jak i bycie o włos od wielkiego sukcesu powodują, że reaguje na porażki tak jak reaguje.
W tej Vuelcie też już zaliczył wtopę – na Pico Villuercas we wtorek stracił do Roglica ponad minutę i był w tej grupie zawodników, którzy nie wytrzymali tempa i raczej zawiedli niż pojechali dobrze. A w grupie Ag2r-Decathlon mocniejszy zdecydowanie się Felix Gall.
O’Connor przystąpił do szóstego etapu z planem zabrania się do ucieczki. To jednak nie było łatwe, ponieważ wielu kolarzy chciało zrobić to samo. W pewnym momencie na czele znajdowało się nawet 33 zawodników, jednak powodzenie osiągnęła dopiero trzynastka, w której był właśnie Australijczyk a także, co ważne Jay Vine z UAE oraz młody talent, Florian Lipowitz z Red Bull – Bora Hansgrohe.
To prawdopodobnie obecność Lipowitza spowodowała, że ucieczka została odpuszczona, co było poważnym błędem ekipy Red Bulla. O’Connor poczuł krew i na 60km przed metą przystąpił do ataku, “ucieczki z ucieczki”. A że gdy nie ma problemów: kontuzji czy choroby, jest znakomitym kolarzem, najpierw zgubił jednego z rywali, którzy się z nim zabrali a następnie samotnie dowiózł zwycięstwo do mety.
Ponieważ w peletonie panowała konfuzja: Red Bullowcy nie bardzo gonili, bo z przodu był Lipowitz, który w generalce może szachować rywali a do pracy dopiero później wzięli się zawodnicy Movistaru i Bahrainu, O’Connor dojechał do mety z przewagą sześciu i pół (!!!) minuty nad peletonem i został nowym liderem z bardzo dużą przewagą. Trzeci na mecie Lipowitz faktycznie awansował do czołówki, na czwarte miejsce (27” za Roglicem, 19” za Almeidą i 5” przed Masem). Z mocnych kolarzy awans zaliczył także Christian Rodriguez z Arkei, na miejsce numer sześć.
I to wszystko na etapie z łącznością radiową, miernikami i mocy i tymi wszystkimi udogodnieniami technicznymi, które rzekomo zabierają spontaniczność i nieprzewidywalność rywalizacji.
Czy O’Connor będzie faktycznie pretendentem do wygrania wyścigu i czy starczy mu na to przygotowania i sił, dowiemy się jutro a jeszcze bardziej w niedzielę, gdzie będzie musiał mierzyć się z ciężkimi podjazdami. Dziś bowiem, choć na trasie mamy górkę nazwaną “Szczyt 14%”, to jedyna trudność a do tego wcale nie tak ciężka.
Większość etapu jest płaska, “Szczyt 14%” jest 25km przed metą, i jest na nim premia bonusowa, to jednak 7,5km wspinaczki o średniej stromiźnie 5,6% a najtrudniej jest 2km przed szczytem Szczytu gdzie % będzie nie więcej niż 12.
A to oznacza, że będzie albo ucieczka albo, co też prawdopodobne, o wygraną etapową może nawet powalczyć van Aert. Finisz zapowiedziano na 17.30, wspomniana górka około 16.55.
Aktualną klasyfikację generalną znajdziecie na screenshocie.
Czy to był ostatni sprinterski etap na tej Vuelcie? Być może. A jeśli tak, to tym bardziej warte podkreślenia jest zwycięstwo młodego Czecha z grupy DSM. 21-letni Pavel Bittner ograł i Wouta van Aerta i Kadena Grovesa i sięgnął po swoje pierwsze worldtourowe zwycięstwo w debiucie w wielkim tourze.
Groves był przekonany, że van Aert wyprzedzi go z prawej strony, ponieważ tam znajdował się Affini, któremu WvA powinien jechać po kole. Tymczasem Belg zaatakował z lewej zaskakując Australijczyka i zdobywając dość wyraźną przewagę.
Tyle tylko, że przyklejony do van Aerta jechał Bittner, który przyspieszył w idealnym momencie i lepiej wyrzucił rower na kreskę. Po chwili analizy fotofiniszu nie było wątpliwości, że to on jest zwycięzcą etapu.
Piękna sprawa i kariera, która zaczyna się od prestiżowej wygranej. Ciekawe, czy Bittner pójdzie w ślady Philipsena, którego marsz ku zielonej koszulce Tour de France rozpoczął się właśnie od wygranej etapowej na Vuelcie. Pamiętajcie jednak, że Bittner nie wziął się “z niczego”, już kilkanaście dni temu wygrał etap na Vuelta a Burgos, na wiosnę dobrze spisywał się w mniejszych klasykach w Belgii, na mistrzostwach świata U23 był szósty a w kategoriach juniorskich zdobywał medale mistrzostw swojego kraju. Od 2021r był członkiem młodzieżowej grupy ekipy DSM.
A co dzisiaj?
A dzisiaj kolejny upalny dzień, kolejne 185km do przejechania, kolejne premie górskie i kolejna meta na podjeździe, choć niezbyt trudnym. Ponieważ w generalce mamy już trochę różnic, wydaje się, że będzie to dobry etap dla ucieczki, zwłaszcza, że podjazd Puerto de Boyar w pierwszej części etapu jest dość ciężki (prawie 15km, 5,5%, ale jak to na Vuelcie z wypłaszczeniem, więc realnie cięższy). Na 25km przed finiszem jest premia trzeciej kategorii a do mety prowadzi nieregularny (choć jednak nie stromy) podjazd o długości nieco ponad 8km. Finisz zapowiedziany jest około 17.20, ale ze względu na upały kolarze jeżdżą w ostatnich dniach nieco wolniej, więc jeśli nie będzie jakiegoś super mocnego ścigania nieco z zaskoczenia, pewnie będą na mecie trochę później.
Pierwsza “ścianka” prowadząca do mety etapu hiszpańskiej Vuelty i pierwszy etap, który można po prostu nazwać “Vuelta na 100%”. Czyli nikt nie spodziewał się takiego przebiegu finałowego podjazdu a równocześnie nikogo to nie dziwi :D
Odpowiedzialność za kontrolę sytuacji na etapie wzięli na siebie kolarze Red Bull – Bora – Hansgrohe, jak się później okazało słusznie. Utrzymali ucieczkę dnia w ryzach a gdy zawodnicy dojechali do finałowego podjazdu nie spanikowali, gdy atakować próbował Pavel Sivakow z teamu UAE.
Gdy dla Roglica przestał pracować Vlasov, Słoweniec samodzielnie, jakby zupełnie ignorując rywali sam nadawał tempo na stromym wzniesieniu o niewygodnej, betonowej, chropowatej nawierzchni.
Spokój i konsekwencja na podjeździe o sporej stromiźnie były kluczowe dla sukcesu. Przekonał się o tym Felix Gall (Decathlon), który atakował w środkowej sekcji, jednak jego entuzjazm został powstrzymany zarówno przez teren jak i jadącego niczym diesel Roglica. Za liderem Red – Bulla jak cień podążali za to Enric Mas (Movistar) oraz młody Lennert van Eetvelt (Lotto Dstny).
Gdy przestało być aż tak stromo i nawierzchnia powróciła do asfaltowej do czołówki zaczęli dołączać kolejni zawodnicy, w tym jadący w swoim stylu Joao Almeida.
I tu jedna uwaga, choć to Almeida wygląda jakby jechał szarpanym tempem, odpadał i doganiał tak naprawdę to on jeździe równym tempem ;) Podobnie wczoraj pojechał Mikel Landa, który do Roglica i spółki dojechał jeszcze później niż Almeida,za to podjął jeszcze próbę ataku na kilkaset metrów przed metą. Pogonił za nim i szybko wyprzedził van Eetvelt i już witał się z gąską zaczynając podnosić rękę w geście triumfu gdy z koła, po szerokim łuku wyszedł mu Roglic, który jak zawsze pojechał do samego końca co dało mu trzynaste w karierze zwycięstwo etapowe na hiszpańskiej Vuelcie oraz objęcie prowadzenia w klasyfikacji generalnej.
Mieliśmy więc wszystko, co charakterystyczne dla hiszpańskiego wyścigu: stromiznę, ataki zawodników, którzy choć dobrzy, to mało kto się nie spodziewał (Gall, Sivakow), znakomitą jazdę młodych gwiazd debiutujących w wielkim tourze (van Eeetvelt, Ricitello) i sprint po etap mimo wcześniejszej rywalizacji na stromym podjeździe. A także zawód ze strony anonsowanych wcześniej faworytów: Yatesa, Kussa, Carapza, Rodrigueza czy O’Connora.
A także upał. Bardzo dotkliwy upał, który przypomina o zmianach klimatu oraz skłania do zastanowienia się nad przeniesieniem Vuelty nieco później oraz zmusza zawodników do dbania o chłodzenie organizmu. I tu muszę podnieść jedną kwestię. Nie lubię komentować tego, co mówią komentatorzy w TV, ale wczoraj po raz kolejny stracili okazję, by powiedzieć coś więcej o tej sytuacji. O spadku wydolności związanym z przegrzaniem. O tym, jak wiele badań naukowych jest teraz prowadzonych na ten wpływu temperatury na wyniki sportowe. O czujnikach temperatury, z którymi jeżdżą zawodnicy. O metodach chłodzenia. I tak dalej i tak dalej. Tymczasem, w skrócie, dowiedzieliśmy się, że chłodzenie to moda i kiedyś tak się nie robiło a jak się robiło, to później na etapie bo kolarze znosili niedogodności dłużej.
A co dzisiaj?
Dzisiaj będzie okazja do pociągnięcia tematu upału i chłodzenia, bo na 177km etapie do Sewilli ma być znowu 36 stopni. Należy spodziewać się ucieczki, ale realnie będzie finisz z peletonu, bo to ostatnia (lub przedostatnia) szansa by Kaden Groves powalczył o zwycięstwo. Kolejna taka okazja będzie na etapie 17, oprócz tego same mniej lub bardziej górzyste końcówki. 50km prowadzących do mety jest lekko w dół a następnie całkiem płaskich, finisz zapowiedziano między 17.20 a 17.40. Póki co kolarze jadą raczej wolniej niż szybciej, ale wiele zależy od kierunku wiatru.
Sześć miesięcy Wout van Aert musiał czekać na kolejne zwycięstwo a na zwycięstwo w World Tourze jeszcze dłużej – od marca 2023!
Możesz być wybitnym talentem, możesz być zaliczany do grona najlepszych kolarzy na świecie a mimo to mogą ci się zdarzać w karierze tak długie okresy bez sukcesów. Tak, WvA miał tej wiosny kontuzję (pamiętacie jeszcze jak najechał na słabo widoczną nierówność podczas Dwars Door Vlaanderen?), ale bez względu na nią to musiał być dla Belga trudny czas.
Tym bardziej, że pierwszego dnia tej Vuelty przegrał czasówkę a drugiego na finiszu szybszy był od niego Kaden Groves. Rezultat z jazdy na czas plus bonifikata z mety dały mu jednak czerwoną koszulkę lidera, która ewidentne dodała mu sił.
Na mecie kolejnego, nieco sennego etapu, WvA został lepiej rozprowadzony przez kolegów z drużyny i choć zaczął sprint stosunkowo wcześnie, wystarczyło mu mocy by utrzymać przewagę na odrobinę spóźnionym Grovesem. Van Aert nie tylko utrzymał więc prowadzenie w klasyfikacji generalnej, ale objął też przewodzenie w klasyfikacji punktowej. Ale nie to zapewne jest dla niego najważniejsze. Bo w końcu wygrał i to nie byle co, bo etap w wielkim tourze co, miejmy nadzieję, przerwało złą passę.
A co dzisiaj?
A dzisiaj mogę w końcu z czystym sumienień zaprosić Was przed ekrany. W planie jest pierwszy etap, który poważniej przetasuje klasyfikację generalną. 170km, zaraz po starcie premia górska drugiej a następnie pierwszej kategorii. Następnie 60km zjazdu i płaskiego a to oznacza idealne warunki dla ucieczki.
Od kilometra 115 mamy znów podjazd na premię 3. kategorii, na której dodatkowo będzie sprint o bonusowe sekundy. Następnie 30km dojazdu w pofałdowanym terenie do finałowego podjazdu, u podnóża którego jest premia lotna.
Pico Villuercas składa się z dwóch części: najpierw przez 9km kolarze będą podjeżdżać 3-4%, zatem to miejsce, gdzie tempo nadawać będą czasowcy i “duzi” pomocnicy a następnie na zawodników czeka charakterystyczna dla Vuelty “ścianka”: 3km ze średnią stromizną 13% (max 20%), chwilka wypłaszczenia i ostatnie metry znów strome (15%). A to oznacza ciekawą rywalizację, sprawdzenie nóg, walkę o sekundy bonifikat i pierwszą informację na temat tego, kto w tej Vuelcie nie będzie się liczył.
Wspomniana premia bonusowa na 47km przed metą zaplanowana jest ok. 16.15 i to jest moment, w którym proponuję włączyć transmisję. U podnóża finałowego podjazdu czołówka powinna się znaleźć około 17.00, na mecie około 17.23.
Biorąc pod uwagę, jak wyrównane i szerokie jest grono zawodników typowanych do czołowych miejsc a także na to, że liczymy na jakieś niespodzianki, to powinna być wyjątkowo ciekawa końcówka.
Etapy takie jak wczorajsze są, cóż, problematyczne. I okazuje się, że nie tylko dla kibiców, którzy nudzą się przed ekranami. Tym bardziej, że sygnał Eurosportu dostępny przez platformy cyfrowe/kablówki a nie przez streaming prezentował właśnie Vueltę a nie ekscytującą rywalizację na Tour de France kobiet, co wzburzyło polskich kibiców.
Natomiast wolna jazda i brak koncentracji powoduje, że w peletonie łatwiej o kraksy. Boleśnie upadł Dylan van Baarle, który wycofał się z wyścigu co powoduje, że Sepp Kuss traci wartościowego pomocnika. Z kolei bliżej mety z nieuważnym kibicem zderzył się Mathias Vacek, rewelacja czasówki a na 1,7km przed finiszem doszło do kolejnej kraksy w peletonie.
Na finiszu rywalizowali kolarze Vismy i Alepcinu. I tutaj uwaga dotycząca Wouta van Aerta. Belg dzięki drugiemu miejscu, bonifikacie i połączeniu tego rezultatu z wynikiem czasówki został liderem wyścigu. Tyle tylko, że jest to jego kolejna porażka, rozumiana w kontekście jego wielkiego potencjału. Pytanie, czy van Aert z super gwiazdy stał się ekskluzywnym pomocnikiem, który próbuje ugrać coś dla siebie pozostaje otwarte.
Ostatnią kwestią przed “a co dziś”, jest ta dotycząca przewyższenia. Wczorajszy “sprinterski” etap miał 2600m w pionie. Dla porównania najbardziej górski etap Tour de Pologne miał około 3200m.
A co dziś? Dziś podobnie “sprinterski” dzień na Vuelcie. 190km, premia górska drugiej kategorii na 84km, premią czwartej kategorii na 149km i nie całkiem płaską końcówką, Zatem z dużym prawdopodobieństwem czeka nas powtórka z wczoraj.
Planowany finisz około 17.30, włączyć transmisję można włączyć około 40 minut wcześniej, więcej raczej nie trzeba ;)
Tym razem udało się bez problemów związanych z pogodą czy ciemnością. Inaugurująca tegoroczną Vueltę czasówka została rozegrana nie dość, że we w miarę równych warunkach dla wszystkich, to jeszcze w pięknej scenerii.
Ale, że czasówka to głównie wyniki (o ile nie wydarzy się nic dziwnego), więc przechodzę od razu do sedna.
Pierwszym liderem wyścigi jest Brandon McNulty, to jego czwarta wygrana taka próba w tym roku i kolejny dowód na to, że drużyna UAE zrobiła w jeździe na czas bardzo duży postęp. McNulty pojechał coś w rodzaju “negative split”, poprawiając rezultat w drugiej części dystansu i wyprzedzając Wouta van Aerta o trzy sekundy. Van Aert nie był zresztą drugi – w końcówce przegrał o sekundę z młodym Czechem z ekipy Lidl – Trek, Mathiasem Vackiem, któremu do czasu McNulty’ego zabrakło sekund dwie.
Z faworytów generalki najlepiej zaprezentował się Primoz Roglic, co może oznaczać, że po kontuzji z Tour de France nie ma już śladu. Słoweniec stracił do McNulty’ego 17 sekund, natomiast do niego 2” stracił Almeida, 5” Skjelmose, 17” Adam Yates i aż 36” Sepp Kuss.
Dziś teoretycznie odcinek dla sprinterów, których na Vuelcie mamy niewielu. 194km z Cascaias do Ourem (wciąż w Portugalii). W większości trasa jest płaska, natomiast ok. 50km przed metą zaczynają się lekkie pagórki. Jest premia bonusowa a następnie, 19km przed finiszem premia górska 4. kategorii. Teoretycznie to idealny teren, by WvA odebrał koszulkę lidera McNulty’emu.
Finisz zapowiedziany jest ok. godziny 17.30, w sam raz między Tour de Pologne a głównymi rozstrzygnięciami na TdFF.
Zapowiedź Vuelta a Espana 2024
Jak tam? Głodni kolarstwa?
Jakby było mało TDFF i TDP dziś startuje hiszpańska Vuelta. Ostatni wielki tour sezonu, zdecydowanie “ten trzeci”, ale to nie znaczy, że “ten najgorszy”. Choć w tym roku bez Pogacara, Vingegaarda czy Evenepoela, oferuje najwięcej przewyższenia ze wszystkich wyścigów sezonu a także bardzo wyrównaną stawkę pretendentów.
Wyścig rozpoczyna się od 12km jazdy indywidualnej na czas w Lisobonie. Choć rok temu organizatorzy postanowli zacząć Vueltę od wieczornej czasówki, co skończyło się kompromitacją (z powodu burzy kolarze jechali de facto po ciemku), w tym roku próbują udowodnić, że to był wypadek przy pracy. Ostatni na trasę ruszy Wout van Aert na nieco ponad godzinę przed zmrokiem (o 19.18 czasu lokalnego, czyli 20.18 naszego) i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Transmisja w Eurosporcie od 16.30 do 20.30. Trasa jest płaska i stosunkowo mało kręta, natomiast droga z Lisbony do Oeiras prowadzi wzdłuż wybrzeża, więc wyniki będą zależne od wiatru. A ja zapraszam Was na zapowiedź wyścigu w wersji youtube i podcastowej a od jutra będą tu wjeżdżać codzienne zapowiedzi i podsumowania.
Biniam Girmay wygrał trzy etapy Tour de France 2024 i zwyciężył w klasyfikacji punktowej. W niespełna godzinnym dokumencie udostępnionym przez Arte możemy obejrzeć archiwalne materiały z początków jego kariery.
Zwiastun filmu Lievena Corthoutsa
Aby nie pozostawiać żadnych wątpliwości: “Biniam Girmay. Geniusz Kolarstwa” (oryginalny tytuł „This Is My Moment. Veni, Vidi, Bini”) to propozycja dla zaangażowanych fanów kolarstwa, którzy szukają unikatowych treści. Udostępnia wiele niepublikowanych wcześniej materiałów, zarówno nagranych na potrzeby tego filmu jak i pochodzących z prywatnego archiwum zawodnika.
Wartość poznawczą ma więc sporą, tym bardziej, że twórcy pokazują same początki kariery erytrejskiego kolarza. Te zanim stał się sławny dzięki imponującym sprintowi na mistrzostwach świata w 2021, wygrał Gandawa – Wevelgem i etap Giro 2022 i wreszcie pokonał Jaspera Phllipsena podczas Tour de France 2024.
Mamy nieco ujęć z wyścigów w jego rodzinnej Asmarze, relacji rodzinnych czy początków związku z żoną Saliem.
Do tego należy dodać początki europejskiej kariery w centrum kolarstwa w Aigle oraz pierwszy kontrakt z grupą Delko, która zakończyła działalność w czasie pandemii.
Film to kronika życia Girmaya i trzeba przyznać, że twórca miał sporo szczęścia i wyczucia, że trafił na taki diament. Zawodnik jest bowiem nie tylko wybitnym kolarzem, ale, mimo iż angielski nie jest jego pierwszym językiem, przekazuje kilka znakomitych obserwacji na temat profesjonalnego sportu rowerowego. Fakt, że Lieven Corthouts poświęcił sześć lat na to, by podążać z kamerą za – początkowo anonimowym – erytrejskim sportowcem jest sam w sobie wyjątkowy. Zgodnie z notką prasową reżyser w procesie powstawania filmu zaprzyjaźnił się z Girmayem a ze względu na to, że spora część materiału to de facto vlogi samego zawodnika, należy go uznać za równoważnego współtwórcę.
Krótko mówiąc, jeśli szukacie kolarskich treści „dla koneserów”, to zdecydowanie polecam.
Cały film „Biniam Girmay. Kolarski Geniusz” osadzony z kanału Arte Dokumenty
Codziennie przed etapem publikuję podsumowanie poprzedniego dnia na Tour de France 2024 oraz zapowiedź aktualnego etapu. Poniżej znajdziecie treść postów, która w całości będzie kroniką wydarzeń na tegorocznej Wielkiej Pętli.
Nagłówki są linkami do postów na facebooku (i zarazem do komentarzy i dyskusji, które się pod nimi wywiązywały).
Stało się. Byliśmy świadkami historii. Szóstym zwycięstwem etapowym, wygraną w indywidualnej jeździe na czas Tadej Pogacar przypieczętował wygranie Tour de France. Jest to równoznaczne z wygraniem Giro d’Italia i Tour de France w jednym sezonie.
W przeszłości byli to w stanie zrobić tylko: Fausto Coppi, Jacques Anquetil, Eddy Merckx, Bernard Hinault, Miguel Indurain i Marco Pantani. Teraz Słoweniec chce zapolować na mistrzostwo olimpijskie i mistrzostwo świata!
Wygrana czasówka miała też aspekt prestiżowy – rok temu podczas podobnej próby Pogacar odniósł dotkliwą porażkę z Jonasem Vingegaardem. Teraz nie dał swojemu rywalowi najmniejszych szans wygrywając o ponad minutę a cały wyścig o 6’17” (w sumie zdobywając 1’12” bonifikat, będac w tej dziedzinie lepszym od Duńczyka o 34” a od Remco Evenepoela o 50”).
Vingegaard z kolei obronił się przed Remco Evenepoelem, który choć w ostatnich dniach próbował atakować lidera drużyny Visma, ostatecznie nie dał mu rady, wliczając w to próbę w swojej specjalizacji, czyli jeździe na czas. Z dłużej perspektywy trzeba jednak zauważyć, że choć Remco zabrakło nieco mocy, o wiele lepiej niż podczas pierwszej czasówki poradził sobie ze zjazdami.
Reszta zawodników… cóż, reszta zawodników realnie nie istniała, choć trzeba zauważyć dobry występ Matteo Jorgensona, który mimo upadku zanotował czwarty rezultat dnia i 11. miejsce Lenny’ego Martineza, dla którego (i jego drużyny FDJ) ten tour był co do zasady porażką.
Na podium świętowała pierwsza trójka klasyfikacji generalnej, w tym Evenepoel jako zwycięzca klasyfikacji młodzieżowej a także Biniam Girmay, najlepszy sprinter, Richard Carapaz jako najlepszy góral (i zwycięzca nagrody dla “najbardziej walecznego), zespół UAE Team Emirates, jako najlepsza drużyna i Mark Cavendish jako rekordzista zwycięstw etapowych. W tym momencie nie pozostaje mi nic innego niż pięknie podziękować za wspólnie spędzone trzy tygodnie i całą masę dobrej energii, którą od Was dostałem. Na koniec zapraszam do odsłuchania podsumowania trzeciego tygodnia Touru i w sumie całego wyścigu, jak zawsze zarówno w wersji youtube oraz na platformach podcastowych.
A widzimy, słyszymy i czytamy się już niebawem, ponieważ w sobotę kolarze i kolarki rozpoczynają rywalizację o medale Igrzysk Olimpijskich w Paryżu.
Tadej Pogacar nie chciał, ale skoro już go zmusili, to bardzo dynamicznym sprintem na ostatnich metrach ostatniego, górskiego etapu sięgnął po swoje piąte zwycięstwo w tegorocznym Tour de France.
To był krótki, ale niezmiernie intensywny dzień. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wszystko to, co działo się wcześniej w tym tygodniu. Być może dlatego ucieczka dnia nie była aż tak liczna. W sumie w szczycie przed peletonem jechało trzynastu zawodników a główną postacią był oczywiście Richard Carapaz pilnujący, by jego właśnie co zdobytej koszulce w grochy włos z głowy nie spadł.
Mistrz Olimpijski z Tokio i zwycięzca etapowy sprzed czterech dni najdłużej utrzymał się na czele, choć na finałowym podjeździe wyzwanie rzucił mu Enric Mas. Hiszpan ostatecznie nie wytrzymał tempa a Carapaz na końcowych kilometrach podjazdu Col de la Couillole próbował utrzymywać się na kole Pogacara i Vingegaarda.
Zanim jednak został doścignięty przez lidera i wicelidera wyścigu, za plecami uciekinierów działy się całkiem ciekawe rzeczy. Tempo w peletonie nadawała ekipa Soudal – Quickstep, przygotowując atak Remco Evenepoela.
Tu muszę zrobił mały nawias: szanse Remco budziły wątpliwości nie tylko ze względu na jego wcześniejsze przygody w wielkich tourach, ale też słabszą, na tle rywali, drużynę. Tymczasem sam Evenepoel, ale też Landa, Hirt, van Wilder czy Moscon spisywali się znakomicie, co udowodnili na dzisiejszym etapie.
Na finałowym podjeździe Evenepoel atakował dwukrotnie, ale było to za mało, na dłużej niż kilka sekund zgubić Pogacara i Vingegaarda. Ostatecznie to Duńczyk “poprawił” a Pogacar jedynie go pilnował. To było jednak za wiele dla lidera klasyfikacji młodzieżowej i trzeciego kolarza “generalki”, który swoim tempem zmierzał za nimi do mety. Ostatecznie dojechał czwarty (nie dogonił Carapaza), w związku z tym, nawet przy znakomicie przejechanej jutrzejszej czasówce, z dużym prawdopodobieństwem stanie na najniższym stopniu podium w Nicei.
W samej końcówce Pogacar odpowiedział Vingegaardowi zbierającemu się do finiszu atomowym atakiem i choć nie chciał, to zmuszony przez okoliczności wygrał piąty etap w tegorocznej Wielkiej Pętli. Choć pojawiły się głosy, że być może mógł oddać zwycięstwo Duńczykowi, trzeba jednak pamiętać, że mimo szacunku i wielu gestów z obu stron panowie są jednak rywalami, którzy od czterech lat co roku mierzą się w walce o żółtą koszulkę. Więc mimo wszystko lepiej dla wszystkich, że po prostu rozegrali ten finisz w sportowej rywalizacji.
A co dzisiaj w takim razie?
A dzisiaj nie ma “etapu przyjaźni”, ponieważ Paryż przygotowuje się do otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Jest za to wymagająca jazda indywidualna na czas. Dość długa (33,7km) i górzysta (ponad 600m w pionie, najpierw na La Turbie, potem na Col d’Eze). Co więcej, z niełatwymi zjazdami w drugiej części etapu.
Biorąc pod uwagę kumulację zmęczenia, różnice mogą być spore. To będzie kolejny, ważny test dla Evenepoela, który sprawdzi, jak zareaguje na taką próbę, będącą jakby na to nie patrzeć jego specjalnością, na koniec trzech tygodni ścigania i po kilku super ciężkich dniach w górach z rzędu. Dodatkowo, nawet jeśli fizycznie spisze się dobrze, będzie musiał sobie jeszcze poradzić z wymagającymi odcinkami prowadzącymi w dół (na pierwszej czasówce na zjazdach był najwolniejszy z czołówki).
Faworytem wydaje się być Pogacar, choć, szczególnie na zjazdach powinien jechać z pewną rezerwą. Z drugiej strony wczoraj w końcu wyglądał na mecie na poważnie zmęczonego, ewentualna przegrana z Vingegaardem podbudowałaby morale Duńczyka a w kontekście kolejnych lat rywalizacji Pogacar zapewne tego nie chce. Start pierwszego zawodnika (Davide Ballerini) o 14.40, wkrótce po nim na trasę ruszy Mark Cavendish, który przetrwał jazdę przez Alpy i jako rekordzista zwycięstw etapowych w Tour de France zostanie zaproszony na dekorację między zwycięzcą klasyfikacji punktowej a generalnej. Przyjazd na metę Tadeja Pogacara zaplanowano około 19.30 a chwilę później, przy zachodzącym słońcu wręczona zostanie żółta koszulka zawodnikowi, który jako pierwszy od 1998r wygrał w jednym roku Giro d’Italia i Tour de France.
PS a ja Wam jeszcze nie dziękuję – czytam i widzimy/słyszymy się jeszcze jutro, gdy przygotuję podsumowanie całego wyścigu.
Już Giro d’Italia pokazało, że Tadej Pogacar uporał się z problemem długich podjazdów na dużej wysokości, na których do tej pory zdarzało mu się mieć kłopoty. Po wczorajszym etapie pojawiają się pytania o zasadność kolejnego ataku lidera, skasowaniu przez niego ucieczki Matteo Jorgensona i pewną, nazwijmy to, żądzę wygrywania.
Poza sytuacją wyścigową oraz temperamentem Pogacara myślę, że istotnym czynnikiem pchającym go wczoraj do zwycięstwa była chęć rozwiania tych wątpliwości, zarówno przed sobą samym jak i przed opinią publiczną.
Wczorajszy pokaz mocy pokazał wprost: jeśli przygotowania idą zgodnie z planem, w tym momencie nie ma terenu, który byłby piętą achillesową Pogacara.
Jeśli wspomniałem już Jorgensona, to zarówno on jak i Kelderman pojechali do ucieczki dnia, jednak koniec końców nie osiągnęli ani sukcesu na etapie ani jakoś szczególnie nie pomogli Vingegaardowi. Ten, w momencie ataku Pogacara (niespełna 10km przed metą, zatem mówimy o akcji trwającej ponad 20 minut) wszystko, co był w stanie zrobić to reagować na jazdę Remco Evenepoela.
A ten po raz kolejny wykazał się dużym rozsądkiem: owszem, gdy Pogacar odjeżdżał, próbował złapać jego koło, ale po chwili obejrzał się, zobaczył, że Vingegaard się trzyma i skupił się na jeździe przeciwko Duńczykowi próbując zmniejszyć różnicę dzielącą ich w klasyfikacji generalnej. Nie udało się, ale Remco ewidentnie czuł się lepiej niż Jonas, co daje szansę na ciekawą rywalizację dzisiaj. Warto natomiast podkreślić wyjątkową atmosferę, jaka panuje wśród najmocniejszych kolarzy tego touru: Evenepoel z Pogacarem ze swoimi żarcikami spokojnie mogliby grać razem w policyjnej komedii, natomiast zmęczeni Jonas i Remco mijając metę podali sobie dłonie w geście uznania. Takie chwile budują pozytywny wizerunek kolarstwa lepiej niż różne wymyślne akcje PRowe.
Zarówno Pogacar, jak i mniej więcej kolejnych dziewięciu zawodników (top 13 nie licząc uciekinierów: Jorgensona, Keldermana, Carapaza i S. Yatesa) pobiło stary rekord podjazdu Isola 2000. Performacne Pogacara był zaiste imponujący, jako kontekst należy jednak podać, że zarówno Isola 2000 jak i ciągnący się jeszcze nieco wyżej podjazd na przełęcz Lombarda są rzadko używane, więc faktycznie była tam spora przestrzeń do poprawy.
Ze względu na sytuację taktyczną na wczorajszym etapie Biniam Girmay faktycznie wszystko co już musi zrobić to ukończyć wyścig by wygrać klasyfikację punktową. Natomiast w klasyfikacji górskiej mamy zmianę lidera. Kolejną ucieczką i walką na premiach prowadzenie w niej objął Richard Carapaz. I choć Tadej Pogacar zapowiedział, że dzisiejszy dzień powinien być dla ucieczki, Ekwadorczyk nie może być spokojny i dla pewności zabrać się w odjazd i zapunktować na dwóch, trzech pierwszych podjazdach. By w razie sytuacji, gdy Visma i Soudal będą walczyć o drugie miejsce w generalce, atak Pogacara na metę nie pozbawił go wygranej.
A skoro już przechodzę do “a co dzisiaj”, to dzisiaj…
Kolejna znakomita arena zmagać: etap krótki (132,8m), ale super treściwy. Cztery punktowane podjazdy, w tym ostatni na metę. Każdy z nich jest dość regularny, ale też dość stromy. To idealny teren dla ucieczki, ale też dla ostatniego sprawdzianu siły drużyn. Tyle tylko, że poza Pogacarem niemal każdy wydaje się być już mocno zmęczony.
Start ostry jest o 13.55 a ponieważ pierwsza premia górska jest już na 24,7km i niemal od początku droga prowadzi pod górę należy spodziewać się rozgrzewki na trenażerach. Druga w kolejności przełęcz Turini (20,7km, 5,7% znana nie tylko fanom Paryż-Nicea, bo po szosach tego wyścigu kolarze będą się dziś ścigać ale przede wszystkim kibicom samochodowego Rajdu Monte Carlo) powinna zostać osiągnięta ok. 15.40, trzecia Colmaine (7,5km, 7,1%, ale podjazd jest dłuższy, u jego podnóża jest premia lotna) około 16.25 a u podnóża finałowego Couillole (15,7, 7,1%) około 16.45. Finisz około 17.20.
Kolejny dzień, kolejne emocje i wzruszenia. Na ostatnich 40 kilometrach ekscytowaliśmy się ucieczką z ucieczki Michała Kwiatkowskiego, który w towarzystwie Victora Campenaertsa i Matteo Verschera pewnie jechał po zwycięstwo etapowe.
Dlaczego pewnie? Cóż, realnie gdy przewaga nad pościgiem ustabilizowała się na poziomie kilkudziesięciu sekund Kwiatkowski był faworytem. Na swoim koncie ma wygrane w podobnych sytuacjach na największych wyścigach, jest uznawany za zawodnika nie tylko kompletnego, uznawany jest też za znakomitego taktyka obdarzonego dużą intuicją. W ostatnich dnia regularnie zabierał się do odjazdów, był też zmotywowany by “uratować” ten Tour dla ekipy Ineosu.
Sam rozdzieliłem szanse na poziomie Kwiatkowski 60 : Campenaerts 30 : Verscher 10. I się pomyliłem. I to jest piękne!
Najfajniejszą historią byłoby, gdyby swoje pierwsze zawodowe zwycięstwo zdobył Verscher, ogrywając dwóch wyjadaczy. I na krętej końcówce nie było do tego daleko, ponieważ zaskoczył rywali wczesnym atakiem. Sprowokował tym Kwiatkowskiego do wcześniejszej reakcji, na czym skorzystał Campenaerts, który wyczekał do właściwego momentu i bardzo mocno przyspieszył na ostatnich 200 metrach. Polak skończył na trzecim miejscu, ponieważ Francuz ostatkiem sił sięgnął po drugie.
W ramach “rekompensaty” dostaliśmy kolejny wzruszający wywiad. Campenaerts uronił kilka łez i łamał mu się głos. Opowiedział o trudnościach w pierwszej części sezonu, problemach ze znalezieniem kontraktu i dziewięciotygodniowym zgrupowaniu wysokogórskim, które razem z nim spędziła żona w zaawansowanej ciąży.
Kwestie średnio istotne, choć mogące mieć znaczenie dla ostatnich etapów, to zabranie się do kilkudziesiącioosobowej ucieczki dnia Steffa Crasa i Gauillaume Martina. W związku z tym odrobili sporo strat w klasyfikacji generalnej. Po wczorajszym etapie ósme miejsce Giulio Ciccone i trzynaste Martina dzieli zaledwie 2’47”.
A co dzisiaj?
A dzisiaj jeden z najtrudniejszych etapów tegorocznego touru. Test wytrzymałości na wysokości powyżej 2000m. Tylko 144,6km, ale za to aż trzy duże podjazdy: przełęcz Vars (2109m, 18,8km, 5,7%, ale realnie jest trudniej, bo w połowie jest wypłaszczenie i niewielki zjazd), przełęcz Bonette (najwyższy punkt wyścigu, 2802m, 22,9km wspinaczki, 6,9%, co ważne, górne 12km podjazdu prowadzi na wysokości powyżej 2000m) i finisz przy stacji narciarskiej Isola 2000 (to zbocza przełęczy Lombarda, 16,1km, 7,9%, finisz na wysokości 2024m).
Ze względu na kumulację zmęczenia, końcówkę trzeciego tygodnia, wcześniejsze trudności i profil samego dzisiejszego etapu to będzie dzień, który wyssie z zawodników resztki zasobów. Jeśli ktoś poczuje się gorzej, może stracić wiele minut.
Choć faworytem jest brylujący Pogacar, wciąż trzeba mieć w pamięci, że przejechał Giro d’Italia. Z drugiej strony Vingegaard dwa dni temu nie był w stanie odpowiadać na jego ataki, co więcej, z koła zaczął go zrywać Evenepoel. Jeśli Duńczyk zaczyna odczuwać znużenie wyścigiem, silniejsze z powodu wiosennej przerwy w przygotowaniach, to z całą mocą wyjdzie ono na wierzch dziś. Z drugiej strony cały czas mamy z tyłu głowy, że w przeszłości Remco zdarzały się gorsze dni w czasie wielkich tourów, co nie znaczy, że taki właśnie ma się zdarzyć dzisiaj.
Dołóżmy do tego rywalizację o ucieczkę dnia, ewentualną, realnie ostatnią (jutro będzie to bardzo utrudnione) odbicia choć części punktów na premii lotnej (jest wcześnie, na 21km, przed wjazdem w góry, ale droga do niej wcale nie jest ława) przez Philipsena, rywalizację w klasyfikacji górskiej (Carapaz jeśli pojedzie wszystko co ma przez najbliższe dwa dni ma szansę uzbierać dość punktów by odebrać koszulkę w grochy Pogacarowi) i robi się etap, który prawdopodobnie trzeba obejrzeć w całości.
Start ostry o 12.30, premia lotna około 12.55, przełęcz Vars około 13.50, Bonette około 15.15 i finisz w Isola 2000 dość wcześnie, około 16.30.
Mówisz – masz. Chciałem w końcu obejrzeć rywalizację ucieczki o zwycięstwo etapowe i się doczekałem. I to jakiej! Poza aspektem statystycznym – Richard Carapaz skompletował wyjątkowy zestaw: w swojej karierze zdobył koszulki lidera wszystkich wielkich tourów i wygrywał na nich etapy – jest również aspekt emocjonalno-inspirujący.
Poza tym, że Carapaz wydaje się być sympatycznym gościem, sama historia jego walki o tę wygraną podczas tegorocznego Tour de France to historia konsekwencji i determinacji w dążeniu do celu. Carapaz po dobrym początku wyścigu i zdobyciu koszulki lidera (dzięki lepszemu bilansowi miejsc po etapie do Turynu, ale było to możliwe po aktywnej jeździe na górzystym etapie do Bolonii) zaliczył gorszy dzień na Galibier. Następnie wielokrotnie, wraz z kolegami z ekip EF próbował zabierać się do kolejnych ucieczek polując na etap. Rywalizacja w klasyfikacji generalnej powodowała jednak, że do mety na czołowych pozycjach dojeżdżali liderzy.
Mimo to nie poddał się, zachował czujność i determinację. Wczoraj znów było trudno o odjazd, ten został odpuszczony dopiero po premii lotnej, którą z peletonu wygrał Girmay przed Philipsenem (zatem zmniejszył liczbę szans, podczas których Belg może mu odebrać zieloną koszulkę).
Po premii przewaga szybko zaczęła rosnąć, UAE i Visma nie forsowały tempa w peletonie i realnie był to pierwszy raz, gry w górach uciekinierzy (bardzo liczna, prawie 50-osobowa grupa!) dostali swoją szansę.
Najbardziej zdeterminowany by powalczyć o etap wydawał się Simon Yates. To realnie jeden z przegranych tego wyścigu, klasyfikacja generalna mu odjechała, pozostaje mu walka o sukces etapowy. Jechał w dobrym tempie i wydawało się, że osiągnie swój cel, ale Carapaz ruszył w pogoń (jak powiedział po etapie słuchając sugestii swojego dyrektora sportowego, co może być pewnym argumentem w dyskusji o jeździe z łącznością radiową). Po tym, gdy mistrz olimpijski dogonił Yatesa, chwilę odsapnął by przyspieszyć w końcowej części podjazdu i zbudować bezpieczną przewagę, którą utrzymał na zjazdach i ostatnim podjeździe do mety.
Co ważne, choć Col du Noyer nie była przejeżdżana zbyt często (wcześniej kilka razy na Criterium du Dauphine), tempo jazdy Carapaza na tym podjeździe było bardzo wysokie: VAM 1808m/h przez nieco poniżej 18 minut to naprawdę imponująca wartość nawet jak na tegoroczne, wyśrubowane standardy.
I nawet Pogacar, który zaatakował Vingegaarda nie był w stanie tego wyniku poprawić, choć trzeba uczciwie przyznać, że przyspieszył dość późno. Tak czy inaczej, poza tym, że Carapaz spełnił swoje marzenie, przy okazji przez jakiś czas będzie wymieniany jako rekordzista jednego z alpejskich podjazdów.
A co do Pogacara, to jego atak niby nikogo nie zaskoczył, mało kto rozumie, po co był, ale pokazał, że w trzecim tygodniu wyścigu Słoweniec ma się równie dobrze jak pod koniec drugiego. Najpoważniejszy test przyjdzie jednak jutro, gdy zawodnicy będą mierzyli się z długimi podjazdami i dużą wysokością. O lidera wyścigu, jeśli nie popełni jakiś poważnych błędów, nie ma się raczej co obawiać. Natomiast rywalizacja między Remco Evenepoelem a Jonasem Vingegaardem zapowiada się ekscytująco. Remco bowiem zgubił Jonasa dwa razy: pierwszy na Noyer a drugi na podjeździe do mety. Co więcej, odjechał tam również Pogacarowi (który jednak nie gonił, skupił się tylko na pognębieniu Vingegaarda przed finiszem). Różnica między drugim a trzecim miejscem w klasyfikacji generalnej spadła teraz do mniej niż dwóch minut, więc robi się ciekawie.
A co dzisiaj? Dzisiaj teoretycznie kolejny znakomity dzień dla uciekinierów. Niespełna 180km z Gap do Barcelonette, pięć premii górskich, ale na trasie znajdzie się też o wiele więcej podjazdów niepunktowanych. Premia lotna znajduje się na 85km, już po przejechaniu kilku górek. I dla jasności: pierwsza premia górska ma prawie 4km i 7% stromizny, i trzecią kategorię. Ale realnie takie parametry odpowiadają bardzo solidnym podjazdom beskidzkim czy sudeckim, by w Polsce podjechać coś konkretniejszego, wybór jest bardzo ograniczony.
Za premią lotną wciąż cały czas będzie w górę i w dół a ostatnie 20km wyglądają na ciężkie, w sam raz dla mocnego kolarza lecz niekoniecznie typowego górala. Kolarze tacy jak trenujący przed Igrzyskami w Paryżu van der Poel, regularnie szukający szans w odjazdach Kwiatkowski, Healy (o ile nie jest zmęczony po wczoraj) czy Mohoric są dziś kandydatami do zwycięstwa. Choć przy liczbie drużyn, które póki są na tym wyścigu bez sukcesu chętnych będzie bardzo wielu.
Start ostry o 13.20, pierwsza premia górska o 14.05, premia lotna około 15.20, ostatnia około 16.30 a finisz zaplanowano około 17.40.
Taki scenariusz był tylko w sferze spekulacji, ale okazało się, że na wielkim tourze nic nie jest niemożliwe. Jasper Philipsen wygrywa ostatni etap sprinterski tegoroczmego touru a Biniam Girmay kilka chwil wcześniej leży w kraksie.
Efekt? Belg z Alpecinu dostaje komplet punktów (wcześniej również będąc lepszym na lotnej premii) i na pięć etapów przed końcem zmniejsza przewagę Erytrejczyka z Intermarche do 32 punktów. A to oznacza, że każda premia lotna od dziś do soboty będzie areną zaciętej rywalizacji obu zawodników i obu drużyn. Co więcej, jutrzejszy etap, który raczej miał sprzyjać ucieczce może zakończyć się finiszem z dużej grupy.
To wszystko z kolei będzie wpływać na jazdę wszystkich pozostałych kolarzy w peletonie: na to, czy szansę dostaną uciekinierzy, jak wysokie będzie tempo, czy znów, tak jak w zeszłym tygodniu będziemy obserwować średnie prędkości powyżej 50km/h przynajmniej do finiszu na premiach lotnych.
Co więcej, znaczenie będzie miała ich lokalizacja: dziś na 115km po dojeździe przez cały dystans w terenie “lekko w górę”, jutro na 84km po trzech niewielkich podjazdach (a na mecie po kolejnych czterech czeka 30-25-22 punktów – i mniej za kolejne miejsca), w piątek po zaledwie 21 przed dużymi górami a w sobotę na 88km w połowie trzeciego podjazdu dnia. Na premiach lotnych punkty są przyznawane według klucza: 20-17-15-13-11-10-9-8-7-6-5-4-3-2-1, zatem teoretycznie nadrobienie 32 punktów jest możliwe przy dobrej jeździe drużynowej.
Z drugiej strony Girmay teoretycznie lepiej sobie radzi w trudnym terenie. Tyle tylko, że wczoraj poważnie się poobijał a na dekorację przyszedł 20 minut później, ponieważ zaraz po przejechaniu mety (w czym pomogli mu koledzy), lekarz zakładał mu szwy na łokciu (oprócz tego ma stłuczone kolano i bark). Więc równie dobrze zamiast ekscytującej walki dwóch sprinterów i ich (osłabionych: Alpecin jedzie w sześciu, Intermarche w siedmiu) drużyn zobaczymy walkę Girmaya o ukończenie wyścigu i liczenie na to, że na premiach punkty zabiorą uciekinierzy.
Jak więc widzicie scenariuszy jest wiele i śledzenie rywalizacji o zieloną koszulkę zapowiada się pasjonująco.
Po tym niekrótkim wstępie należy się jeszcze kilka słów o wczorajszym etapie. Cóż, było sennie i nie za szybko, uwagę w końcówce zwracała nieco nonszalancka jazda Pogacara gdzieś w środku grupy. Co ciekawe, ostatecznie mimo kraksy Girmaya na mecie pojawił się przed Vingegaardem, który pilnował pozycji i nie zanotował starty dzięki strefie ochronnej, Tadej za to był w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu i po właściwej stronie jezdni. Krótko mówiąc szczęście sprzyja lepszym.
Sam finisz perfekcyjnie rozegrali kolarze Alpecinu. Nadawali tempo na kilka kilometrów przed metą, następnie schowali się na kilka chwil by w końcówce perfekcyjnie rozprowadzić Philipsena. To był sprinterski masterclass: najpierw Laurence, potem Vermeersch a potem van der Poel wypracowali swojemu liderowi idealną pozycję do wykończenia akcji całej drużyny.
A co dzisiaj? Dzisiaj teoretycznie idealny dzień dla uciekinierów. Prawie 180km, prawie 3000m przewyższenia, z czego 2/3 skumulowane na ostatnich 45km. Końcówka wymagająca, z nieregularnym podjazdem Col du Noyer (7,5km, 8,1%, szczyt 11,5km przed metą), zjazdem i 4km podjazdem (4,8km, 5,9%) do mety w SuperDevoluy.
Sporo zależy od tego, czy faktycznie Alpecin nie dopuści do tego by odjechała większa grupa i rozprowadzi Philipsena na premię zaraz przed tym, gdy kolarze wjadą w góry. Jeśli tak będzie, należy spodziewać się kolejnej rozgrywki między Pogacarem i Vingegaardem. Ale naprawdę chciałbym dziś zobaczyć rywalizację z ucieczki między dobrymi góralami, którzy próbują, próbują a walka UAE z Vismą odbiera im nadzieję każdego dnia.
Start ostry o 12.45, premia lotna na 115km około 15.20, wjazd w góry przed 16. U podnóża Col du Noyer czołówka powinna być około 16.20 i to jest ostatnia chwila, by włączyć transmisję. Finisz prawdopodobnie kilka minut przed 17.00.
Wypoczęci, zrelaksowani, gotowi na wielki finał Tour de France? Dzień wolny upłynął na analizowaniu tego, co wydarzyło się w Pirenejach, ewentulanie na dywagowaniu o tym, co jeszcze przed nami.
W obu przypadkach wnioski są niejednoznaczne, choć patrząc na to, jak Tadej Pogacar pojechał w ostatni weekend, scenariusz, wedle którego przegrywa ten wyścig jest mało prawdopodobny.
Trzeci tydzień zaczyna się podobnie jak drugi: od płaskiego etapu dla sprinterów. Choć kolarze nie pojadą bezpośrednio wzdłuż wybrzeża, prognozowany jest mocny, boczny wiatr. I tak, wiem, że straszenie wiatrem pojawia się niemal przed każdym dniem, podczas którego zawodnicy mają jechać w otwartym terenie, ale wiele wskazuje na to, że to nie będzie tak spokojny etap jak tydzień temu.
Tym bardziej, że jest to de facto ostatnia szansa dla sprinterów, zatem nawet jeśli drużyny walczące w klasyfikacji generalnej nie będą podkręcały tempa, mogą to zrobić Alpecin, Intermarche, Areka i Lotto (choć trzeba pamiętać, że Alpecin stracił już dwóch pomocników Philipsena). I to ich rywalizacja może spowodować, że jeśli faktycznie będzie mocno wiało, peleton się podzieli.
W związku z tym polecam śledzić doniesienia z trasy i w razie potrzeby włączyć transmisję, gdyby działo się coś ciekawego. Starty ostry zaplanowano na 13.30, premia lotna przed 90km trasy powinna być osiągnięta około 15.40 a finisz w Nimes (po pokonaniu niespełna 190km) zaplanowany jest około 17.35.
Końcówka jest dość prosta i szeroka, zatem ostatni finisz tegorocznego Touru powinien być rozegrany w dość komfortowych i równych warunkach.
Tadej Pogacar na dwóch pirenejskich etapach nie pozostawił złudzeń, kto jest najmocniejszym kolarzem tegorocznego Tour de France. W niedzielę ekipa Visma Lease a Bike po porażce w sobotę wzięła sprawy w swoje ręce. Można się zastanawiać, czy to dobrze, czy to niedobrze, ale realnie cóż innego mieli zrobić.
W związku z mocną pracą od samego startu w opałach byli sprinterzy, którzy do końca walczyli, by zmieścić się w limicie czasu (Demare czy Cavendish dzięki pomocy swoich kolegów z drużyn dojechali do mety z około trzyminutowym zapasem).
Ciężki dzień w biurze mieli również uciekinierzy, którzy kolejny raz nie dostali szansy na walkę o zwycięstwo etapowe. Mocne tempo przez cały dzień sprawiło, że do podnóża Plateu de Bielle dojechali z niewystarczającą przewagą.
Sam podjazd rozpoczął się od mocnej pracy Matteo Jorgensona, który rozprowadził Vingegaarda do ataku ok. 10km przed metą. Na kole Duńczyka bez problemu utrzymywał się jednak Pogacar, który odpalił przyspieszenie na nieco ponad 4km przed finiszem.
O ile Vingegaard ewidentnie rośnie w siłę – jest z dnia na dzień coraz szybszy pod górę, o tyle to samo dzieje się z Pogacarem. Jego kolejne ataki są coraz mocniejsze i podczas pierwszego kilometra jest w stanie coraz bardziej odjeżdżać swojemu głównemu rywalowi.
Patrząc na to bez dostępu do danych, wydawać się może, że Pogacar jest klasą dla siebie a pozostali zawodnicy są gorzej przygotowani czy niedysponowani. Tymczasem poziom całej, szeroko pojętej czołówki jest w tym roku wybitny. Pogacar, owszem, zdemolował rekord podjazdu o 3 i pół minuty (rekordu uzyskanego przez Pantaniego podczas “Touru Wstydu” w 1998r), ale szybciej Plateau de Beille niż Pantani podjechali i Vingegard i Evenepoel a cała pierwsza dziesiątka niż Armstrong w 2002r. W klasyfikacji generalnej Pogacar ma więc ponad trzy minuty przewagi nad Vinegaardem, ten z kolei trzyma bezpieczny dystans do Evenepoela, który przy gorszej dyspozycji wydaje się być pewnym kandydatem do trzeciego miejsca na podium.
A na koniec drugiego dnia przerwy mam dla Was podsumowanie w formie audio/video dostępne na youtube i platformach podcastowych. Dzięki wielkie za wspólne śledzenie tego Touru i od jutra działamy dalej :)
Choć do końca tego Tour de France został jeszcze tydzień myślę, że śmiało pokuszę się o stwierdzenie, że mamy trzecią z rzędu Wielką Pętlę, która będzie najlepszym wielkim tourem sezonu. Jest tempo, są rekordy, jest stawka i jest suspens. Właściwie niczego więcej nie trzeba.
Czternasty etap, pierwszy z dwóch pirenejskich kończących drugi tydzień zmagań na francuskich szosach dał nam zwycięstwo Tadeja Pogacara i umocnienie się go na pozcji lidera wyścigu. Zanim do tego doszło, działo się sporo.
Tak jak w poprzednich dniach od samego startu szedł pełen gaz, ucieczka formowała się długo i ostatecznie były to dwie grupy liczące ponad dwudziestu śmiałków. Girmay pilnował Philipsena na premii lotnej (powiększył przewagę o cały punkt), Gaudu ścigał się z Lazkano na premiach górskich (na Tourmalet lepszy był Lazkano, na Hourquette d’Ancizan Gaudu) a najwięcej sił w końcówce zachował Ben Healy, który początek finałowego podjazdu jechał w tempie liderów generalki. Michał Kwiatkowski, który również podjął próbę zabrania się do odjazdu jechał czujnie i dojrzale, ale na ostatnich kilometrach brakło mu sił.
Tu pojawi sie “gwiazdka”, ponieważ jazdę ekipy UAE trzeba wziąć w pewien nawias. Z zewnątrz wszystko wyglądało na perfekcyjnie zaplanowane i wykonane, masterclass jazdy drużynowej. “Man of the day” był zdecydowanie Nils Politt, który prowadził peleton przez wiele kilometrów, następnie do pracy wzięli się Soler i Sivakow. Na ostatnim podjeździe tempo nadawał Almeida a następnie do przodu odjechał Adam Yates. Nadawaniem tempa zajął się wtedy Jorgenson, który zużył w ten sposób energię i nie mógł pomóc swojemu liderowi gdy zaatakował Pogacar. Ten przyspieszył na nieco ponad 4km przed metą, szybko doganiając Yatesa, który pociągnął go przez kilka minut, umożliwiając utrzymanie przewagi nad Vingegaardem. Gdy zaczęło robić się mniej stromo, Pogacar przyspieszył i zaczął powiększać różnicę nad rywalami by na mecie zameldować się 39” przed Vingegaardem, 1’10” nad równo jadącym Evenepoelem i 1’19” nad Carlosem Rodriguezem.
Praca całej drużyny, nietypowe zagranie taktyczne, wykorzystanie terenu do maksimum by zdobyć przewagę nad najgroźniejszymi konkurentami. Tyle tylko, że w wypowiedzi po etapie Pogacar powiedział, że wysłanie Yatesa do ataku i jego własne przyspieszenie to była instynktowna improwizacja – przed startem planowali dojechać razem do ostatniego kilometra i tam próbować mocnym, krótkim przyspieszeniem zdobyć kilka metrów i powlaczyć o wygraną etapową i bonifikatę.
Tymczasem stosunkowo wczesny atak dał zbudowanie przewagi nad Vingegaardem do niemal dwóch minut w klasyfikacji generalnej a mocne tempo od podnóża podjazdu zakończone czterokilometrowym przyspiszeniem skutkuje ustanowieniem nowego rekordu na Pla d’Adet.
Poprzednie, bliskie sobie czasy Jaskuły i Romingera z 1993r oraz Armstronga z 2001r zostały poprawione o dwie minuty (bez 2-4 sekund). Prędkość Pogacara uzyskana na finałowym podjeździe to około 1830m/h przez 27’ i szacowaną moc 6,8w/kg.
Ale uwaga! Rezultaty lepszy od dotychczasowych rekordów uzyskała… pierwsza czternastka: Pogacar, Vingegaard, Evenepoel, Rodriguez, Ciccone, Buitrago, A.Yates, Jorgenson, Gall, Gee, Landa, Almeida i S.Yates! Wolniejszy od Jaskuły, Romingera i Armstronga był dopiero Carapaz. Grubo.
Przechodząc do zapowiedzi tego, co dzisiaj, trzeba zastanowić się, ile wczorajszy etap kosztował poszczególnych zawodników. Pogacar znów zużył sporo energii, do czego również ustosunkował się w powyścigowej wypowiedzi, gdzie podkreślił, że taki już jest i nie zamierza się zmieniać.
Fakt, że Vingegaard za nim nie nadążył ma spory sens – po kilku dniach z rzędu w wysokim tempie i po kumulacji przewyższenia na trasie nie był w stanie utrzymać tempa Pogacara (choć sam zaprezentował bardzo dobrą dyspozycję). Jestem daleki od wyciągania wniosków po jednym dniu (tak jak nie wyciągałem ich po etapie w Masywie Centralnym), ale biorąc pod uwagę miesięczną przerwę w treningach, powinniśmy raczej spodziewać się kontynuacji tego, co zobaczyliśmy wczoraj niż odwrócenia ról. Nawet mając w pamięci, że Pogacar jechał w Giro.
Niedzielny etap poza tym, że rozgrywany jest w dniu święta narodowego Francji (zatem należy spodziewać się jeszcze więcej kibiców, miejmy nadzieję, że nie będą obrzucać kolarzy chipsami, co zrobił jeden z typów stojących wczoraj przy trasie), to królewski odcinek Tour de France 2024:
Prawie 200km, sześć premii górskich i meta na Plateau de Beille. Łącznie około 4800m przewyższenia ze wspinaczką trwającą około 42-43 minuty na koniec. Jeśli ktoś ma problem z gospodarowaniem energią, to zostanie to zweryfikowane właśnie dziś.
Ukształtowanie trasy daje większe szanse ucieczce: start pod górę zapewne spowoduje, że zobaczymy kolarzy rozgrzewających się na trenażerach, długie przejazdy dolinami zwiększają szanse śmiałków ze względu na to, że w peletonie raczej będą oszczędzać zasoby na finałowy podjazd.
Start ostry zaplanowano na 12.05, trzeci z rzędu podjazd czyli Portet d’Aspet czołówka powinna osiągnąć około 13.50, u podnóża Col d’Agnes powinna znaleźć się około 15.20 a finałowy podjazd rozpocząć o 16.40. Finisz zatem planowany jest mniej więcej na 17.20.
Wczoraj rozpoczęliśmy od informacji o wycofaniu z wyścigu Primoza Roglica. A potem było tylko ciekawiej!
Niemal przed każdym etapem prowadzącym w bardziej płaskim, otwartym terenie słyszeliśmy zapowiedzi rywalizacji na rantach i w końcu nadszedł ten dzień!
Zanim jednak peleton został porwany, od samego startu szedł pełen gaz. Kolejny raz na mecie zawodnicy zameldowali się przed najszybszym planowanym harmonogramem, co może wpłynąć na przebieg rywalizacji w Pirenejach.
Co więcej, mogliśmy obserwować kilka ciekawych rozwiązań taktycznych. Do dużej i mocnej (m.in. z Kwiatkowskim, van der Poelem, Fuglsangiem, Powlessem, Cortem, Abrahamsenem, w sumie 23 kolarzy) ucieczki zabrał się nie kto inny jak Adam Yates! Obecność siódmego zawodnika klasyfikacji generalnej była nie w smak kolarzom Ineosu, Quick Stepu i Vismy, co przełożyło się na wysokie tempo jazdy.
Być może ekipa UAE zdecydowała się na taki ruch by podmęczyć swoich rywali, ponieważ z wyścigu wycofał się Juan Ayuso, który zachorował na covid. Już od kilku dni widać było, że jego dyspozycja słabnie, zapewne było to spowodowane chorobą. Pytanie, czy wirus zdążył przenieść się na innych członków drużyny, tak jak było to w przypadku zawodników Bahrain – Victorious (wycofał się m.in Bilbao) i jak wpłynie to na formę Pogacara i jego pozostałych pomocników.
A ponieważ mniej więcej w tym samym czasie zaczęło mocno wiać, peleton się porwał, za sprawą kolarzy Vismy, Quick Stepu i UAE. W pewnym momencie główna grupa podzieliła się na cztery mniejsze, ponieważ jednak z tyłu nie został nikt istotny dla klasyfikacji generalnej, taka gonitwa nie trwała zbyt długo.
(Prawie) wszystko się zjechało i nieco przetrzebiona czołówka zaczęła zmierzać w stronę finiszu. Bardzo czujni byli kolarze UAE, doprowadzający Pogacara w czołówce na kilkaset metrów przed metą. Na szczęście dla niego do kraksy doszło po drugiej stronie rozpędzającej się grupy sprinterów a sam lider wyścigu postanowił wziąć udział w sprincie i zają na tym etapie dziesiąte miejsce. To dziwne i trudne do wytłumaczenia, zwłaszcza w kontekście nadchodzących etapów w Pirenejach, gdzie będzie się liczył każdy dżul energii.
Z niewielkiej grupy, która po tych wszystkich perturbacjach rywalizowała na kresce najszybszy był Philipsen, co pozwoliło mu zredukować stratę do Girmaya do poziomu 75 punktów. Wciąż będzie mu bardzo trudno odebrać Erytrejczykowi zieloną koszulkę, ale realnie wczoraj zrobił wszystko, by nadal być o nią w grze.
A co dzisiaj?
Dzisiaj jeden z bardziej wymagających etapów wyścigu. Zaledwie 152km, ale aż 4500m przewyższenia, z czego zdecydowana większość skumulowana jest na ostatnich osiemdziesięciu.
W programie mamy przełęcz Tourmalet (podjeżdżaną od tej samej strony co rok temu na Vuelcie, w sumie 19km, 7,4%, najtrudniej i najbardziej stromo jest w końcówce, gdy zawodnicy będą już powyżej 2000m n.p.m.), następnie nieco mniejszy, ale nieregularny podjazd Horquette d’Ancizan (8,2km i 5,1%, ale w połowie jest krótki zjazd i wypłaszczenie, więc sam pojdazd jest wyraźnie cięższy) a po zjeździe i kilku kilometrach w dolinie mamy finisz na podjeździe Pla d’Adet: 10,6km, 7,9%, z czego dla odmiany najtrudniejsze są pierwsze kilometry. Teoretycznie wyścig wjeżdża w teren sprzyjający bardziej Vingegaardowi niż Pogacarowi. Z drugiej strony Słoweniec, jeśli potrafi się samokontrolować, może pozwolić sobie na defensywną jazdę i ewentualnie walkę o bonifikatę na mecie. Równocześnie Remco Evenepoel może myśleć o obronie miejsca na podium, tyle tylko, że rok temu na Vuelcie podczas etapu z Tourmalet poniósł sromotną porażkę.
Mając w pamięci, że oprócz walki w klasyfikacji generalnej mamy z tuzin dobrych górali, którzy mają większe straty, ale spokojnie mogą powalczyć o wygraną etapową, zapowiada się znakomity dzień.
Start ostry o 13.20, premia na Tourmalet około 15.45, godzinę wcześniej, u podnóża podjazdu premia lotna (być może Alpecin będzie próbował rozprowadzić na nią Philipsena a to wiązałoby się z utrudnionym zawiązaniem ucieczki). Rekord Tourmalet od tej strony należy do Vingegaarda i wynosi 50’54”.
Na Horquette d’Ancizan czołówka powinna być około 16.30 a na mecie niespełna godzinę później. Finałowy podjazd ma nieco inny przebieg niż w przeszłości, należy szacować, że najlepsi kolarze pokonają go w około 27’.
Kiedy zatem najlepiej włączyć transmisję? Myślę, że u podnóża Tourmalet, czyli mniej więcej o piętnastej.
Biniam Girmay z trzecią wygraną etapową, bardzo blisko wygrania klasyfikacji punktowej, Primoz Roglic leżący w kraksie, poturbowany i ze stratą w klasyfikacji generalnej a Arnaud Demare i Mark Cavendish relegowani z wyników sprintu. Czyli niby kolejny dzień na tourze a mimo to pełen wydarzeń wpływających na losy całego wyścigu.
[AKTUALIZACJA] Primoz Roglic wycofał się z wyścigu. Tak jak napisałem poniżej przewidując tę sytuację, jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że po przebytych badaniach i ocenie stanu zdrowia nie będzie kontynuował jazdy w tegorocznym Tour de France.
Znów było szybko i poniżej najszybszego, planowanego harmonogramu co powoduje, że podczas weekendowych, pirenejskich etapów zawodnicy będą podmęczeni. Co więcej, kumulacja wysokiego tempa, nerwowości przy rywalizacji o zabranie się do ucieczki, wysokich temperatur, presji na drużyny, które jeszcze nic w tym wyścigu nie osiągnęły powoduje, że dochodzi do kraks.
W pierwszej części etapu blisko poważnych problemów był Tadej Pogacar, na szczęście dla niego i dla całej imprezy uniknął upadku. Mniej szczęścia miał Primoz Roglic, który na kilkanaście kilometrów przed metą boleśnie upadł. Połęczenie obrażeń i niekorzystnej sytuacji – było to w momencie, gdy peleton rozpędzał się już przygotowujac finisz spowodowało, że do mety dojechał prawie dwie i pół minuty za czołówką.
Trzeba przyznać, że choć upadki Roglica stały się rodzajem memu – to zawodnik, który często uczestniczy w różnych incydentach wyścigowych – w tej sytuacji faktcznie można mówić o zbiegu kilku nieszczęśliwych okoliczności.
Owszem, ekipa RedBull Bora Hansgorhe nie jechała całkiem z przodu peletonu, natomiast znajdowała się po drugiej stronie szosy niż sytuacja, od której rozpoczął się ciąg niefortunnych zdarzeń. Realnie za winnego powinien być uznany ogranizator – betonowy separator był słabo oznaczony co prawdopodobnie spowodowało upadek Lutsenki. Ten przewrócił się pod koła drużyny Roglica powodując upadek czwartego – do tego momentu – zawodnika klasyfikacji generalnej. Gdy to piszę nie ma jeszcze komunikatu drużyny, ale należy rozważać możliwość, że Roglic wycofa się z wyścigu, jeśli nie dziś, to jutro. Jego obrażenia nie wyglądały dobrze a mimo całej drużyny oddanej mu do pomocy, nie prowadzili pościgu w wysokim tempie, co sugerowałoby, że Słoweniec naprawdę poważnie się potłukł.
Blisko było również do kraks na finiszu. Nie wiem, co Wout van Aert ma w sobie takiego, że kolejni rywale spychają go do barierek. Tym razem zrobił to Arnaud Demare, którego za faul spotkała relegacja, podobnie jak Cavendisha, który objeżdżając pomocnika Demare zajechał drogę Coquardowi.
Mimo braku w czołówce van der Poela (został zatrzymany przy kraksie Roglica) i stracie dwóch pomocników: Sorena Kragha Andersena i Jonasa Rickaerta (nie zmieścili się w limicie czasu) Philipsen był bardzo szybki w samej końcówce, ale zła pozycja sprawiła, że nie nawiązał rywalizacji z Girmayem, który bardzo pewnie wygrał swój trzeci etap. Biorąc pod uwagę, że Erytrejczyk był również lepszy od Belga na premii lotnej, mając w perspektywie jeszcze tylko dwa etapy sprinterskie i ponad 100 punktów przewagi, realnie Girmay musi tylko ukończyć wyścig by wygrać zieloną koszulkę. (Technicznie rzecz ujmując, Philipsen musiałby wygrać dzisiaj i we wtorek a Girmay w ogóle nie punktować by nadrobić tę stratę).
A co dzisiaj? Dzisiaj, tak jak wspomniałem, realnie przedostatnia szansa dla sprinterów. Czy to oznacza nudę? Trochę tak a trochę nie. Po pierwsze rozrywki powinni nam dostarczać kolarze tacy jak Abrahamsen, który wczoraj odrobił kilka punktów w klasyfikacji górskiej do Pogacara i dziś pewnie na jednej z dwóch premii czwartej kategorii zechce zdobyć choć jeden by jeszcze na jeden dzień objąć prowadzenie w rywalizacji o koszulkę w grochy. Do tego mamy Anthony’ego Turgis, który mimo faktu, że drużyna Total Energies została okradziona z rowerów (!) i traci sporo punktów do Girmaya i Philipsena, ucieczkami chce włączyć się do rywalizacji o koszulkę zieloną.
Druga część trasy jest nieco bardziej pagórkowata, na dystansie 165km uzbiera się znów około 2000m przewyższenia, z czego większość na ostatnich sześćdziesięciu. Meta w Pau, mieście, które jest trzecią pod względem liczby goszczenia u siebie etapów Touru powinna jednak dać szansę specjalistom od finiszu z dużej grupy. Tym bardziej, że tak jak wspomniałem nie mają już oni przed sobą zbyt wielu okazji by popisać się swoimi umiejętnościami.
Start ostry o 13.50, premia lotna na 88km około 15.40 a finisz około 17.30. Ze względu na ukształtowanie terenu ostatnia godzina powinna być całkiem ciekawa.
Ależ to współczesne kolarstwo nas rozpieszcza. Od dobrych kilku lat mamy przynajmniej kilka dni w sezonie, które przejdą do historii tego sportu, będą opisywane w książkach i wspominane jako coś wyjątkowego.
Kolejny rok z rzędu zawodnicy jadący w Tour de France zapewnili nam imponujące widowisko, jadąc bezkompromisowo i dostarczając nam rewelacyjnej rozrywki. Nawet, jeśli z racjonalnego punktu widzenia nie miało to za wiele sensu.
Długi, 211km etap prowadzący przez Masyw Centralny od startu rozgrywany był w bardzo wysokim tempie. Pierwszym 80km pokonano ze średnią prędkością 50km/h, kolejne próby zawiązania ucieczki kończyły się niepowodzeniem. Ostatecznie, gdy na czele uformowała się grupka, z której przede wszystkim kolarze EF Easy Post (Carapaz i Healy) liczyli na sukces, drużyna UAE nie pozwoliła im zwiększyć przewagi na więcej niż dwie minuty.
Cały dzień zmierzał w stronę przygotowania ataku Tadeja Pogacara. I tam, gdzie miał nastąpić, nastąpił. Na ok. 650m przed szczytem Puy Mary Słoweniec przyspieszył, zrywając z koła wszystkich rywali. Do szczytu było jednak niedaleko, przewaga, jaką zdobył nie była duża.
Podobnie jak na etapie z Galibier, zaczął ją jednak powiększać na zjazdach, mocno pracując na wyjściach z zakrętów i dłuższych odcinkach na wprost.
Vingegaarda z kolei doścignął Roglic, który przeprowadził Duńczyka przez zjazdy, słabnąc jednak na kolejnym podjeździe.
Col de Pertus okazał się kluczowym wzniesieniem etapu. To tam Pogacar, Roglic i bardzo konsekwentnie i dojrzale jadący Evenepoel nieco zwolnili za to Vingegaard odpalił atomowe przyspieszenie doganiając przed szczytem Pogacara.
O ile kluczowe 2km Puy Mary Pogacar pojechał 5 sekund szybciej niż Vingegaard, 9 niż Roglic i 12 niż Evenepoel, bijąc przy tym rekord podjazdu o 7” a u podnóża Pertus był około pół minuty przed rywalami, o tyle na Pertus Vingeaard był (czas podjazdu 12’2”) 31” szybszy niż Pogacar i 47” szybszy niż Evenepoel z Roglicem!
To przyspieszenie lidera Vismy jest porównywalne (z zachowaniem skali i części sezonu – na TdF wszyscy są oczywiście szybsi) z tym, co prezentował wiosną, przed wypadkiem, na Tirreno – Adriatico, gdy na podjeździe San Giacomo przez 11’45” odjechał Juanowi Ayuso na 1’12”. Szacunki dają temu wysiłkoi ok. 6,7-6,8W/kg pod koniec ciężkiego, długiego etapu po około dwudziestominutowej gonitwie na Puy Mary i zjazdach!
Gdyby dramaturgii było mało, Pogacar wzywał serwis neutralny po bidon, być może miał problemy z przerzutką (choć w jego wypowiedziach nie pojawiło się żadne odniesienie zarówno do – sugerowanego przez wielu ekspertów – niedożywienia, jak i do ewentualnych kłopotów ze sprzętem). Na zjazdach miał za to kilka “momentów”, gdzie podbiło mu koło na nierówności a także narzekał na upał. Choć jak sam zauważył jak na takie warunki, w których zazwyczaj idzie mu gorzej, pojechał bardzo dobrze. Jeśli ja miał szukać przyczyn jego porażki (przede wszystkim prestiżowej – przegrana na finiszu z Vingegaardem w terenie który teoretycznie miał sprzyjać Pogacarowi po całodziennej pracy jego ekipy), skupiłbym się na nadmiernej pracy wykonanej na zjazdach z Puy Mary, nienajlepszą taktykę drużyny UAE (dość szybko odpadli Ayuso i Almeida) oraz, choć dostarczyła nam wiele rozrywki, po prostu zbyt ofensywną jazdę.
Pamiętajmy, że to Pogacar jest wciąż liderem z wyraźną przewagą nad rywalami i nie musiał atakować. Zrobił to, bo po prostu “jest Pogacarem”.
Z kolei za plecami liderów konsekwentny Evenepoel doścignął Roglica i nawet wyprzedził go na ostatnim zjeździe. Co w sumie okazało się słuszne, bo Roglic na jednym z ostatnich zakrętów upadł. Ciekawostką jest, że na tym etapie miała zastosowanie strefa ochronna 3km i mimo straty Primozowi zaliczono czas Remco, choć upadek był ewidentnie efektem jego błędu a nie zdarzenia losowego (widać wyraźnie, że nie poślizgnął się na mokrym asfalcie, lecz przed nim).
Na mecie Vingegaard zalał się łzami wzruszenia, wspominając cały ból i strach, który towarzyszył mu od feralnego upadku w Kraju Basków. Z kolei Pogacar niemal od razu mu pogratulował, co jest kolejnym gestem szacunku między tymi dwoma rywalami.
Ich postawa zarówno na szosie jak i poza nią jest wyjątkowa, trudno więc się dziwić, że Tour de France pod ich panowaniem cieszy się tak wielką popularnością.
A gdyby tego było jeszcze mało, mieliśmy fetowanie Romaina Bardeta przez tłumy kibiców, van Aert cudem uniknął poważnej kontuzji ratując się podczas zbyt szybko pokonanego zakrętu a kolarze Cofidisu walczyli z zatruciem.
“What a day” jak mawia klasyk.
W klasyfikacji generalnej Vingegarrd na skutek bonifikat po takim właśnie dniu odrobił jednak tylko sekundę. Drugi wciąż jest jednak Evenepoel, tracący do lidera 1’6”, Vingegaard ma 1’14” a Roglic 2’15”. Piąte miejsce zajmuje Almeida (4’20”), szóste Carlos Rodriguez (4’40”) siódme Landa (5’38”), ósme Adam Yates (6’59”) a na dziewiąte spadł Ayuso (7’9”). Pierwszą dziesiątkę zamyka Ciccone (7’36”).
A co dziś?
Dziś chwila relaksu, choć nie do końca. Etap teoretycznie płaski z prawdopodobną rozgrywką sprinterską, ale na dystansie prawie 204km (kolejny długi dzień) uzbiera się ponad 2000m przewyższenia. Teren więc bardziej wymagający niż dwa dni temu, premia lotna usytuowana jest mniej więcej w połowie trasy.
Zobaczymy, czy po wczorajszej gonitwie (kolarze wyraźnie wyprzedzili najszybszy planowany harmonogram) ekipy sprinterów będą miały siłę by kontrolować peleton. W tej fazie wyścigu może być wielu chętnych do zabrania się w ucieczkę, jednak jest to realnie trzecia od końca szansa na finisz z dużej grupy.
Start ostry o 12.50, premia lotna około godziny 15.20, finisz około 17.30. Ostatni kilometr jest całkiem prosty, bez rond, łuków i zakrętów.
OMG, ależ to było nudne. Poza taktyczną ucieczką przed lotną premią na wczorajszym etapie nie działo się absolutnie nic.
No dobrze, by oddać kolarzom co kolarskie, były momenty, gdy przygotowywali się do ewentualnej rywalizacji na wietrze, ale warunki nie były do tego sprzyjające. W związku z tym każdy, kto spędził przy tym etapie więcej niż godzinę zasługuje na złoty numer dla “najbardziej walecznego kibica”.
To był do pewnego stopnia wirtualny dzień przerwy i rozruch przed kolejnymi etapami.
Finisz z peletonu rozegrano bez żadnych dram. Drużyna Alpecin – Deceuninck tym razem perfekcyjnie rozprowadziła Jaspera Philipsena. Mathieu van der Poel zrobił co miał zrobić a Philipsen z wyraźną przewagą dowiózł zwycięstwo do mety. Co do zasady nie było przepychanek, nie było kontrowersji, belgijski sprinter może jeszcze nie ma tego touru w pełni rozliczonego, ale nie można go już traktować jako jednego z przegranych.
Należy jednak zauważyć, że Biniam Girmay robi co może by utrzymać prowadzenie w klasyfikacji punktowej. Zarówno na lotnej premii jak i na finiszu był tylko jedno miejsce za Philipsenem, w związku z tym jego przewaga to wciąż 74 punkty.
Szukając jakichkolwiek ciekawych wydarzeń mogę jeszcze wspomnieć, że mimo sprzyjającego terenu tym razem zupełnie nie powiodło się rozprowadzenie Cavendisha. Ballerini i Morkov zajęli miejsca na czele peletonu rozpędzając grupę, ale nie zauważyli, że ich lider został kilkanaście pozycji z tyłu. W związku z tym na ok. kilometr przed metą przerwali pracę a Cavendish nie wziął udziału w walce o etapowe zwycięstwo.
A co dzisiaj?
A dzisiaj miejmy nadzieję, że rekompensata za wczoraj. Długi etap w Masywie Centralnym o dystanie 211km i przewyższeniu 4300m. Co ważne, z bardzo wymagającą końcówką: ostatnie 50km to kolejne wymagające podjazdy: strome, nieregularne zachęcające do ataków.
Z kolei pierwsza część wcale nie jest płaska: to ciągłe zmiany terenu, które będą wchodziły kolarzom w nogi, powodując, że wspomniana końcówka będzie jeszcze bardziej wymagająca.
To jest ta faza wyścigu i taki profil etapu, który jest wręcz stworzony dla licznej ucieczki mocnych kolarzy klasycznych i górali, którzy mają już duże straty w klasyfikacji generalnej. Równocześnie ostatnie 50 (a realnie więcej) kilometrów to teren perfekcyjny dla Pogacara i Evenepoela, którzy potrafią wygrywać ciężkie, górzste jednodniówki po długich, kilkudziesięciokilometrowych atakach.
Biorąc pod uwagę, że przed wjazdem w Pireneje na zawodników czekają jeszcze dwa płaskie etapy, oczekiwanie, że dziś zobaczymy ofensywną jazdę jest uzasadnione.
Co więcej, dojazd do premii lotnej na 65km również wcale nie jest łatwy i należy spodziewać się rywalizacji Alpecinu z Intermarche o kontrolę ucieczki i wypracowanie pozycji dla Girmaya i Philipsena.
A jeśli w związku z tym pójdzie gaz od samego startu, cięższych sprinterów czeka ciężki dzień w biurze i walka o zmieszczenie się w limicie czasu.
Start ostry o 11.30, premia lotna około 13.10 a u podnóża Col de Neronne, poprzedzającego Puy Mary, najcięższego podjazdu dzisiejszego dnia, który symbolicznie rozpoczyna decydującą część etapu czołówka powinna pojawić się około 15.45 i to jest pora, o której najpóźniej włączyć transmisję.
Choć pierwsza część Tour de France była długa i zawierała w sobie przynajmniej kilka etapów, które mogły wykluczyć wielu zawodników, mam dobrą wiadomość. Póki co z wyścigu wycofało się zaledwie czterech kolarzy. Po dziewięciu dniach rywalizacji tak niewiele “DNFów” mieliśmy ostatnio w… 1991r a mniej dopiero w 1977!
A okazji do kraks było wiele: górzyste otwarcie wyścigu we Włoszech czy etap “gravelowy”, którego wiele ekip bardzo się obawiało.
Jedynym pechowcem w Troyes był Alexander Vlasov, który upadł łamiąc kostkę nie na szutrach a na sekcji asfaltowej.
W dniu przerwy, jak to w dniu przerwy mieliśmy kilka konferencji prasowych, wywiadów i podcastów. Geraint Thomas zwycięzcy Touru upatruje nie w Pogacarze a w Vingegaardzie. Remco Evenepoel słusznie zauważa, że choć jest zadowolony ze swojej jazdy, pierwszy poważny test czeka zawodników dopiero w Pirenejach. Roglic stwierdza, że faktycznie mogłoby być lepiej, ale taki np. Simon Yates stracił więcej, a w ogóle to cieszy się, że dojechał aż do dziewiątego etapu. A Vingegaard odbija piłeczkę i na zaczepki Evenepoela o “braku jaj” odpowiada, że po prostu jeździ mądrze i zwraca uwagę, że jego forma rośnie. Przypomina też, że rok temu w drugiej części wyścigu dołożył Pogacarowi aż siedem minut w ciągu dwóch dni. Z kolei Wout van Aert żartuje z oskarżeń o zachowawczą jazdę drużyny Visma nazywając na stravie przejażdżkę w dniu odpoczynku “Defensive strategy, even on a rest day”.
No ale dość już tych przekomarzanek, pytanie “a co dzisiaj” musi w końcu paść. A dzisiaj proszę państwa najbardziej płaski etap tego touru. Zatem po dniu odpoczynku kolarze mają okazję spokojnie wejść w rytm wyścigowy. Muszą jednak zachować czujność, bo takie etapy jak dziś często kończą się niespodziewanymi kraksami, które miewają poważne konsekwencje. Lepiej więc nie dać się uśpić i kontrolować tempo zamiast powoli przemierzać szosy środkowej Francji (nota bene dziś, zależnie jak mierzyć oczywiście, Tour de France przejeżdża właśnie przez środek tego kraju).
Z uśpieniem problem możemy mieć za to my. Start jest o 13.05, pierwsza premia lotna na 57km około 14.40 i jest szansa, że do tego momentu drużyny sprinterów będą trzymały peleton w ryzach.
Należy się spodziewać ucieczki, ale ze względu na to, że okazje dla sprinterów (ze szczególnym uwzględnieniem Jaspera Philipsena) zaczynają się kończyć (realnie z dzisiejszą są jeszcze cztery), powinna zostać doścignięta. Nic nie wskazuje również, że niewielka górka w końcówce (szczyt 7km przed metą) zaburzy rozprowadzenie, za to pewien chaos mogą wprowadzić zakręty między 2 a 1km przed kreską.
Finisz zaplanowany jest około 17.30, ale wiele zależy od tego, jak kolarze podejdą do dzisiejszego dnia: mogą być zarówno wyraźnie przed jak i po czasie (no ależ wam pomogłem ;) ), zatem warto śledzić sytuację na trasie i dla świętego spokoju włączyć transmisję przynajmniej o 16.45.
Wow, ależ to był dzień! Szutrowe drogi wokół Troyes stały się areną rewelacyjnej rywalizacji, zarówno o zwycięstwo etapowe jak i w klasyfikacji generalnej.
Mieliśmy trzy mocne ataki Pogacara, atak Evenepoela, Roglica, który zaplątał się w złej części peletonu i musiał gonić wraz ze swoimi pomocnikami przez kilkanaście kilometrów, Vingegaarda, który miał defekt i jechał na rowerze Tratnika a następnie niczym cień podążał za Pogacarem pokazując chłodną głowę i dobrą dyspozycję.
Do tego taktyczne rozgrywki w ucieczce zakończone skutecznym finiszem Antony’ego Turgis. To kolejny piękny moment: specjalista wymagających klasyków, który od kilku sezonów stawiany jest w gronie faworytów Flandrii i Paryż-Roubaix idealnie odnalazł się na szutrowych drogach, jechał czujnie, podejmował właściwe decyzje i miał odpowiedni poziom szczęścia. Dzięki temu sięgnął po swoje pierwsze zwycięstwo w World Tourze i zapewnił sukces drużynie Total Energies. Mimo posiadania zamożnego sponsora z branży energetycznej, to ich pierwszy wygrany etap w Tourze od 2017r. Przy okazji to pokazuje, jak cenne i trudne do zdobycia jest takie osiągnięcie. Wygrane etapowe w Wielkiej Pętli nie leżą na ulicy i każde jest na wagę złota!
Na uwagę zasługuje też, po raz kolejny, taktyka i jej wykonanie przez drużynę UAE. Choć byli silni, kontrolowali sytuację, za sprawą Nilsa Politta byli w stanie zadbać o odpowiednią pozycję Pogacara przed kluczowymi sektorami szutrów, realnie przegrali z drużyną Visma Lease a Bike. Przy lepszym rozegraniu sprawy, większym zaangażowaniu np. Alemidy lub Ayuso myślę, że dało się zgubić i Roglica a być może i Vingegaarda.
Duńczyk bowiem jedyne co był w stanie zrobić to reagować na przyspieszenia Pogacara i Evenepoela a bezcenną robotę wykonał dla niego Jorgenson. W związku z tym, choć etap był świetny i znakomicie się go oglądało, dla faworytów generalki skończył się remisem (duże straty zanotował jedynie Simon Yates).
A co dzisiaj? A dzisiaj dzień przerwy. W związku z tym mam dla Was podsumowanie pierwszej części Tour de France 2024, w wersji zarówno podcastowej jak i youtube.
Dzięki wielkie za cały pozytywny feedback, który dostałem od Was w ostatnich dniach a już jutro rano wracam z zapowiedzią kolejnego etapu!
Po ośmiu dniach wyścigu po raz pierwszy mamy kolarza, który wygrał więcej niż jeden etap tego Touru. Biniam Girmay po etapie, który był pełen emocji “dla koneserów” nie tylko stanął na podium, ale też zbudował wyraźną przewagę w klasyfikacji punktowej. Choć do końca wyścigu jeszcze dwa tygodnie, scenariusz, że to Erytrejczyk ją wygra wydaje się w tym momencie bardzo prawdodpoodbny. Zwłaszcza, że w wyścigu nie jedzie już Mads Pedersen.
O co chodzi z tymi “emocjami dla koneserów”? Czy to eufemizm by ukryć fakt, że etap był nudny i poniżej oczekiwań? Nie do końca. Działo się bowiem wiele, ale nie były to spektakularne akcje, ataki czy zaskakujące rozstrzygnięcia.
Ochotę na wygraną mieli przede wszystkim kolarze EF Easy Post. Od początku próbowali zbudować akcję dla Bena Healy’ego, uczestnicząc w ucieczce z Jonasem Abrahamsenem. Gdy jednak stwierdzili, że nie ma to za dużego sensu, zostawiając Norwega by ten jechał przez ponad 160km samotnie przed peletonem, wrócili do koncepcji w końcówce.
Ostatnie kilkanaście kilometrów nie było jednak tak trudnych jak wydawało się przed etapem i o zwycięstwo walczyła spora grupa mocnych (w sensie tych, którzy sprawnie przejeżdżają przez niewielkie górki) sprinterów, takich jak Girmay, Philipsen i de Lie.
W międzyczasie trochę wiało i padało, co wprowadziło pewną nerwowość w peletonie. Po raz kolejny Tadej Pogacar, choć sam pilnował dobrej pozycji w grupie, został bez pomocników przy sobie i musiało minąć nieco czasu, zanim kolarze teamu UAE kolektywnie znaleźli się blisko czoła peletonu.
Spośród różnych komunikatów, które udostępniane są w transmisji jako uatrakcyjnienie i przerywnik (zazwyczaj nudnych i niewiele wnoszących) zdecydowanie wczoraj zabrakło mi reakcji na tę sytuację z samochodu UAE ;).
Co zaś do samego finiszu, to Girmay wraz z pomocnikami rozegrali go perfekcyjnie. I nawet, jeśli prawdodpobnie najmocniejszy był Arnaud de Lie, młodemu Belgowi po raz kolejny dał się zamknąć, co wystarczyło na trzecie miejsce.
A co dzisiaj?
Dzisiaj jeden z etapów, które mogą okazać się kluczowe dla losów całego wyścigu. Albo etap, który kompletnie nie spełni pokładanych w nim oczekiwań ;)
200 (właściwie 199)km rudna wokół Troyes, na której zawodnicy pokonają 33km po szutrowych drogach przez winnice. Sektorów gravelowych jest 14, niektóre z nich dodatkowo prowadzą pod górę. Bardziej górzysta jest jednak pierwsza część etapu.
Opinie co do trudności tych sektorów są różne. Dwa lata temu nie spowodowały one zbyt dużej selekcji w Tour de France kobiet, natomiast pamiętając tamtą relację trzeba wziąć pod uwagę, że są to jednak bardziej nierówne szutry niż te na Strade Bianche.
Rywalizacja o zwycięstwo etapowe między kolarzami specjalizującymi się w klasykach (wszyscy będą dziś patrzeć na Mathieu van der Poela) może mieć wpływ na to, co będzie działo się między zawodnikami walczącymi w klasyfikacji generalnej. Jeśli faktycznie na szutrach pójdzie pełen gaz, peleton będzie się dzielił i ktoś może zostać: albo przez błąd, nieuwagę lub defekt.
Ze względu na to, że Tadej Pogacar wygrywał już i Strade Bianche i Ronde van Vlaanderen a na brukowanym etapie Tour de France był w stanie zgubić swoich rywali, jego notowania stoją zdecydowanie najwyżej. Z kolei uwagę musi zachować Primoz Roglic, któremu często zdarzają się nieplanowane przygody a także Remco Evenepoel, który z czołówki ewidentnie najgorzej zjeżdża a na szutrowym etapie Giro d’Italia był w poważnych opałach.
Może być też tak, że mocne drużyny skontrolują peleton na tyle, że nie wydarzy się nic ważnego i zamiast zapowiadanej “epickiej batalii” (wybaczcie makaronizm) zobaczymy finisz z peletonu. Zatem by nie sugerować wam poświęcania całej niedzieli na ślęczenie przed ekranami sugeruję rzucanie okiem na sytuację co jakiś czas i włączenie się standardowo 50-60km przed metą. Będzie wtedy jeszcze i tak 7 sektorów szutru a jeśli Pogacar zdecyduje się na atak z daleka, to prawdopodobnie mniej więcej tam.
Niezależnie od sportowej rywalizacji należy spodziewać się w peletonie gestów żałoby. Niestety wczoraj podczas równolegle do Tour de France rozgrywanego Tour of Austria po wypadku na jednym ze zjazdów zginął dwudziestopięcioletni, norweski kolarz Andre Drege.
Finisz dziś zapowiedziany jest nieco później, około godz. 18.00, na siódmy od końca sektor szutrowy czołówka wjedzie około 16.55.
Czy przedwyścigowe marzenia kibiców właśnie się spełaniają? Zanim w Kraju Basków Vingegaard, Evenepoel i Roglic leżeli w kraksie, kolektywnie marzyliśmy o konfrontacji wielkiej czwórki, czyli wspomnianych kolarzy i Tadeja Pogacara.
Po pierwszych etapach we Włoszech oraz po przejeździe przez Galibier, równie kolektywnie zaczęliśmy pomijać Roglica jako ewentualnego kandydata do zwycięstwa.
Tymczasem jazda indywidualna na czas, nie bez kozery nazywana “etapem prawdy” daje właśnie wynik-spełnienie marzeń, czyli czterech faworytów na czterech pierwszych miejscach zarówno podczas samej próby jak i w klasyfikacji generalnej. Co również ważne, z niewielkimi różnicami
Remco Evenepoel wygrywa 25,3km czasówkę mimo problemów ze sprzętem: albo realnych albo wyimaginowanych. Na ostatnim odcinku trasy Remco na chwilę zwolnił i zaczął wzywać samochód techniczny, ponieważ wydawało mu się, że z tylnego koła uchodzi powietrze. Gdy okazało się, że jednak nie, z duszą na ramieniu wrócił do właściwego tempa i utrzymał prowadzenie nad autorem drugiego najlepszego rezultatu, czyli Pogacarem.
Mimo wspomnianych kłopotów Evenepoel był najszybszy na każdym z odcinków trasy poza zjazdem. Tam stracił i do Pogacara i do Roglica.
Z kolei Roglic rozpoczął wolniej, notując czwarte międzyczasy na pierwszym odcinku płaskim oraz podjeździe, najszybciej zjeżdżał i był drugi na płaskim dojeździe do mety. To tam minimalnie zgasł Pogacar, który na każdym pomiarze był drugi, dopiero końcówkę pojechał minimalnie wolniej od Roglica, ale i tak był wyraźnie szybszy od Vingegaarda.
Koniec końców czasówka kończy się wygraną Evenepoela, 12 sekund przed Pogacarem, 34 sekundy przed Roglicem i 37 przed Vingegaardem. Nieco więcej można było spodziewać się po Carlosie Rodriguezie, który choć był najlepszy z kolarzy Ineosu, do Remco stracił 1’27”.
Z kolei pomocnicy Pogacara: Almeida i Ayuso zajęli odpowiednio 8. (+57”) i 15. (+1’15”) miejsce.
To wszystko oznacza, że w klasyfikacji generalnej Pogacar ma 33” przewagi nad Evenepoelem, 1’15” nad Vingegaardem i 1’36” nad Roglicem. Kolejni zawodnicy tracą już ponad dwie minuty a dziesiąty Vlasow 4’36”.
Choć to Pogacar sukcesywnie buduje przewagę, nic nie jest jeszcze pewne. Zarówno na etapie szutrowym w tę niedzielę jak i na odcinkach Pirenejskich w następny weekend można stracić wyraźnie więcej niż to, co teraz rozdziela “wielką czwórkę”.
I choć Evenepoel uważa Pogacara za niedoścignionego faworyta, wszystko jeszcze może się wydarzyć: kolarze zarówno dosłownie jak i metaforycznie do Paryża, pardon do Nicei mają jeszcze bardzo daleko.
A co do samego zwycięzcy etapu i wicelidera, czyli Remco Evenepoela myślę, że warto zauważyć jak spokojny był podczas wywiadu przed wejściem na podium. Młody Belg musiał tej zimy wykonać ogromną pracę z psychologiem, ponieważ tak ogarniętego w sytuacji pełnej emocji (skompletowanie etapów we wszystkich wielkich tourach, wygrana czasówki na Tour de France, pokonanie Pogacara, umocnienie dobrej pozycji w generalce, problemy techniczne na trasie) nie widziałem go chyba nigdy. A co dzisiaj?
Cóż, dzisiaj ciekawy etap, można by powiedzieć, że trochę transferowy, trochę klasyczny, trochę dla uciekinierów a trochę dla sprinterów.
Kolarze pokonają 183km na północ, głównie przez winnice po bocznych, pagórkowatych drogach. W sumie uzbiera się niespełna 2500m przewyższenia, ale szosa niemal cały czas będzie prowadziła w górę lub w dół.
Oznaczonych premii będzie tylko pięć, ale podjazdów o długości od kilometra do czterech uzbiera się przynajmniej dwadzieścia.
A to oznacza idealny teren dla ucieczki: drużynom sprinterów trudno będzie kontrolować sytuację. Nawet, jeśli końcówka powinna sprzyjać zawodnikom takim jak van der Poel czy Pederesn.
Warto więc co jakiś czas zaglądać na doniesienia z trasy a transmisję włączyć przynajmniej 60km przed metą, czyli w okolicach ostatniej oficjalnej premii górskiej. Czołówka powinna znajdować się tam ok. godz 16.05, finisz niemal jak zawsze zaplanowany jest około 17.30.
Szósty etap Touru i szósty zwycięzca. Przynajmniej z tej perspektywy wczoraj nie było nudy. Nie ukrywajmy jednak – to nie był najbardziej porywający dzień. Z zapowiadanej rywalizacji na wietrze nie wyszło za wiele, choć trzeba przyznać, że kolarze podjęli pewne próby.
W pewnym momencie, gdy peleton po wjeździe w otwarty teren się podzielił, Tadej Pogacar został odizolowany od swoich pomocników. Ponieważ jednak nie wiało zbyt mocno, cała akcja trwała w sumie kilka minut, różnica między grupami wynosiła nie więcej niż 20 sekund i drużynom Vismy i RedBulla nie udało jej się powiększyć, zatem dość szybko wszyscy znów jechali razem.
Było też sporo kraks na zwężeniach, co wiąże się z obserwacją, że organizatorzy chyba zmniejszyli liczbę marshalli, którzy do tej pory stali przy wysepkach zwężeniach o rondach z flagami na rzecz tablic informacyjnych lub świetlnych. Co może do pewnego stopnia wymagać większej uwagi od kolarzy i w efekcie doprowadzać do większej liczby kraks, ale to tylko obserwacja, nie fakt.
Sam finisz najlepiej rozegrali kolarze Jayco Al Ula. Dobrze wykorzystali fakt, że pomocnicy Cavendisha pogubili się zanim czołówka dotarła do ostatniego kilometra a kolarze Uno-X wytracali impet na kilkaset metrów przed metą. Lider Jayco Al Ula, Dylan Groenewegen zajął idealną pozycję na kole Arnaud de Lie, który rozpoczął finisz zza pleców kolarzy Alpecinu. Groenewegen de facto rozprowadzony przez de Lie skutecznie wykończył finisz po lewej stronie drogi, którą miał tylko dla siebie. I choć z ujęcia kamery od frontu wydawało się, że potrzebna będzie analiza fotofiniszu, jego przewaga była dość wyraźna.
Tymczasem po prawej stronie szosy Jasper Philipsen, którego tym razem dobrze rozprowadził van der Poel, choć miał sporo miejsca i prostą drogę do mety, zepchnął Wouta van Aerta w stronę barierek, za co został relegowany z drugiego miejsca. I choć siarczyste “fuck”, jakie rzucił tuż za metą dotyczyło niepowodzenia w sprincie, może być faktycznie wkurzony sam na siebie – agresywna i niebezpieczna jazda skutkuje odebraniem punktów co poważnie utrudnia walkę o zieloną koszulkę, którą pewnie utrzymuje Biniam Girmay.
W ramach “cycling trivia” muszę oczywiście wspomnieć jeszcze o okularach Scicon Groenewegena, które tym razem miał na nosie podczas finiszu. Aerodynamiczna osłona budzi kontrowersje, głównie estetyczne, jest elementem dyskusji i bohaterem memów. Tyle tylko, że Oakley oferuje podobne rozwiązanie w swoim modelu Kato od kilku lat. Druga “aero obserwacja” dotyczy miejsca, w którym zawodnicy przewożą radio: podczas rozegranych finiszy 2:1 prowadzą kolarze, którzy radio mają umieszczone pod koszulką z przodu (Cavendish i Groenewegen), z tyłu miał Girmay i ma Philipsen. Nie, żeby było to decydujące dla porażek Philipsena a tym bardziej dla jego rozpychania się na finiszach, ale kto wie ;)
A co dzisiaj?
Dzisiaj jeden z kluczowych dni dla klasyfikacji generalnej. 25,3km jazda indywidualna na czas. Nie za długa, za to w niełatwym terenie. Choć profil wygląda na płaski, prowadzące przez winnice drogi zawierają w sobie podjazd, którego pierwszy kilometr ma 7%, następnie się wypłaszcza by ostatnie 500m znów zmienić na 6% stromizny. Do tego zjazdy są kręte i dopiero ostatnie 6km prowadzi po płaskiej, szerokiej szosie do mety.
Kluczowy będzie więc odpowiedni pacing i technika jazdy.
Choć w stawce mamy Bissegera, Kunga czy Thomasa, realnie najlepszymi czasowcami, szczególnie w takim terenie są Evenepoel, Pogacar i Roglic. W podobnych próbach dobrze radzi sobie również Ayuso, nie wolno też zapominać o kolarzach Vismy. W normalnych okolicznościach faworytem były van Aert, a Vingegaard zdemolował rywali rok temu podczas górzystej jazdy indywidualnej. W tym roku Vingegaard twierdzi, że nie mieli czasu zrobić wcześniejszego zapoznania z trasą, które miało być kluczowe dla jego sukcesu w zeszłym sezonie. Trochę nie chce mi się w to wierzyć, ale być może z powodu kontuzji przygotowania do Touru faktycznie były zaburzone aż tak bardzo. Pierwszy na trasę o 13.05 wyruszy Mark Cavendish, o 14.02 pojedzie Bisseger i jego rezultat niespełna pół godziny później będzie punktem odniesienia dla czołówki klasyfikacji generalnej.
Pierwsza piętnastka rusza na trasę (stary co dwie minuty) o 16.35, Roglic o 16.52, Ayuso o 16.54, Vingegaard o 16.56, Evenepoel o 16.58 i Pogacar równo o 17.00.
Poza rywalizacją sportową, która powinna dać nam realną odpowiedź na temat dyspozycji zawodników warto również zwracać uwagę na sprzęt. Jazda na czas to nieustający wyścig zbrojeń technologicznych i innowacji, które potrafią być równie fascynujące co jazda kolarzy.
Jeśli nie żyjecie pod kamieniem, to już wszystko wiecie od kilkunastu godzin. Mark Cavendish jest indywidualnym rekordzistą pod względem zwycięstw etapowych w Tour de France. Podróż rozpoczętą w w 2008r zakończył wczoraj, ustawiając poprzeczkę na liczbie 35. Drugi w kolejności jest Eddy Merckx, którego Cavendish doścignął w 2021r i przez ostatnie trzy lata był remis.
Historia Cavendisha jest inspirująca i emocjonalna. Pełna wzlotów i upadków, zarówno dosłownych jak i metaforycznych. Rekord zapewne by nie poruszał tak wielu fanów, gdyby nie dwa fakty: po pierwsze pobicie jakiegokolwiek osiągnięcia kolarza wszech czasów, czyli Merckxa samo w sobie jest wyjątkowe. A po drugie, Cavendish osobiście poruszał serca fanów. To nie jest bowiem zawodnik, który jest tylko wybitnym atletą, lecz złożona osobowość, człowiek, który wnosi do kolarstwa swoje emocje, wypowiedzi, postawę życiową. Zapewne dlatego tak wielu widzów trzymało kciuki za jego misję, która wielokrotnie wydawała się niemożliwa do ukończenia.
W tej chwili nie ma znaczenia, że po rekord sięgnął w barwach drużyny Astana, finansowanej przez kazachskie spółki zarządzane przez tamtejszych oligarchów szemaranej proweniencji. Nie ma też znaczenia, że wyściskał go szef zespołu, Alexander Vinokourow, który jest w kolarstwie mimo kariery zawodniczej naznaczonej dopingiem i korupcją.
Znaczenie ma za to, że sukces Cavendisha jest wypadkową niezmiernej determinacji. Zawodnik faktycznie był w stanie po raz kolejny wypracować wybitną dyspozycję: w sprincie wyraźnie pokonał większość najlepszych (i zdecydowanie młodszych od siebie) specjalistów. Zgromadził wokół siebie niezawodną ekipę. Jesienią 2023 powrócił do współpracy z Vasilisem Anastopoulosem, greckim trenerem z którym osiągał sukcesy w końcowej fazie swojej kariery. Jako dyrektor sportowy przed tym sezonem dołączył Mark Renshaw, który przez sporą część kariery był głównym rozprowadzającym Cavendisha. Na, zapewne swój ostatni sezon, do teamu Cava dołączył też Michael Morkov, który przejął po Renshawie rolę kolarza, który dowozi swojego sprintera do ostatnich metrów, by ten tylko wykończył akcję całej drużyny. Dopieszczono sprzęt: od kół, przez opony po kilka wersji kombinezonów, aerodynamiczne bidony, skarpety za 1000 euro czy nakładki przysłaniające pokrętła w butach (choć po zwycięstwo sięgnął bez nich).
Ale najważniejsza w tym wszystkim była chyba motywacja. Widać ją było na wczorajszym etapie. Ekipa Astany pracowała w kluczowych momentach etapu, przeprowadzając Cavendisha bez przeszkód przez najbardziej nerwowe chwile na trasie.
Tu mała przerwa: wczoraj widzieliśmy jak cienka jest granica między zwycięstwem a porażką w wielkim tourze. Tadej Pogacar, który na tym wyścigu podejmuje swoją próbę zapisania się w historii kolarstwa, był centymetry od poważnego wypadku. Cudem uchronił się od kraksy podczas omijania wysepki (w ramach pewnej klamry, podobny wypadek niemal zakończył karierę Cavendisha podczas Mediolan-San Remo 2018) –
Ballerini i Morkow doprowadzili go do ostatniego kilometra, ale wówczas sprint zrobił się super chaotyczny, intensywny i niebezpieczny. Na zwężającej się i prowadzonej po łukach szosie było pełno przepychanek i walki o pozycję. Cavendish przesiadał się z koła na koło szukając najlepszego rozwiązania a finisz rozpoczął dość wcześnie. Sam również wyraźnie zmieniał linię sprintu, jednak realnie nie zajeżdżając nikomu drogi – w jego cieniu aerodynamicznym była pustka, tak wyraźnie odjeżdżał rywalom. Philipsen był bezradny, Pedersen upadł a Kristoff i de Lie choć chwilę wcześniej ich drużyny robiły wszystko by zapewnić im sukces nie mieli podejścia do Brytyjczyka.
Historia sportu stała się faktem a my mogliśmy w niej na żywo uczestniczyć.
Tu mam małą uwagę natury osobistej. Z uwagą śledziłem też bicie rekordu zwycięstw Alfredo Bindy na Giro d’Italia przez Mario Cipolliniego. I naszła mnie refleksja, że to przecież było w 2003r i że strasznie dużo czasu poświęciłem w życiu na śledzenie i pisanie o kolarstwie.
A co dzisiaj? Poza oczywiście tym, że Jasper Philipsen i ekipa Alpecin-Deceuninck są pod coraz większą presją? Dziś znów płasko, całkiem płasko, przez co wydawałoby się, że łatwo. Co więcej, dość krótko, z Macon do Dijon wytyczono trasę liczącą 163,5km. Finisz również wydaje się w porządku (choć wczoraj dałem się nabrać, miało być szeroko i dość prosto a wcale tak nie było).
Natomiast w prognozach na cały dzień jest boczny wiatr wiejący 25-35km/h, w związku z tym od kilku godzin twitter szaleje w oczekiwaniu na ranty. Realnie nawet, jeśli żadna z drużyn walczących w klasyfikacji generalnej nie spróbuje wykorzystać tych warunków na swoją korzyść, rywalizacja drużyn sprinterów może podzielić peleton. Zatem zalecana jest stała czujność.
Dotyczy to również kibiców. Gdyby nie wiatr, powiedziałbym, że można spokojnie włączać transmisję około 17.00 (finisz zaplanowano około 17.30), natomiast w tej sytuacji polecam śledzić sociale, czy nie dzieje się coś niestandardowego.
Warto też rzucić okiem na rywalizację na premii lotnej na 30km, czyli około 14.30.
Tadej Pogacar po pierwszym dniu w wysokich górach odsiał ziarna od plew. Nad dziesiątym w klasyfikacji Eganem Bernalem ma już 3’21” przewagi, realnie w grze o czołowe lokaty na podstawie jazdy na podjeździe San Luca w Bolonii oraz na Galibier jest ośmiu kolarzy, z czego dwóch to pomocnicy Pogacara.
Drużyna UAE pokazała przewagę liczebną oraz siłę, natomiast to nie oznacza, że wyścig jest rozstrzygnięty. I to nie tylko dlatego, że jesteśmy dopiero na samym początku trzytygodniowej rywalizacji.
Wczorajszy etap, zgodnie z przewidywaniami był bardzo intensywny. Pierwsze kilometry przebiegały pod dyktando sprinterów rywalizujących o punkty na premii lotnej. Ekipa Lidl Trek i Mads Pedersen osobiście robili wszystko, by zdobyć przewagę nad rywalami: Girmayem i Philipsenem. Udało im się to, ale w mniejszym wymiarze niż się pewnie spodziewali. Philipsen nie stracił dużo: był czwarty, przed nim punktowali tylko Coquard, Girmay i właśnie Pedersen. Ponieważ pilnował ich również Abrahamsen, udało mu się wciąż utrzymać prowadzenie w klasyfikacji punktowej a zaliczka z wcześniejszych dni wystarczyła, by nadal być również liderem klasyfikacji górskiej.
W rywalizacji o koszulkę w grochy zaczęli angażować się jednak Warren Barguil i Stephen Williams (odpowiednio DSM i Israel), więc długoterminowo może być ciekawie.
Wszystkich nas interesowało jednak, co wydarzy się na Galibier. Wiał niesprzyjający wiatr, szczególnie w dolnych partiach podjazdu prowadzącego przez Lautaret. Pomocnicy Pogacara robili jednak dobrą robotę: Politt, Soler i Wellens nadawali mocne tempo, stopniowo redukując peleton.
Na właściwej, 6km i bardziej stromej części Galibier tempo jeszcze wzmocnił Adam Yates, zostawiając w grze tylko najważniejszych pretendentów. Straty notowali Carapaz i Bardet, odpadli Vlasow i Pidock a gdy Yatesa zmienił Almeida, w opałach znalazł się Roglic, choć zdołał dołączyć do momentu ataku Pogacara.
Zanim ten jednak nastąpił, Almeyda musiał ponaglać Ayuso by ten bardziej angażował się w pracę dla lidera drużyny UAE. Zobaczymy, czy uda się opanować konflikt ego w drużynie złożonej z zawodników, którzy sami mogliby walczyć o podium klasyfikacji generalnej.
Pogacar przyspieszył na niespełna kilometr przed szczytem Galibier, zrywając z koła wszystkich rywali, natomiast, i teraz przechodzimy nie do opisu a do analizy, realnie rzecz ujmując nieznacznie.
Zarówno Pogacar jak i Vingegaard przed wypadkiem w Kraju Basków ewidentnie testowali trwające wysokich kilka minut przyspieszenia, zarówno podczas Giro jak i krótszych etapówek. Wiatr i charakterystyka wczorajszego etapu sprawiły, że przyspieszenie Pogacara trwało dwie minuty. W tym czasie zdobył 8 sekund nad Vingegaardem, 14 nad Evenepoelem i 37 nad Carlosem Rodriguezem, Roglicem, Landą oraz kontrolującymi sytuację Almeidą i Ayuso.
Na szczycie Galibier oraz na mecie, którą minął jako pierwszy, Pogacar zgromadził 18” bonifikat, Evenepoel 8”, Vingegaard 5” a Ayuso 5”. Na zjazdach z Galibier Pogacar dołożył rywalom 27”, z czego większość na mniej technicznej części wymagającej pedałowania.
Póki co jest więc fizycznie najmocniejszy, natomiast nie jest to dominacja. Tym bardziej, że cała akcja: od ataku do mety trwała około 20 minut. Wszystko wyglądało jednak z perspektywy Pogacara znakomicie: dobrze zaplanowane i perfekcyjnie wykonane. Vingegaard niewątpliwie zaskoczył po raz kolejny tym, że po kontuzji i przerwanych w kwietniu przygotowaniach był w stanie zaprezentować tak wysokiej klasy performance. Również postawa Remco Evenepoela jest dobra i dla niego i dla wyścigu. Wytrzymał nie tylko wysokie tempo podjazdu, ale też fakt, że rozgrywany był on na dużej wysokości, co miało być słabością Belga.
Musimy jednak pamiętać, że wyścig jest długi, testów pod górę będzie więcej i będą one dłuższe, na etapach o większym łącznym przewyższeniu i przy większej kumulacji zmęczenia. Zatem nie możemy z gry wykluczać nikogo z czołówki, nawet jeśli na Galibier np. Roglic nie błyszczał.
Tym bardziej, że tempo na Galibier było straszne: Pogacar pobił rekord podjazdu prowadzonego od tej strony o 1’40” (wcześniejszy należał do Nairo Quintany z 2019r). Natomiast zrobił to nie tylko on: od rezultatu Kolumbijczyka szybsi byli Vingegaard, Evenepoel, Rodriguez, Roglic, Landa, Ayuso i Almeida. Na właściwym podjeździe od Lautaret do Galibier (20’43”) Pogacar uzyskał VAM 1618m/h co przekłada się na estymowaną moc 6,2W/kg. Istotna jest tu wysokość n.p.m. (średnio 2300m), ale też i drafting: Pogacar jechał solo tylko przez kilometr, wcześniej tempo nadawali jego pomocnicy. A to ważne, ponieważ mówimy. o średniej prędkości 25km/h. Więc wbrew bzdurom, które możecie usłyszeć tu i ówdzie, zarówno drafting jak i aerodynamika mają przy tej prędkości znaczenie.
“Tłumacząc” rekordowy czas Pogacara musimy jeszcze uwzględnić, że etap był krótki, nie miał ciężkich podjazdów wcześniej i był to zaledwie czwarty dzień wyścigu. Poprzedni rekord Quintana osiągnął po solowym, trwającym 7km ataku, na osiemnastym, etapie, po wcześniejszym pokonaniu dwóch ciężkich przełęczy: Vars i Izoard.
W kwestii kumulacji zmęczenia należy zadać pytanie “a co dziś”. Otóż dziś i jutro wirtualne dni odpoczynku, choć na Tourze o takie realnie jest trudno. Dwa płaskie etapy, na których znów będziemy śledzić rozgrywki o zwycięstwo na mecie i rywalizację o punkty w walce o zieloną koszulkę.
W trudnej sytuacji jest Philipsen, z każdym dniem będzie też rosła presja nakładana przez wszechświat na Cavendisha.
Do pokonania jest 177,5km, niewielka górka 35km przed finiszem nie powinna sprawić problemów nawet cięższym sprinterom.
54km przed metą będzie premia lotna. Czołówka powinna tam być około godz. 16.15. Pytanie brzmi, czy w tej części etapu z przodu już lub jeszcze będzie ucieczka. A jeśli nie, to która drużyna sprinterów będzie kontrolowała sytuację w największym stopniu. Finisz w miejscowości Saint Vulbas zaplanowany jest na ok. 17.30. 3km przed metą jest zakręt w prawo, 500m dalej kolejny, 1,5km przed kreską rondo a kilometr dalej niewielki łuk, ale teoretycznie droga jest szeroka, więc powinno być w miarę bezpiecznie.
PS trivia fact. Na zjazdach z Galibier Evenepoel wykręcił 106km/h natomiast Frank van den Broek prawdopodobnie dobił do 109km/h.
Pierwszy etap sprinterski tegorocznego Touru był długi i niespieszny, jednak wydarzyło się na nim kilka spraw wartych odnotowania (poza wynikami i ich kontekstem, ale o tym niżej).
Po pierwsze: nos dnia, czyli okulary Dylana Groenewegena z aerodynamiczną osłoną nosa. Scicon zrobił sobie większe zasięgi tym prostym kawałkiem plastiku niż wszystkimi zwycięstwami Pogacara (Słoweniec również korzysta z okularów tej marki, oczywiście przesadzam, ale faktycznie to był viral dnia). Koniec końców Groenewegen zmienił okulary przed finiszem (w wypowiedzi dla Cyclingnews mówi, że w obawie przed UCI) i tematu było na tyle, ale szum w socialach pozostał.
Po drugie kraksy i defekty w końcówce: Casper Pedersen upadł na ostatnich kilometrach łamiąc obojczyk, ekipa Soudal QuickStep jest więc słabsza o jednego zawodnika. Mathieu van der Poel miał z kolei defekt na tyle późno, że nie dogonił rozpędzonego peletonu i nie mógł rozprowadzić Jaspera Philipsena. Ten z kolei zajmując złą pozycję w grupie został zatrzymany przez kraksę spowodowaną przez kolarzy Cofidisu.
Cavendish nie leżał, ale (również przez złą pozycję) nie miał możliwości włączenia się do sprintu. A zmieniał koła na kilkadziesiąt kilometrów przed metą na szybsze, więc miał ochotę wziąć udział w walce o zwycięstwo.
Brak punktów na mecie komplikuje sytuację Pilipsena w walce o zieloną koszulkę a Cavendishowi zostaje jedna szansa mniej by powalczyć o rekord zwycięstw etapowych. Zatem zegar tyka i z dnia na dzień presja na obu zawodnikach będzie większa.
Sam finisz też był interesujący, ciasny, wyrównany z nieco zbyt wczesnym rozpoczęcie przez kolarzy Treka i Madsa Pederesena. Równocześnie kolarze Intermarché-Wanty bardziej rozprowadzali Gerbena Thijsena niż Biniama Girmaya, ale to Erytrejczyk znalazł sobie drogę do zwycięstwa, pisząc kolejny mały kawałek historii kolarstwa.
To pierwsza wygrana etapowa w Tour de France zespołu Intermarché-Wanty, którego historia sięga małego klubu założonego w latach ’70 XXw. Równocześnie Girmay jest pierwszym Erytrejczykiem wygrywającym na odcinku Wielkiej Pętli. Po Gandawa-Wevelgem i etapie Giro d’Italia do kolejny bardzo prestiżowy sukces, który zwraca nasze oczy w stronę tego kraju. Erytrea to jedno z najbiedniejszych państw świata, Girmay jest wychowankiem programu UCI stworzonego w World Cycling Center w Aigle. Kolarstwo w Erytrei jest niezmiernie popularne i daje szansę na awans społeczny. A równocześnie, choć to państwo dzięki zachodnim i arabskim inwestycjom zaczyna się rozwijać, należy wciąż pamiętać, że realnie panuje tam ustrój totalitarny i nie są przestrzegane prawa człowieka. Zatem przy całym wzruszeniu i nadziei związanymi ze sportowymi aspektami sukcesu Girmaya, jak często mamy do czynienia z dość poważną ambiwalencją.
Drugi kawałek historii kolarstwa to przejęcie koszulki lidera przez Richarda Carapaza. To pierwsza “maillot jaune” dla Ekwadoru, wielki sukces ekipy EF – Easy Post. Carapaz wykorzystał okazję: jako dobry kolarz klasyczny zdecydował się zająć pozycję wśród sprinterów, podjął ryzyko i dzięki 14. pozycji na mecie ma lepszy bilans miejsc niż Pogacar, Evenepoel i Vingegaard, dzięki czemu objął prowadzenie w klasyfikacji generalnej.
Tu warto przypomnieć, że jeszcze w 2021r był jedynym kolarzem, który na pirenejskich etapach utrzymywał tempo Pogacara i Vingegaarda. I nawet jeśli później trapił go pech i kontuzje, wciąż ma potencjał na bardzo dobre wyniki w ważnych wyścigach. Zwłaszcza, że to on i Evenepoel byli w stanie dogonić Słoweńca i Duńczyka na zjazdach do Bolonii.
Jeszcze jedna sprawa (uff.. niby to sprinterski etap a zobaczcie ile można o nim pisać!) warta zauważenia to spokój Evenepoela. Mogę się założyć, że jeszcze rok temu próbowałby walczyć o miejsce na finiszu i koszulkę lidera, tymczasem wczoraj spokojnie wjechał na metę obok Pogacara.
A co dziś? No więc dziś pierwszy test w wysokich górach. Przejazd z Włoch do Francji przez Sestrieres i przełęcz Montgenevre by następnie z Briancon wspiąć się na ̶n̶a̶j̶w̶y̶ż̶s̶z̶y̶ ̶p̶u̶n̶k̶t̶ ̶t̶e̶g̶o̶r̶o̶c̶z̶n̶e̶g̶o̶ ̶w̶y̶ś̶c̶i̶g̶u̶ Premię Henriego Desgrange’a, czyli Galibier. Meta po zjeździe z ponad 2600m w Valoirre, natomiast w samym mieście ostatni kilometr jest lekko pod górę i z kilkoma zakrętami. W sumie 140km, za to 3600m w pionie. Więc konkret.
Na etapie z Galibier podjeżdzanym z tej samej strony, w 2019r na 3km przed szczytem zaatakował Egan Bernal zdobywając przewagę wystarczającą, by utrzymać ją do mety w Valoirre. To była późniejsza faza wyścigu i dłuższy oraz cięższy etap, jednak mając to w pamięci można traktować Galibier jako rodzaj wirtualnej mety na wzniesieniu (zwłaszcza, że zjazdy są wymagające i szybkie).
W kontekście całego dnia warto też wspomnieć, że na zaledwie 19km po starcie jest lotna premia, można się więc spodziewać, że drużyny sprinterów rozkręcą tempo zaraz po tym, gdy dyrektor wyścigu machnie chorągiewką.
Transmisja jak zawsze całego etapu w eurosporcie, start ostry o 13.15 i polecam wtedy włączyć się na pół godziny by zobaczyć walkę na premii i rywalizację o zabranie się do ucieczki dnia. A następnie powrócić u podnóża Galibier, chwilę za Briancon, powiedzmy o 15.30. Finisz zaplanowano ok. 17.15.
PS. w sumie 10 minut pracy więcej i to mógłby być artykuł na stronę, ale bądźmy uczciwi, nikt już artykułów nie czyta.
Kolejny francuski bohater – Kevin Vauquelin z grupy Arkea B&B Hotels daje radość swoim rodakom a przede wszystkim zespołowi. Dla ekipy takiej jak Arkea B&B wygrana etapu Tour de France to jeden z głównych celów sezonu. I fakt, że został on zrealizowany już w drugim dniu wyścigu powoduje, że zespół może spać spokojnie.
Natomiast z całym szacunkiem dla Vaquelina, jego odwagi, determinacji i dyspozycji, oczy całego kolarskiego świata były skierowane na to, co działo się za jego plecami. Zgodnie z przewidywaniami podjazd do Bazyliki San Luca w Bolonii dostarczył wielu emocji. A raczej nie sam podjazd, bo to jakby na to nie patrzeć element przyrody nieożywionej a to, co zrobili na nim kolarze. A także kibice, bo należy podkreślić tłumy fanów zgromadzonych przy trasie.
Ekipa Vismy najpierw kontrolowała tempo, podczas pierwszego przejazdu przez to wzniesienie jadąc tempem ucieczki. Na drugim, decydującym podjeździe do pracy wziął się Adam Yates dając “zmianę śmierci” pokazując, że trzyma bardzo wysoką formę z Tour de Suisse. Szybko dokonał selekcji, odczepiając Bardeta i zostawiając z tyłu grupy Roglica.
Ten, gdy do ataku przeszedł Pogacar odpalając atomowe przyspieszenie nie zdążył zareagować i zaczął notować stratę, podobnie jak kolarze Indosu czy wspomniany Bardet. Za Pogacarem był w stanie pognać jedynie Jonas Vingegaard co, trzeba przyznać jest pewnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę obrażenia, jakich doznał na wiosnę. Nie wiemy, na ile sił starczy mu w wyższych górach lub w dalszej części wyścigu, ale fakt, że był w stanie razem z Pogacarem pobić rekord podjazdu do Bazyliki San Luca jest imponujący. Co ważne, dla zobrazowania poziomu performance’u, rekord został pobity o 10 sekund: poprzedni rezultat: 5’39” należał do Roglica i został ustanowiony podczas krótkiej czasówki otwierającej Giro d’Italia 2019. A podjazd ten jest jeżdżony co roku podczas Giro dell’Emilia (m.in. w 2022r Enric Mas pokonał tam Pogacara).
Pogacar testował Vingegaarda na każdym nastromieniu, ale także na wyjściu z zakrętu podczas zjazdu. Realnie w tej chwili jest mocniejszy, natomiast Vingegaard był w stanie trzymać mu koło. Co również istotne, Remco Evenepoel i Richard Carapaz byli w stanie dojechać do dwójki faworytów, co jakby na to nie patrzeć jest kolejnym zaskoczeniem tego dnia.
W związku z 21” stratą koszulkę lidera traci Bardet, przejmuje ją Pogacar dzięki lepszemu bilansowi miejsc na metach dwóch pierwszych etapów. Czas klasyfikacji generalnej ma jednak równy z Vingegaardem, Carapazem i Evenepoelem, który obejmuje prowadzenie w klasyfikacji młodzieżowej.
Tak czy inaczej zrobiło się ciekawie, dla Roglica, a także Rodrigueza, Masa (jak również Bernala, Galla, Jorgensona czy Pidcocka – ten puszczał koło nieco wcześniej – którzy przyjechali w tej, spóźnionej o 21” grupie) nie jest to jeszcze koniec świata, ale poważne ostrzeżenie i ustawienie w hierarchii faworytów.
A co dziś? Dziś etap dla sprinterów do Turynu. Bardzo długi, 230km a ze względu na katusze, jakie na podjazdach w ostatnich dwóch dniach przeżywali i Jakobsen i Caevndish, należy patrzeć zdecydowanie bardziej w stronę rywalizacji Philipsena z Groenewegenem niż dywagacji na temat bicia rekordu Merckxa przez Cavendisha.
Trasa jest płaska, ostatnie 50km prowadzi lekko w dół i po płaskim. Końcówka również jest płaska, natomiast na 900 i 700m przed kreską czekają dwa zakręty po 90 stopni w lewo (a miedzy nimi lekki łuk w lewo). W związku z tym właściwa pozycja w grupie będzie kluczowa dla powodzenia na finiszu. A co za tym idzie będzie nerwowo i należy uważać na kraksy!
Biorąc pod uwagę, że w generalce między zawodnikami z top4 liczy się w tej chwili najniższa suma miejsc, ktoś (Evenepoel? Carapaz?) może będzie chciał się znaleźć wśród sprinterów i przejąć żółtą koszulkę choćby na dzień.
Finisz zaplanowano ok. 17.15, włączyć się można ok. 30km przed metą, czyli ok. 16.30, natomiast myślę, że warto rzucić okiem również na rywalizację na premii lotnej. Ta jest na 94km, około godziny 13.45. Transmisja w Eurosporcie od 11 do 17.45. Dostępna też w Playerze i Maxie.
Lubicie piękne historie? No to proszę – już pierwszego dnia Touru mamy pierwszą. Romain Bardet, który zapowiedział zakończenie kariery szosowej w przyszłym roku w czerwcu (po Criterium du Dauphine) po pięknej akcji z kolegą z drużyny wygrywa inauguracyjny etap TdF i zostaje liderem wyścigu. Znakomity zawodnik, który przez lata był “Wielką Nadzieją Francuzów”, który w swoim szczycie (2016-17) jako jeden z nielicznych rzucał w Tourze wyzwanie teamowi Sky (kończył Tour na drugim i trzecim miejscu) i który równocześnie często zmagał się z przeciwnościami losu: chorobami lub kontuzjami.
W tym roku bezskutecznie próbował skompletować zwycięstwa etapowe w wielkich tourach, podczas Giro d’Italia zabierając się w ucieczki na górskich etapach. Najwyżej był jednak drugi. Czy to oznacza, że był w złej formie? Cóż, wyglądał dobrze (zwłaszcza, że chwilę wcześniej był drugi w Liege-Bastogne-Liege), ale wyścig za każdym razem układał się na jego niekorzyść.
Tym razem (a o jego potencjale trochę zapomnieliśmy, bo Bardet potrafi nie tylko dobrze spisywać się w etapówkach, ale też w górzystych klasykach – był wicemistrzem świata w Innsbrucku, wielokrotnie plasował się w czołówce LBL oraz Lombardii) trafił na TEN DZIEŃ.
W ucieczce dnia, która potrzebowała nieco czasu aby się uformować znajdował się jego kolega z drużyny, Frank Van den Broek. Nie angażował się jednak za bardzo w walkę o punkty w klasyfikacji górskiej – te dzielili między sobą Abrahamsen i Ion Izagirre (na koniec dnia to on ubrał na podium koszulkę w grochy).
Na jednym z podjazdów w drugiej części etapu, 50km przed metą, Bardet mocnym przyspieszeniem (VAM 1900m/h, prawie 7w/kg przez 6’) odskoczył od peletonu i zaczął niwelować przewagę ucieczki, która w tym momencie wynosiła nieco ponad minutę.
Dość szybko dwaj kolarze DSM zgubili Madouasa, który pozostawał jeszcze na czele, van den Broek dawał super mocne zmiany i mimo organizującej się w peletonie pogoni zdołali obronić się i razem minąć linię mety. Był suspens, była praca zespołowa, było wiele wzruszenia. Bardet w żółtej koszulce i z wygraną etapową, van den Broek z zieloną (dzięki punktom z premii lotnej) i prowadzeniem w klasyfikacji młodzieżowej. Kto by się tego spodziewał?
Tymczasem z tyłu o zmieszczenie się w limicie czasu walczył Mark Cavendish. Ewidentnie źle dysponowany, zmożony upałem do tego stopnia, że wymiotował w czasie jazdy ostatecznie zmieścił się w limicie z zapasem a realnie miał mniejsze problemy na podjazdach niż Fabio Jakobsen.
Z kolei z peletonu najlepiej finiszował Wout van Aert, jak na zawodnika, który uważa, że po wiosennej kontuzji jest w najgorszej formie od lat to całkiem nieźle i wygląda na to, że o jego dzisiejszej porażce (wszak uciekł mu etap) zadecydowało niezdecydowanie peletonu co do momentu rozpoczęcia pogoni. Wiele wskazuje też na to, że ekipa Vismy będzie jechała w tym wyścigu po zwycięstwa etapowe – do pracy na rzecz WvA zaprzągnięto i Jorgensona i Vingegaarda, choć warte podkreślenia jest, że ten drugi przyjechał w czołowej, około 40-osobowej grupie. W przeciwieństwie do np. Lenny’ego Martineza i Davida Gaudu.
A co dziś? Dziś powtórka z upalnego ścigania na włoskich szosach. Upał będzie zresztą tematem, który powtarza się każdego dnia, przegrzanie organizmu i utrata masy ciała będą wpływały na osłabienie (choć niektórzy zawodnicy zużywali wczoraj po kilkadziesiąt bidonów!) i szybszą akumulację zmęczenia. Etap do Bolonii z dwukrotnym przejazdem przez podjazd do Bazyliki San Luca (2km, 10,5%) w końcówce anonsowany był jako jeden z tych ważnych dla klasyfikacji generalnej – to wymagający podjazd, na którym rozgrywa się jesienny klasyk Giro dell’Emilia.
Etap ma niespełna 200km, górki zaczynają się w jego drugiej części, tak jak wczoraj warto oglądać od ok 60km przed finiszem, czyli od około 15.45. Finisz prawdopodobnie około 17.10. Transmisja w Eurosporcie, Playerze i Maxie.
Zaczynamy Tour de France! I OMG, ależ ta prezentacja była przepiękna! Prezentacja drużyn z zabytkową Florencją w tle to wydarzenie sportowo-kulturalne samo w sobie (a także nieco egzotyki w postaci mini festiwalu piosenki włoskiej).
Ale do rzeczy. Pierwszy etap Wielkiej Pętli 2024 zapowiada się spektakularnie i przywodzi na myśl zeszłoroczne otwarcie w Bilbao. A rok temu już właśnie pierwszego dnia było konkretne ściganie zakończone skuteczną akcją braci Yates.
Tym razem kolarze mają do pokonania 206km, sześć premii górskich i kilka dodatkowych, niepunktowanych podjazdów. Co więcej, wzniesienia między Florencją a Rimini są dość konkretne: mają od 2 do 10km i stromizny od 5 do prawie ośmiu procent. Teoretycznie z ostatniego szczytu będzie jeszcze 27km, zatem można się spodziewać finiszu z wyselekcjonowanej grupy: faworytów generalki oraz klasykowców.
Motywem powracającym w takie dni jak dziś są kraksy. I pewnie nie uda się ich uniknąć, ale miejmy nadzieję, że obędzie się bez większych strat: wszyscy chcielibyśmy, by Tour de France rozstrzygną się w bezpośredniej walce a nie przez pecha/szczęście.
Harmonogram wygląda następująco: start o 12, pierwsza premia lotna około godziny 14.50, szczyt ostatniej premii górskiej około 17.10 i finisz w Rimini około 17.50.
Jeśli macie czas, warto się włączyć około 70km przed metą, czyli około 16.25. Bo będą tłumy kibiców, kolejne górki, przemotywowany peleton, zatem „będzie się działo”.
Zdjęcie na okładce: Prezentacja drużyn TdF 2024 we Florencji. Fot. Materiały Prasowe ASO.
Luca Guadagnino, włoski prowokator a zarazem ulubieniec światowej krytyki swoim “Challengers” z Zendayą w roli głównej nobilituje kino sportowe.
Jestem fanem filmów sportowych. Jestem fanem Luki Guadagnino. Jestem fanem Zendayi. Co mogło więc pójść źle? Spoiler alert: wszystko poszło dobrze.
“Challengers” to (gra słów zamierzona) trójkąt kina sportowego, artystycznego i romansu. Niegłupie kino rozrywkowe z autorskim sznytem twórcy, który nie stroni od homoerotycznych motywów i wizualnych eksperymentów.
W skrócie: Tashi Duncan (Zendaya) to utalentowana tenisistka, która niedługo przed rozpoczęciem kariery zawodowej doznaje kontuzji wykluczającej ją z profesjonalnego uprawania sportu. Pozostaje jednak przy dyscyplinie, która jest dla niej więcej niż sportem, pasją czy pomysłem na karierę. Tenis to jej życie. Wiąże się więc na dobre i na złe: jako trenerka i żona z Artem (Mike Faist): jednym z pary przyjaciół, z którymi romansowała jako nastolatka.
Przez serię retrospekcji obserwujemy historię relacji między Tashi, Artem, Patrickiem (Josh O’Connor) a tenisem. Wyczynowy sport jest tu kontekstem, katalizatorem, początkiem i końcem całej tej, banalnej w sumie, opowieści.
Każdy ma tu jakąś agendę, swoje niedokończone interesy: z przyjacielem, kochankiem czy pozycją w rankingu. Trzeba wiele energii i koncentracji do walki o wielkiego szlema, zarobienie na rachunki grając w podrzędnych turniejach czy udowodnienie światu, że choć los złamał karierę, nie złamał ducha. A mimo to bohaterowie dodatkowo wikłają się w emocjonalne gierki, jakby mało im było ekscytacji związanej z życiem mniej lub bardziej profesjonalnych graczy.
Czy postaci da się lubić? Nie. Czy są one perfekcyjnie napisane? Cóż, też nie. Czy ich historia jest w jakiś sposób wyjątkowa? Raczej nie odbiega od pewnej celebryckiej średniej.
Dramaty są wielkie, wzruszenia głębokie, kariery większe niż życie a upadki bolesne. Brzmi jak kicz? Troszkę.
Ale jak to się ogląda! Montaż, soundtrack (hipnotyzująca ścieżka Trenta Reznora i Atticusa Rossa), innowacyjne ujęcia podczas decydującego o losach bohaterów meczu, nawiązania do kina artystycznego, kina akcji, ale też do anime, trochę czarnego humoru i sporo erotycznego napięcia.
Guadagnino inspiruje się kinem gatunkowym (filmy sportowe to, jakby na to nie patrzeć często produkcje “klasy B”), eksploatuje je do granic możliwości i przetwarza w swój autorski sposób. Europejski mistrz arthouse’u pokazuje więc, że kino sportowe może być i świetną rozrywką i propozycją dla koneserów. Czapki z głów.
Challengers (2024) reż. Luca Guadagnino 2h11’
Film obejrzałem w kwietniu 2024 w krakowskim Kinie pod Baranami.
Remco Evenepoel kończy sezon w tęczowej koszulce z dziewięcioma zwycięstwami na koncie. Mimo zmienionego terminu mistrzostw świata oraz problemów zdrowotnych, młody Belg jest jednym z najskuteczniejszych kolarskich championów.
“Ranking kolarskich mistrzów świata” to mój wieloletni projekt, w którym śledzę, jak w XXIw radzą sobie zdobywcy tęczowej koszulki w sezonie po zdobyciu tytułu najlepszego szosowca.
Ponieważ zasady rankingu UCI są zmienne, pod uwagę biorę punktację popularnego “CQ Ranking”, zwracam również uwagę na liczbę zwycięstw. Ta, choć niewątpliwie wpływa na zdobyte punkty, zależna jest od specjalizacji kolarza. Więcej wygrywał będzie sprinter, mniej zawodnik z ambicjami w wyścigach etapowych.
Ranking 2020 i 2021 był zaburzony przez lockdowny i zmiany w kolarskim kalendarzu wywołane pandemią COVID-19. W sezonie 2022 co do zasady większość wyścigów odbywała się normalnie. 2023 to kolejne perturbacje: rywalizacja o tęczową koszulkę została zaplanowana na sierpień: między Tourem a Vueltą.”
Po wygraniu wyścigu w Wollongong Remco szybko zakończył sezon 2022. W kolejnym jego celem miało być zwycięstwo w Giro d’Italia.
Do włoskiego touru przygotowywał się zarówno na zgrupowaniach jak i przez kolejne starty. Do początku maja zaliczył 23 dni wyścigowe.
Sezon rozpoczął bardzo solidnie, po przetarciu w argentyńskim San Juan, wygrał klasyfikację generalną UAE Tour. Następnie po niecałym miesiącu podczas Volta a Catalunya zmierzył się z głównym rywalem w walce o różową koszulkę, Primozem Roglicem.
Belg i Słoweniec zaprezentowali w Katalonii imponującą formę, notując rewelacyjne wyniki na kolejnych podjazdach. Obaj wygrali po dwa etapy, ale to Roglic był w klasyfikacji generalnej lepszy o sześć sekund.
Z kolei podczas Liege-Bastogne-Liege Evenepoel miał zmierzyć się z Tadejem Pogacarem. Lider ekipy UAE nieszczęśliwie upadł i doznał kontuzji nadgarstka, w związku z czym Remco zrobił to, co do niego należało: w znakomitym stylu wygrał klasyk nazywany “Staruszką” po raz drugi w karierze.
Do Giro przystąpił w roli faworyta, którą potwierdził podczas otwierającej wyścig czasówki. Podczas 20km próby wyraźnie pokonał wszystkich rywali, wliczając w to rekordzistę w jeździe godzinnej Filippo Gannę. Deszczowa pogoda i panoszący się w peletonie Giro Covid sprawiły, że kolejni kolarze wycofywali się z rywalizacji. Remco słabł z dnia na dzień i choć drugą jazdę indywidualną również wygrał (tym razem jednak o mniej niż sekundę z Geraintem Thomasem), osłabiony wycofał się z rywalizacji.
Jego absencja z pewnością wpłynęła na przebieg “Walki o róż”. Giro d’Italia 2022 zapisało się jako taktyczna rozgrywka między Thomasem a Roglicem, którą Słoweniec rozstrzygnął na swoją korzyść dopiero przedostatniego dnia podczas górskiej jazdy na czas.
Evenepoel wyzdrowiał, odpoczął i wrócił do treningów. Ściganie zrestartował w połowie czerwca podczas Tour de Suisse, gdzie zwyciężył na jednym z etapów i był drugi w klasyfikacji generalnej.
Następnie stanął na starcie mistrzostw swojego kraju. Podczas jazdy indywidualnej na czas przewrócił się. Tytuł wygrał van Aert a Remco dojechał z czwartym rezultatem. Porażkę powetował sobie ze startu wspólnego.
Ponieważ jednak koszulka mistrza świata ma priorytet przed strojem mistrza kraju, póki co nie miał okazji jej zaprezentować. Podczas Clasica San Sebastian, który po finiszu z Pello Bilbao wygrał po raz trzeci w karierze.
Do obrony tytułu przystąpi jako współlider bardzo mocnej reprezentacji Belgii. Trasa w Glasgow jest trudna technicznie i choć brak na niej dużych podjazdów, będzie wymagała od zawodników odwagi, dobrego czytania wyścigu i podejmowania właściwych decyzji podczas krętych rund ulicami miasta.
Czy Evenepoel odnajdzie się w takich warunkach i obroni tytuł czy też przez kolejnych trzynaście (bo za rok walka o tęczową koszulkę wraca do jesiennego terminu) miesięcy będzie czekał na kolejną szansę, dowiemy się już szóstego sierpnia.
Niepełny sezon jako mistrz świata kończy z czwartą, najlepszą liczbą punktów (tyle samo co Alejandro Valverde) i piątą, najlepszą liczbą zwycięstw.
Ranking kolarskich mistrzów świata – edycja 2023
Gdyby jednak oddać mu pełnię sprawiedliwości, należałoby przypisać punkty za hiszpańską Vueltę. Jeśli uwzględniliśmy zeszłoroczną, byłby najlepszym mistrzem świata w XXIw pod względem punktów i czwartym pod względem liczby zwycięstw.
Zdjęcie okładkowe: Remco Evenepoel podczas Giro d’Italia – niezrealizowanego celu sezonu 2023. Fot. Fabio Ferrari/LaPresse, materiały prasowe RCS.