W sytuacji, w której samotna jazda stała się koniecznością, wielu kolarzy tęskni za grupowymi przejażdżkami. Tymczasem #ridesolo może być podyktowane nie przykrymi okolicznościami a osobistym, codziennym wyborem.
Każdy ma swoją rutynę
Od lat jeżdżę w większości sam. Tak jest mi wygodniej i zwyczajnie tak lubię. Mimo stosunkowo elastycznego czasu pracy, przy pełnym etacie wciąż najsensowniej jest mi zrobić trening rano. A rano, jak to rano, każdy ma swoją własną rutynę, swoje sprawy i obowiązki.
Zatem od wtorku do piątku po prostu robię swoje. Zazwyczaj są to jakieś ćwiczenia, a te najlepiej wykonuje się bez towarzystwa.
Od każdej zasady są wyjątki. Zimą czasem na trenażer wsiadam wieczorem. Z kolei latem, gdy dzień jest dłuższy, idę do biura na ósmą, jadę od razu na rowerze “sportowym” (w przeciwieństwie do codziennego przemieszczania się mieszczuchem) a później wracam do domu o zmierzchu.
W weekend, gdy przychodzi pora np. na dłuższą rundę, wolę wybrać się na nią z żoną lub z bliskimi przyjaciółmi, ale i tak przynajmniej jeden z dwóch dni jeżdżę sam.
Sam się tak nie zagniesz?
Żeby nie było wątpliwości. Nie neguję zalet treningu w grupie. Co więcej, jestem świadomy ograniczeń, które daje trening wyłącznie solo.
Jazda ze sprawdzonymi partnerami treningowymi albo gonitwa na popularnej “ustawce” to zawsze dobry bodziec. Nawet mając do perfekcji opanowaną analizę pomiaru mocy, doskonałą znajomość swojego organizmu i świetnie zaplanowaną “rozpiskę” solo warunki gry ustalamy sami ze sobą, ewentualnie z trenerem.
Tymczasem w grupie nie tylko pod presją postawi nas ktoś inny, ale też może zrobić to w momencie, w którym nie czujemy się w pełni komfortowo.
Do tego dochodzą elementy, bez których, zwłaszcza na szosie, trudno sobie poradzić: trening jazdy w peletonie, zmiany, wachlarze, wiele “niepisanych zasad” jak pokazywanie dziur czy sygnalizowanie swoich zachowań i reakcje na innych.
Krótko mówiąc, jest spora szansa, że regularnie jeżdżąc w grupie będziesz lepszym kolarzem. Ale…
Śmierć w oczach
O ile jeszcze przyjacielskie przejażdżki odbywają się zazwyczaj w zgodzie z zasadami rozsądku, o tyle na treningach mających za cel odrobinę rywalizacji, “sprawdzenie nogi” czy wręcz mniej lub bardziej formalne ściganie, ludziom puszczają hamulce. Dosłownie i w przenośni.
Cięcie lewych, “ślepych” zakrętów? Jest. Wyprzedzanie samochodów “na trzeciego”? Proszę bardzo. Sprinty “na tablicę” w pełnym ruchu całą szerokością drogi? Jak najbardziej.
Doliczmy do tego zróżnicowany poziom umiejętności jazdy w grupie, emocje związane z koniecznością udowodnienia kolegom kto rządzi na podwórku, rozkojarzenie np. po całym dniu w pracy i… tak, kraksy na środku drogi nie są niczym niezwykłym.
Możecie powiedzieć, że to taki urok i elementy wpisane w kolarstwo, ja już dawno temu powiedziałem sobie “dziękuję” a ścigam się na oficjalnych zawodach w zamkniętym ruchu.
Rekreacja vs kultura
Popularność kolarstwa może tylko cieszyć. Natomiast za rosnącym entuzjazmem nie nadąża poczucie, że warto czasem trochę się rozejrzeć wokół siebie.
Abstrahując od przepisów ruchu drogowego, pozostaje kwestia kultury i postawienia prawa do spędzania przez siebie czasu w kolarskim peletonie wyżej niż prawa innych rowerzystów lub pieszych do rekreacji czy kierowców do przemieszczania się.
Z jednej strony grupa stu kolarzy wygląda super a jazda w niej jest świetnym przeżyciem, z drugiej poczucie siły pochodzące z tzw. “kupy” (skąd rzeczona siła jak wiadomo się wywodzi) to pole do potencjalnych konfliktów.
I tak, jazda po zmianach 45km/h w słoneczne popołudnie popularną, rekreacyjną ścieżką rowerową to zwykłe chamstwo, którego nie uzasadniają czyjekolwiek potrzeby treningowe czy społeczne.
Nawet w najbardziej liberalnych doktrynach wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiej i warto o tym przy treningach grupowych pamiętać.
Czas dla siebie
W erze, gdy z każdej strony jesteśmy atakowani bodźcami: zalewem informacji, powiadomieniami z mediów społecznościowych, wszechogarniającym szumem, te kilkadziesiąt minut czy kilka godzin spędzonych po prostu na jeździe jest po prostu bezcenne.
Nie będę przywoływał frazesów o obcowaniu z naturą czy żywiołami, bo nie każdy lubi i ma możliwość jeździć w terenie albo po bocznych, mało znanych szosach.
Natomiast już sam fakt skupienia się niemal wyłącznie na fizyczności, zarówno tempie jazdy jak i jej technice i odcięcia się od innych kwestii uważam za bezcenne. Nawet, jeśli w międzyczasie kontroluję parametry, pilnuję tempa czy motywuję się do jazdy na określonej intensywności.
A przecież jazda to nie tylko trening. To także czas, który można po prostu spędzić z własnymi myślami lub po prostu zrelaksować się izolując od bodźców “współczesnego świata”.
Jazda solo to zatem szansa na doskonalenie siebie, zarówno psychiczne jak i fizyczne. I choć nie jest pozbawiona pewnych wad (konieczność dodatkowego zadbania o własne bezpieczeństwo, podejmowanie mniejszych wyzwań w trudnym terenie, wspomniany brak bodźców treningowych), jako taka może być nie tylko stylem jazdy, ale wręcz stylem życia.
Polecam spróbować, nie tylko w czasach epidemii.
Komentarze
Jedna odpowiedź do „Jazda solo to styl życia”
Mam identyczne odczucia. Przez prawie cały czas jeździłem i jeżdżę solo. Wcześniej prowadziłem w PL firmę i miałem czas od 5 do 8 rano, wtedy też jazdy wychodziły mi najlepiej (świeża głowa ważniejsza niż noga) i siłą rzeczy nikt nie miał chęci i czasu na tak wczesne pory (także w weekend). Pokrywa się to też z tym, o czym pisałeś czyli „szum” całego otoczenia. A na rowerze tylko ja i myśli, które chcąc nie chcąc błądziły albo wokół biznesu albo wokół „k..a, kiedy skończą się te interwały?” ;)
Niemniej człowiek jako zwierzę społeczne i czasami ustawki lub zwyczajne „coffee ride’y” dawały również wiele przyjemności. Paradoksalnie, mimo, że kontakty z ludźmi na rowerze utrzymywałem tylko przez pryzmat roweru, to teraz, kiedy wyjechałem za granicę oni bardziej interesują się co u mnie niż „sprawdzeni w boju przyjaciele”.
Podpisuję się „rencoma i nogiemi” pod tym tekstem w 100%.