Znaczenie kawy w kolarskiej kulturze jest niepodważalne. To nie tylko źródło stymulującej kofeiny, ale też chwila przyjemności przed, po lub w trakcie treningu. Poza tym, espresso nieodwołalnie kojarzy się z Włochami a przecież każdy zaangażowany rowers marzy o tym, by być niczym Mario Cipollini.
Po co pić złą kawę, skoro można pić dobrą? O tym, jak zostać kawowym snobem, pardon, koneserem pisałem wiosną. A jak to wygląda w praktyce?
http://instagram.com/p/x2W-MDkcrk/
Sęk w tym, że dostęp do dobrego espresso nie jest łatwy. Sprzęt konieczny do przygotowania kosztuje więcej, niż twój nowy, wymarzony, carbonowy rower. Odpowiednie ziarna dostępne są raptem w kilku, może kilkunastu miejscach w kraju a i lokali, gdzie można napić się jakościowego naparu jest jak na lekarstwo (jeśli już pijam „na mieście” to w Karmie lub gdy jestem w okolicach Espresso Bike). Dobrym pomysłem jest więc zwrócenie oczu ku alternatywie. Na ekspresie ciśnieniowym świat się nie kończy.
http://instagram.com/p/x2W4WikcrY/
Na co dzień korzystam z kawiarki, ostatnio dostałem też w prezencie aeropress. Dzięki tym dwóm urządzeniom nawet, gdy nie mam jakiejś szczególnie dobrej kawy, mogę pić napój o wyraźnie określonym smaku a co więcej, dodać do codzienności odrobinę miłego rytuału. W kawiarce kawa niby robi się sama, ale trzeba jej pilnować, by się nie zagotowała. Staram się też od razu schłodzić czajniczek, żeby przerwać ekstrakcję, gdy tylko pojawią się pierwsze oznaki bulgotania. Aeropress to z kolei nieco więcej zabawy związanej z czasem zaparzania, ilością kawy, wody, mieszaniem i czym tam chcę. Najfajniejsze jest to, że w obu przypadkach mam wpływ na to, co piję a jeśli dodatkowo zadbam o szczegóły (podgrzana filiżanka!), dostaję nie tylko porcję kofeiny i odrobinę cierpkiej goryczy, ale faktyczną chwilę przyjemności.
Żeby nie było, gdy jestem w podróży, na stacji zamawiam latte w tekturowym kubku, którą mocno słodzę i też jest dobrze, ale to temat na inną opowieść ;)