fbpx
Para Biegaczy

Łączę się w bólu z biegaczami

Pewnie już słyszeliście: Polski Związek Lekkiej Atletyki chce wprowadzić licencje dla biegaczy. Oprócz tego chce certyfikować zawody znajdujące się w oficjalnym kalendarzu. Co Wam to przypomina?

Boom na bieganie wielokrotnie przerasta popularność rowerowych imprez masowych. Frekwencja na największych imprezach 8-10 krotnie przekracza tę na zawodach kolarskich. Schodząc niżej, nawet biegowe ?ogórki? mogą się często poszczycić tysiącem startujących w porównaniu z setką na analogicznych imprezach xc. Nic więc dziwnego, że opiekujący się tą dyscypliną właściwy związek sportowy chce nie tylko pod swoje, czułe skrzydła przygarnąć rzeszę amatorów, ale i zmonetyzować modę na jogging.

Idea, by biegacz miał legitymować się jakimś dokumentem wydaje się początkowo idiotyczna. Wszak bieganie to wolność, prawo do nieskrępowanego poruszania się gdzie chce, jak szybko się chce, przy użyciu wyłącznie siły własnych kończyn i wydolności układu krwionośno-oddechowego. To właśnie perspektywa tej wolności rusza sprzed monitorów tysiące korposzczurów, dając im chwilę oddechu powietrza, które nawet, jeśli jest zanieczyszczone, ma jakiekolwiek znamiona czegoś naturalnego.

Tymczasem ktoś: zły związek, biurokraci, leśne dziadki i partyjny beton, chce ich zamknąć w jakiś ramach. No bo kto to widział, certyfikować bieganie. Do tego jeszcze amatorskie (przez duże ?A?). Sprawa staje się głośna na tyle, że nawet przebiła się do mainstreamu trafiając na główne strony portali horyzontalnych. Główny wydźwięk samych artykułów a przede wszystkim komentarzy to oczywiście ?skok na kasę?.

Sytuacja jest znana, my, kolarze, przechodziliśmy przez nią już wielokrotnie. Gdy tylko pojawiły się maratony mtb, Polski Związek Kolarski kilkukrotnie podchodził do tego tematu z pomysłami na włączenie w swoje szeregi amatorów. Dodatkowo powodowało to dyskusję o nierównych szansach ?amatorów? i ?licencjonowanej szlachty?, prawach do nagród, zaszczytów i dekoracji. Biegacze w podobnym tonie polemizują teraz nad uczestnictwem półzawodowych grup Afrykanów, którzy zarabiają na nagrodach ?zabieranych? amatorom na masowych biegach ?o puchar wójta gminy?. Swoją drogą, nagrody w tychże imprezach są na poziomie często nieosiągalnym dla zawodów kolarskich, nie licząc Tour de Pologne i wyścigów pierwszej kategorii UCI.

Tymczasem, jeśli przyjrzeć się propozycji PZLA (która póki co jest wstępnym projektem), wygląda na to, że w przeciwieństwie do PZKol, zabiera się do sprawy z głową. Licencja ma być równoczesnym uczestnictwem w zbiorowej polisie ubezpieczeniowej (kolarz płacą opłatę za przynależność, dodatkowo musi zapłacić za ubezpieczenie, osobiście lub jego klub), trwają też prace nad systemem dodatkowych korzyści (zapewne różnego rodzaju rabatów itp.). To nic innego, jak przejęcie sprawdzonych, ?zachodnich? wzorów, o których pisałem wielokrotnie (np. tu  czy tu), a których PZKol nie jest w stanie od dawna wdrożyć.

Jeśli myślicie ?po co biegaczowi ubezpieczenie?, to wspomnę tylko, że jest to sport mocno kontuzyjny a biegi górskie to konkurencja z grona ekstremalnych. Za byle skręcenie czy naderwanie można już dostać odszkodowanie, które zwróci choćby część kosztów rehabilitacji. Nie wspomnę o tym, że na własne oczy widziałem kilka połamanych rąk, palców czy obojczyków u tych, których fantazja poniosła podczas zbiegania. Krótko mówiąc, z licencji biegacza skorzystałbym niemal w ciemno i żałuję, że tym tropem nie idzie PZKol.

Zdjęcie okładkowe: Ed Jourdon, wikimedia commons, CC BY SA 2.0


Opublikowano

w

przez