fbpx

W poszukiwaniu sympatii

Pięć dni pozostało do powrotu ostatniej ofiary śledztwa w aferze Eufemiano Fuentesa. Alejandro Valverde alias „Piti” alias „Vavl.” Po dwuletniej banicji wraca z podniesionym czołem, twierdząc, że w niczym nie zawinił.

Valverde to niewątpliwie świetny kolarz. Właściwie kompletny: szybki na finiszach, dobrze spisujący się niemal na każdym rodzaju podjazdu, przyzwoicie jeżdżący na czas. Od początku kariery stawiany jako przykład zawodnika o wielkim potencjale i z wieszczoną wspaniałą przyszłością. Gdy w wieku dwudziestu trzech lat wygrywa się etapy wyścigów kategorii HC, zdobywa medal mistrzostw świata i staje na podium wielkiego touru, trudno dziwić się takim oczekiwaniom. Jeśli spojrzeć wstecz, można powiedzieć, że właśnie trzecie miejsce w hiszpańskiej Vuelcie w drugim sezonie startów wśród zawodowców wyrządziło Hiszpanowi sporą krzywdę.

Z podobnym brzemieniem przez lata jeździł Damiano Cunego. Jako młody talent wygrał Giro, ale mając, mimo wszystko, większe predyspozycje do wyścigów klasycznych przez lata nie spełniał oczekiwań jako lider drużyny w trzytygodniowych etapówkach. Cunego ponosił kolejne porażki, ale dobre wyniki w jednodniowych Monumentach częściowo rekompensowały mu frustrację. Dla Valverde zwycięstwa w Walońskiej Strzale i Liege – Bastogne – Liege to było za mało. Siedem lat próbował i w końcu, w 2009r, wygrał Vuelta a Espana. W międzyczasie dał się ponieść panującej w zawodowym peletonie chorobie wyrażającej się obsesyjnym pragnieniem triumfu w Tour de France.

Trudno w tym momencie stwierdzić, czy Valverde został wychowany w kulturze dopingu krwi czy może zdecydował się na podjęcie współpracy z madryckim hematologiem pod wpływem presji i pragnienia wygrania Wielkiej Pętli. Zdecydowana większość jego rywali z początków kariery, z którymi rywalizował jak równy z równym, wpadła na niedozwolonym wspomaganiu lub, zmuszona przez władze do takich praktyk się przyznała. Valverde, długo się bronił, ale parol na niego zagięli Włosi. Trudno wyrokować dlaczego, ale niezłym pomysłem jest ten, że ich największe gwiazdy ucierpiały przy okazji „Operación Puerto”. Tymczasem Valverde, będąc tak samo jak Basso i Scarponi klientem Fuentesa, tymczasem radośnie hasał po szosach całej Europy. Włoscy kontrolerzy zaczaili się więc na niego gdy Tour de France zawitał do ich kraju, pobrali próbkę krwi, wymogli na Hiszpanach (ci wcześniej zamknęli sprawę i uniewinnili swojego czołowego kolarza) udostępnienie materiału zabezpieczonego z laboratorium Fuentesa. Następnie zrobili test DNA by po długiej procedurze przed Trybunałem Arbitrażowym doprowadzić do dyskwalifikacji „Piti” (tak wabił się owczarek niemiecki Valverde i taki kryptonim miał kolarz w notatkach Fuentesa) na dwa lata.

Tu sprawa się zamyka. Valverde odpokutował swoje i powraca. Mając obietnicę kontraktu z ekipą Eusebio Unzue (w międzyczasie zmieniła sponsora z Caisse d’Epargne na Movistar) cały czas trenował utrzymując się w dobrej dyspozycji. Latem zeszłego roku zaczął „sprawdzać nogę” (link do zdjęcia tutaj) podczas imprez amatorskich. Co ciekawe, już wtedy na teamowym rowerze Movistaru. Tak czy inaczej jest gotowy do debiutu w australijskim Tour Down Under, rozpoczynającym UCI World Tour 2012.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dwie kwestie. Pierwsza z nich dotyczy przeszłości. A raczej tego, co z nią zrobiły światowe władze sportu. Ciągnące się postępowanie przed kolejnymi instancjami arbitrażu doprowadziło do sytuacji, gdy, uznany później za winnego zawodnik startował i wpływał na przebieg rywalizacji w najważniejszych imprezach. Odebrano mu zatem miejsca na podium w Liege-Bastogne-Liege, Paryż-Nicea i Wyścigu Dookoła Kraju Basków a także zwycięstwo w Tour de Romandie. W żadnej z tych imprez nie miał pozytywnego wyniku testu dopingowego (tak jak i w całej karierze). Wpływ samej obecności zawodnika takiego jak Valverde na przebieg rywalizacji jest nie do przecenienia. Jak zatem traktować zwycięzców i przegranych? Co może o tym sądzić sam zawodnik?

Okazuje się, że ani UCI ani CAS nie wyciągnęły wniosków ze sprawy Valverde i w podobny sposób prowadzą postępowanie wyjaśniające dotyczące klenbuterolowej wpadki Alberto Contadora. Anihilacja wyników imprez, w których brał udział nieuprawniony do startu zawodnik nie przynosi nic dobrego. Obie te sprawy pokazują niewydolność systemu sportowego arbitrażu i są krzywdzące zarówno dla samego zainteresowanego jak i dla całej dyscypliny.

Wspomniany Contador startując w sezonie 2011 robił wiele, by zyskać przychylność kibiców oraz części peletonu: wystartował w Giro gdzie hojnie dzielił się zwycięstwami etapowymi, z kolei w Tour de France nie mogąc wygrać postanowił zrobić show dla widzów jadąc aktywnie i atakując. Dla odmiany, wracający po zawieszeniu Valverde przyjął inną strategię. Otwarcie mówi, że nie zrobił nic złego. Ivan Basso czy Michele Scarponi będąc w podobnej sytuacji o poprawę wizerunku starali się systematycznie wracając na szczyt sportowych możliwości. Dyskretnie i raczej omijając kontrowersje. Tymczasem Hiszpan robi wokół siebie duże zamieszanie. Biorąc pod uwagę to, jak został potraktowany, może czuć się skrzywdzony, ale, w gruncie rzeczy, sam był sobie winien. Niech więc lepiej wsiada na rower i znów zacznie się ścigać. Ma spore grono wiernych fanów, szkoda, gdyby miał je do siebie zrazić nierozsądnymi uwagami.


Opublikowano

w

, ,

przez