Polskie media kompletnie pomijają połowę rozgrywanego Tour de Ski. Męską połowę. W narciarstwie biegowym na najwyższym poziomie nagrody finansowe są jednakowe dla obu płci. Sama rywalizacja jest wyraźnie odmienna.
Dla nas jednoznacznie ciekawsza i bardziej emocjonująca jest oczywiście walka o zwycięstwo wśród kobiet. Justyna Kowalczyk przeciwko rywalkom z Norwegii z Marit Bjoergen na czele. Podobnie jest w kolarstwie górskim, gdzie mainstreamowe media skupiają się głównie na Mai Włoszczowskiej. Oczywiście trudno wymagać, by karmić widzów wielogodzinnymi relacjami z, co tu ukrywać, nudnawych zawodów. Tyle tylko, że sporty wytrzymałościowe nie muszą, i często nie są nudne.
Biegi narciarskie w ciągu ostatnich dwudziestu lat przeszły niebywałą ewolucję. Monotonne, długodystansowe, indywidualne czasówki zastąpiono biegami ze startu wspólnego, dołożono sprinty, położono nacisk na krótsze dystanse. Były wybitny zawodnik, Norweg Vegard Ulvang spełnił jedno ze swoich marzeń i powołał do życia prestiżową etapówkę, czyli właśnie Tour de Ski. Podobną formę ma od kilku lat także finał Pucharu Świata.
Śledząc tegoroczne TdS jestem pod ogromnym wrażeniem rywalizacji w kategorii mężczyzn. Choć Dario Cologna z dużą przewagą nad rywalami pewnie zmierza po trzecie zwycięstwo w karierze, to co się dzieje za jego plecami jest fascynujące. Szczególnie męskie biegi ze startu wspólnego pokazują, jak mocna i wyrównana jest stawka zawodników. W sytuacji gdy na kilkaset metrów przed metą, pomimo licznych wcześniejszych ataków i rozgrywek taktycznych biegnie sporych rozmiarów peleton, można do końca oczekiwać pasjonującej rywalizacji.
Tymczasem u kobiet… Kilka zdecydowanie najmocniejszych zawodniczek często niemal od początku rozgrywa bieg między sobą, inicjując ucieczkę. Większość grupy nie wytrzymuje już pierwszych prób selekcji.Wyraźna dominacja raptem kilku zawodniczek powoduje, że gdyby nie obecność Polki, można by zapomnieć o szerszej widowni przed telewizorami. Niestety podobnie jest w kobiecym kolarstwie, niemal we wszystkich jego odmianach.
Panie biegające na nartach traktowane są na równi z mężczyznami, jeśli chodzi o finanse. To dobrze. Daje to szansę na rozwój dyscypliny, niezbędny do tego, by więcej chętnych do udziału w zawodach na najwyższym poziomie wyczynu chciało walczyć o laury. Wtedy to, że ataki i finisze, w bezpośrednim porównaniu z mężczyznami wyglądają jak w zwolnionym tempie, traci na znaczeniu. Jeśli jest wielu chętnych do wygrania, sama rywalizacja między nimi robi się ekscytująca. Tempo jazdy czy biegu spada na dalszy plan.
Powodów zrównania płac dla kobiet i mężczyzn przez władze FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska) może być kilka. Wpływ Skandynawów, systemowo wyczulonych na kwestie nierówności społecznych wydaje się być bardzo istotny. Refleksja nad drogami rozwoju dyscypliny, za którą biorą odpowiedzialność wydaje się iść w dobrym kierunku. Dla odmiany rządzący kolarstwem Irlandczyk Pat McQuaid został kilka dni temu nazwany przez australijską zawodniczkę Chloe Hosking „kutasem”, ponieważ UCI nie zgodziła się na uregulowanie przepisami minimalnej pensji dla zawodowych kolarek (co ma miejsce w przypadku zawodowych kolarzy). Trudno się z nią nie zgodzić. O ile bowiem kobiece biegi narciarskie stają się coraz ciekawsze i wyraźnie ruszają w stronę oświeconego światła, o tyle kobiece kolarstwo wydaje się być nadal trzymane w mrokach średniowiecza. I na nic zda się ciężka praca samych zawodniczek, skoro przez rozwiązania systemowe, nikt nie będzie zainteresowany ani nimi samymi a tym bardziej efektami ich zaangażowania.
CDN.