fbpx

Święty Mikołaju, przynieś mi Sponsora!

Kto chce w przyszłym roku być w formie właśnie zaczyna trenować. Kalendarze ogłoszone, można więc budować dyspozycję. Cóż z tego, skoro spora część czołowych zawodników dyscyplin outdoorowych będzie się ścigać wyłącznie „za swoje” niemal bez żadnego wsparcia finansowego.

Sprawa dotyczy szeroko pojętego amatorskiego sportu wyczynowego. Imprezy masowe, prócz tego, że gromadzą na starcie tysiące uczestników, dla których sam udział jest przygodą, zachęcają także do podnoszenia umiejętności i kwalifikacji. Pojawiają się specjaliści, kształtuje się czołówka. Dla kilku procent granica między sportem a rekreacją jest wyraźnie nakreślona i wiedzą, po której stronie się znajdują. Setki godzin treningów przed każdym sezonem, tysiące złotych wydanych na sprzęt, odżywki, zgrupowania. Później dochodzą dojazdy na zawody, noclegi, dieta. wpisowe… Obojętne, czy jesteś kolarzem, biegaczem czy AeRowcem, ładujesz w to, by być amatorem przez duże „A”, kupę kasy.

Bart Brentjens w krótkim wywiadzie  zwrócił uwagę, że kolarze-amatorzy próbują robić to wszystko co kolarze-zawodowcy. Trenują, jedzą, regenerują się, dobierają sprzęt i tak dalej. To prawda. Przegrywają, bo nie mają tyle czasu na ćwiczenia, odpoczynek, brakuje im lat doświadczenia a często podstaw, jakie profesjonalista zyskuje w wieku juniorskim. Tracą w jeszcze jednym elemencie. Sponsorzy. Filantropi. Mecenasi. Płacą za to, by ktoś inny mógł jeździć, biegać, skakać, pływać. Tyle, że ostatnio jakby mniej. A tym, którzy są mniej profesjonalni w swoich działaniach – w ogóle.

Powiedzmy sobie szczerze, reklamowanie firmy, która nie jest działalnością gospodarczą ojca kolegi w zamian za „wpisowe i koszulkę” dla kogoś, kto całe życie poświęca na trening jest upokarzające. Przypomina się w tym miejscu facebookowa akcja sfrustrowanych, młodych projektantów: „Jestem ilustratorem ? zrobię grafikę za bułkę„. Ok, każde wsparcie jest ważne, ale niejeden klub ma sponsora tytularnego, który płaci 5000 (pięć tysięcy) złotych rocznie. I nie jest to lokalny zakład masarski, lakiernik czy piekarnia, która wspiera zawodnika ze swojej gminy, lecz ogólnopolska marka lub nawet światowy koncern łożący na grupę sportową z ambicjami. Trudno się dziwić zniechęceniu zawodników, których pasja wbrew pozorom nie jest kosztowna, zwłaszcza w porównaniu z piłką nożną, rajdami samochodowymi czy skokami na spadochronach a którzy nie mogą mieć zagwarantowanych godziwych warunków.

Popatrzmy jednak na sprawę z drugiej strony. Mamy kryzys i nawet bogatych może nie być stać na filantropię. A nawet jeśli mieliby ochotę, to w pierwszej kolejności można wymienić przynajmniej dziesięć innych, lepszych i bardziej wartościowych celów niż wspieranie, zdrowych, dorosłych i często zarabiających powyżej średniej krajowej ludzi, którzy chcą realizować swoje fanaberie.

Niestety sport wyczynowy to biznes. Potrzebny jest zwrot. Nie musi być przekładalny stricte na sprzedaż, może  również budować pozytywny wizerunek sponsora. A w zdecydowanej większości przypadków tak nie jest. Być może jesteś jednym najlepszych sportowców w swojej specjalności, jednak sama obecność na zawodach, nawet poparta znakomitymi wynikami nie wystarczy. Jeśli chcesz się odwdzięczyć swojemu darczyńcy, musisz sprzedać ludziom swoją historię. Zrobić event, zaangażować się, dołożyć coś ekstra.

Było wiele projektów, kosztujących spore pieniądze i angażujących wiele osób, które się nie sprawdziły. Było, minęło, nikt nie pamięta. Projektów amatorskich, półzawodowych lub, pozornie, w pełni profesjonalnych. Nudny PR, standardowy zestaw czynności marketingowych, bazowanie tylko na wynikach zawodników i obecności w mediach branżowych. To na nic. Zwrot jest wtedy tylko hipotetyczny, ponieważ przekaz trafia niemal wyłącznie do wąskiej grupy zainteresowanych. Trudno więc się dziwić, gdy potencjalny sponsor woli wesprzeć lokalną drużynę trampkarzy (ach ci przeklęci piłkarze, którzy zabierają nam kasę), gdzie ma przynajmniej gwarancję, że część dzieciaków zobaczy coś więcej niż ławkę przed blokiem i w ten sposób „wyjdzie na ludzi”, niż grupkę zapaleńców, od których w ostatecznym rozrachunku nie dostanie nic poza kolejnym roszczeniem „daj”.

Przed biegiem na Kasprowy słyszałem przypadkiem, gdy jedna z czołowych zawodniczek biegów górskich żaliła się, że media o niej nie piszą. Za to o jej rywalce niemal non stop, mimo, że ta jest zazwyczaj od niej słabsza. Cóż, po prostu ta słabsza dostarcza mediom ciekawy content. Może nie porywający, ale sensownie przygotowany, ze zdjęciami i napisany po polsku, do tego bez wyczuwalnego na kilometr sztucznego zadęcia. Znakomitych klubów lub zawodników indywidualnych, którzy nie radzą sobie w świecie wciąż ewoluujących mediów jest wielu. Biegacze, kolarze, triatloniści. Tych, którzy dobrze się promują, policzyć można na palcach jednej ręki.

Zanim zaczniesz szukać sponsora, zapytaj znajomych z pracy, czy słyszeli kiedyś o mistrzu polski dyscypliny, którą z takim zapałem uprawiasz. I czy w ogóle rozróżniają maraton od downhillu („aaa… to takie jeżdżenie po górkach”) lub bieg górski od „Biegnij Warszawo” („to ci co blokują pół miasta”).


Opublikowano

w

,

przez