Z czym mi się kojarzy downhill? Lata ’90, koledzy zafascynowani „bujanymi rowerami” przesiadają się na nie z niechęci do podjeżdżania. Wzajemne hejterzenie: ogolonych nóg krosiarzy i śmierdzących, z rzadka pranych zbroi zjazdowców. Dyscyplina, którą wypchnąłem ze świadomości wróciła do niej dzięki tegorocznym mistrzostwom świata.
Zanim tysiąc słów, obraz, który je zastępuje. Proszę Państwa: Brytyjczyk Danny Hart jedzie po tęczową koszulkę w Champery:
Szczerze mówiąc: padłem. „Mistrzostwo świata” to niewystarczające określenie. Najwyższej klasy kunszt, brawura, opanowanie i szczypta szaleństwa. Dwudziestoletni wirtuoz roweru, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie doceniony przez szerszą publiczność. Rowerowy zjazd nie jest dyscypliną olimpijską i będąc przedstawicielem „sportów ekstremalnych” traktowany jest jak zajęcie specjalnej troski. Określenia w rodzaju „szalony”, „zabawa”, „zjazd z górki” są na porządku dziennym. Od czasu, gdy Eurosport nie transmituje Pucharu Świata mtb, downhill pojawia się czasami w wiadomościach sportowych jako zapchajdziura, na przemian z psem na nartach wodnych lub mistrzostwami świata w noszeniu węgla.
Dlatego jestem wdzięczny znajomym, którzy zawirusowali facebooka linkiem do mistrzowskiego przejazdu Harta. Czasem dobrze rozejrzeć się wokół i wyjść z niszy swoich zainteresowań. W ten sposób można dostrzec coś wyjątkowego.
Co jeszcze? Ach tak, klip z MŚ koniecznie zobaczcie z dźwiękiem. Czterominutowy, radosny i ekstatyczny komentarz dwóch dziennikarzy również otwiera oczy na inny świat. Przy nich nasze „Leeeć Adam, leeeeć!” brzmi jak rachityczne kwękanie stetryczałego starca.