Pierwsze wspomnienia sięgają Wyścigu Pokoju i Igrzysk Olimpijskich w Seulu. Wkrótce potem zaczął się szaleńczy wyścig chemicznych zbrojeń. Teraz zastanawiam się, czy kolarstwo, które mnie wówczas zafascynowało, istniało naprawdę.
Na początku mały disclaimer. Z euforią trzeba poczekać do mniej więcej połowy października. Wtedy wszystko będzie jasne. Czy, kto, co i ile. Wziął. Tego nauczyła nas najświeższa historia, w której zwycięstwa wielkich tourów wygrywa i przegrywa się w laboratorium lub sądzie. Skoro jednak kolarze z tempem jazdy wrócili do czasów Fignona i Lemonda, czyli do ostatniego momentu przed gwałtownym przyspieszeniem, trzeba inaczej spojrzeć na sponiewieraną skandalami dyscyplinę.
Pierwsze zdziwienie przyszło na Luz Ardiden. Przecierałem oczy ze zdumienia nie dlatego, że Andy Schleck ze swymi super-przybocznymi nie zniszczył rywali. Wraz z herosami, którzy w ostatnich latach kreowali oblicze wyścigów etapowych wjechali Thomas Voeckler, Pierre Roland i Jelle Vanendert. Kto? Jakim prawem? Co oni tam robili? Później było jeszcze ciekawiej. Voeckler do ostatniego górskiego etapu bronił żółtej koszulki a Rolland uciekł Contadorowi na Alpe d?Huez. Nie, nie został puszczony w prezencie przez sześciokrotnego zwycięzcę wielkich tourów. Po prostu mu odjechał, bo ten był najzwyczajniej w świecie śmiertelnie ujechany. Tak samo jak Andy i Frank Schleck, Samuel Sanchez oraz Cadel Evans, którzy przez kilka dni toczyli zacięty bój na alpejskich przełęczach.
Indurain, Ullrich czy Armstrong byli górami mięśni pędzącymi po tych samych szosach bez większego wysiłku, na mecie co najwyżej lekko spoceni. Pantani w koszmarnych warunkach wykonał cudowny rajd przez góry by pognębić rywali ustawiając całą klasyfikację. W tym roku Andy Schleck i Alberto Contador spróbowali tego samego. Wycieniowani do granic możliwości ? wysoki Luksemburczyk ma sylwetkę ?klasycznego górala? choć powoli zbliża się bardziej do skoczka narciarskiego, niż wzorca z Sevres ostatnich 20 lat, szczupłego, ale atletycznego Pantaniego. Na cudownym, wręcz magicznym sprzęcie ? rower ?Pirata? sprzed 13 sezonów zapewne znalazłby się w ogonie współczesnych szosówek ze średniej półki jako nienadający się do jazdy. Obstawieni zdobyczami współczesnej nauki i elektroniki optymalizującej trening, pozycję, dietę, regenerację. Na metach alpejskich etapów po ponad dwóch tygodniach ścigania wyglądali jak zwłoki. I nie zyskali zbyt wiele czasu nad rywalami, mimo heroicznych wysiłków i spektakularnych (choć w opinii niektórych komentatorów ciągle zbyt rachitycznych) ataków i rozbicia peletonu w strzępy.
Czasy, gdy pretendent do wygrania Paryż ? Roubaix radośnie hasa na najcięższych wzniesieniach kasując ucieczki teoretycznie świetnych wspinaczy minęły. Na l?Alpe d?Huez Contador, Evans i Schleck wjeżdżali w tempie Lemonda i Fignona z 1989r oraz? rekordzisty wśród amatorów z 2005r. Wspomniany pretendent, George Hincapie był na mecie 17 minut później. Zmęczony gregario, którego praca tym razem nie przyniosła efektów. Takie ściganie jest kompletnie inne niż to, które można było oglądać przez ostatnie 20 lat. Nie jest wcale mniej fascynujące. Jestem absolutnie na tak, ponieważ jest prawdziwsze.
Można pytać, dlaczego ?stracone pokolenie?, od Induraina po Landisa robiło to, co robiło? Wulgarnie cytując współczesnego pop-klasyka (Gregory House): ?A dlaczego pies sam liże się po genitaliach? Bo może!?. Zaawansowany koks stał się bardziej dostępny. Testów nie było lub były nieskuteczne. Pojawiały się nowe, coraz bardziej efektywne substancje i metody. Zestaw: EPO, Hormon Wzrostu i Testosteron był świętą trójcą zawodowców, tyle, że z każdym sezonem w coraz nowocześniejszym wydaniu. Dodatkowo, po upadku żelaznej kurtyny kolarze z NRD i ZSRR do zawodowego kolarstwa, które kulturowo posiada ciągoty do wspomagania wprowadzili swoje metody, oparte na planowym, systemowym i nielegalnym poprawianiu możliwości ludzkiego organizmu. Niektórzy szli na całość, inni, w trosce o zdrowie i życie kolarzy organizowali instytucjonalny doping by nie wypaść z gry. Ci, którzy byli poza układem nie mieli szans ani na wynik ani na pieniądze ani nawet na możliwość spokojnej jazdy na własną rękę.
Takiego kolarstwa jak w tegorocznym Tourze trzeba się będzie uczyć od nowa. Uczyć sytuacji, gdzie zawodnik jest bardziej człowiekiem i nawet, gdy ma słuchawkę w uchu a dyrektor sportowy mówi mu ?jedź? on nie jedzie, bo zwyczajnie nie ma siły. Takiego, gdzie niepokonany dominator może mieć słabszy dzień. Wreszcie takiego, gdzie szanse są bardziej wyrównane a dobrze zapowiadający się zawodnik by wygrać musi mieć wybitny talent a nagły wyskok formy zależy od zbiegu wielu czynników a nie nawiązaniu współpracy z dobrym hematologiem. Teraz nikt nie fruwa, wszyscy atakują wszystkich i męczą się jak ludzie. Żegnajcie Pantani, Riisie, Armstrongu. Jesteście częścią historii. Znakiem czasów, które, miejmy nadzieję, odchodzą.