fbpx

Jak (nie) wbiegłem na Pilsko

Biegi górskie są fajne. Biegi górskie są, powiedzmy, modne. Biegi górskie są tanie. Trudno mi pomyśleć o dyscyplinie, która ma tak wyraźną przewagę zalet nad wadami.

Zaczęło się od kilku wycieczek ze znajomymi, podczas których skróciliśmy czas sugerowany przez PTTK do 1/3. Później przyszła przerwa od roweru i chęć powrotu do jakiejkolwiek aktywności. Jak zawsze w takich sytuacjach pojawił się pomysł startu w maratonie. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że tłuczenie przez trzy godziny po asfalcie nie jest dla mnie. Najzwyczajniej w świecie nie chcę być biegaczem. Treningowe przebiegnięcie dziesięciu kilometrów satysfakcjonuje mnie zupełnie. Nie chcę szybciej. Niczego to nie zmieni, nie sprawi że poczuję się lepiej, co najwyżej wydam trochę na ortopedę przy okazji kolejnej regeneracji kolan.

Góry to co innego. Smak i zapach błota pod stopami, panorama ze szczytu, las po drodze. A do tego wysiłek, który powoduje, że każdy z bodźców percypuje się o wiele mocniej. Rok temu przez trzy miesiące poświęcałem około ośmiu godzin tygodniowo na treningi biegowe oraz ogólnorozwojowe aby zmieścić się w wymyślonym limicie jednej godziny podczas Biegu na Pilsko. Na linii startu atmosfera była zbliżona do tej, którą pamiętam z maratonów mtb w czasach, gdy głównym tematem rozmów rowerowych freaków była rywalizacja Armstronga z Ullrichem oraz wyższość widelców SID nad widelcami Mars (kiedy to było…).

Ściana deszczu, na szczycie trzy stopnie i mgła. Na zegarku 59 minut ze sporym hakiem, ale w wyimaginowanym limicie się zmieściłem zajmując miejsce całkiem godne jak na „nie-biegacza”. W tym roku nie trenowałem. Więcej czasu spędzam na rowerze, ale Pilsko skusiło mnie jeszcze raz. Tym razem nie byłem przygotowany, więc w pewnym momencie dość mocno mnie odcięło, część dystansu pokonałem marszem by na szczycie znaleźć się dziesięć minut spóźniony w stosunku do wcześniejszego wyniku. Bieg górski alpejski charakteryzuje się jednym: nie ma kiedy odpuścić. A nawet jeśli jest kiedy, to nie wolno sobie na to pozwolić. Godzinny wysiłek to obciążenie, które może doprowadzić organizm do jego limitów. Jeśli jednak zwolnisz pół kroku, odpuścisz, żeby bolało trochę mniej tracisz czas i miejsca. Za to, jeśli tylko doczołgasz się do mety, dostaniesz medal za uczestnictwo. Ot, urok amatorskiej rekreacji.

A później, gdy przychodzi chwila relaksu, YouTube „sam” podpowiada filmy z zawodów Sky Runner. Więc pojawiają się pomysły: a może by tak się przygotować. Jak nie Pilsko, to Kasprowy. Jak nie Kasprowy, to coś w Gorcach. A kiedyś… kiedyś Andora. Tyle tylko, że aby cokolwiek osiągnąć albo chociaż oszczędzić trochę zdrowia i móc w pełni czerpać satysfakcję z pracy organizmu biegnącego pod górę, trzeba zacząć biegać szybko. A aby biegać szybko, trzeba określoną ilość godzin tłuc nogami o asfalt. Żmudne to, oj żmudne.

Mój ulubiony film z zawodów w biegach górskich. Fantazja z gatunku „być może kiedyś tam dotrę”


Opublikowano

w

,

przez