fbpx

Pedałujący patriarchat

Agnieszka Radwańska zarobiła za wygraną w Dubaju więcej niż Roger Federer. Pula nagród w biegowym Tour de Ski była taka sama dla kobiet i dla mężczyzn. Sport wyczynowy był przez wiele lat ostoją konserwatyzmu, ale jak widać sytuacja ta się zmienia. Nie w kolarstwie. Tam kobiety ? zawodowcy nie mają nawet regulowanej przepisami pensji minimalnej.

"Kolarstwo", print z 1887r prezentujący społecznie akceptowalną pozycję i strój rowerowy dla kobiety.
„Kolarstwo”, print z 1887r prezentujący społecznie akceptowalną pozycję i strój rowerowy dla kobiety. ?Wikimedia commons, domena publiczna

Federer z Dubaju realnie wywiózł więcej pieniędzy niż Krakowianka. Nic w tym dziwnego, dostał wyższe „startowe”, ponieważ jest zawodnikiem zdecydowanie większego formatu niż nasza tenisistka, żywą legendą tego sportu. Nominalnie wygrana w turnieju była jednak wyższa dla kobiety. Zrównywanie praw zawodników i zawodniczek w większości dyscyplin postępuje. Ostoją patriarchalnego konserwatyzmu pozostaje kolarstwo.

Na przełomie roku jedna z kolarek, młoda Australijka Chloe Hosking wprost nazwała prezydenta Międzynarodowej Unii Kolarskiej ?kutasem?. Pat McQuaid sprzeciwia się bowiem zapisaniu w przepisach minimalnej pensji dla kobiet jeżdżących w grupach zawodowych, choćby w wysokości takiej, jaką dostaje pierwszoroczny profesjonalista-mężczyzna (24tyś Euro rocznie).

Argumentem za tym, że paniom nie należą się tego typu prawa jest ? według McQuaida ? niski poziom kobiecego kolarstwa. Obiektywnie rzecz ujmując ma on rację. Panie jeżdżą wolniej, ściga się ich niewiele a tych reprezentujących realnie wysoki poziom jest jeszcze mniej. Pytanie, czy nie dzieje się tak przypadkiem z powodu tego, że zwyczajnie nie mają się za co startować, trenować, po prostu żyć jak zawodowcy?

Kolarstwo w wydaniu żeńskim praktycznie nie istnieje w mediach. Przykładem jest choćby niedawne otwarcie sezonu w Belgii gdzie rozegrano również wyścigi pań (w Omloop Het Nieuwsbald wygrała Holenderka Loes Gunnewijk z kobiecej sekcji grupy Green Edge) a media potraktowały sprawę po macoszemu. Za dwa dni wystartuje kobiecy, szosowy Puchar Świata. Założę się, że w przeciwieństwie do nudnych i relacjonowanych wyłącznie ze względu na pieniądze imprez w Dubaju, Omanie czy Chinach, pojawią się o nim wyłącznie krótkie notki.

Na polskim podwórku jest nieco inaczej. Dyscyplina kojarzona jest z Tour de Pologne i Mają Włoszczowską. Nasza medalistka olimpijska przez pewien czas była podobno najlepiej zarabiającą osobą w rodzimym kolarstwie w ogóle. Ba, mamy dwie grupy zawodowe zbudowane de facto wokół pań. Również na szosie, za sprawą Pauliny Brzeźnej i Sylwii Kapusty jest całkiem nieźle. Tyle, że to przypadek, który obrazuje raczej mizerną kondycję kolarstwa w kraju w ogóle (to, że Włoszczowska zarabiała najwięcej, wcale nie znaczy, że obiektywnie było to jakoś szczególnie dużo!). Systemowo i finansowo całość leży i kwiczy, po prostu trafiliśmy na kilka niezwykle zdolnych i pracowitych pań.

Co jest szczególnie przykre, to fakt, że ich zaangażowanie i wyniki nie są w żaden sposób wykorzystywane. Po srebrnym medalu w Pekinie grupa Włoszczowskiej straciła sponsora, dobre wyniki Mai i jej koleżanek oraz rywalek nie poprawiają sytuacji Polskiego Związku Kolarskiego (sponsorem tytularnym jest mecenas od wielu lat zaangażowany we wspieranie kolarstwa, nie pozyskano nowych). Na imprezach wyczynowych z braku frekwencji stałą praktyką jest łączenie kategorii juniorek i elity a na masowych problemem bywa zapełnienie podium (tak tak, często do zdobycia medalu na maratonie mtb wystarcza samo jego ukończenie).

A propos wykorzystywania, nasuwa się jeszcze jedna myśl. Branża rowerowa, choć niechętnie panie promuje i jeszcze mniej chętnie im płaci, z drugiej strony z lubością na nich zarabia. Dedykowany sprzęt, niemal obowiązkowo w pastelowym różu w kwiatki wypełnia marketingową niszę. Dodatkowo reklamy, nawet globalnych marek, często sięgają po model ?sex sells? zbliżając się do poziomu znanego z kalendarzy obecnych w serwisach samochodowych lub hurtowniach materiałów budowlanych. Przy okazji kalendarzy warto jeszcze wspomnieć o wydarzeniu ostatnich kilku zim, czyli Cyclepassion, rowerowym odpowiedniku słynnego „kalendarza Pirelli”. Dzięki niemu kolarki są obecne w mediach w porównywalnym stopniu co przez cały sezon dzięki swoim wynikom sportowym.

Na koniec mogę jeszcze dodać, że nawet okołolewicowe środowiska bojowników o prawa rowerzystów w mieście chętnie sięgają po ładne dziewczyny w ramach promocji ?cycle chic? jako jednego z pierwszych argumentów za tym, że dwa kółka mimo wszystko są fajne. Nie wiem, czy ma to działać na urzędników czy zamkniętych w blaszanych, klimatyzowanych puszkach samochodziarzy, ale świetnie wpisuje się w opisywany trend.

Wydawałoby się, że rower to taka sympatyczna eko-zabawa. Tymczasem, choć kolarstwo wkrótce po swoim powstaniu stało się jednym z wyrazów emancypacji, obecnie znów jest ostoją konserwatyzmu. A nawet patriarchatu.

Tekst pierwotnie opublikowany w portalu natemat.pl 8.03.2012


Opublikowano

w

, ,

przez