fbpx

O pechu

W sporcie coś takiego jak „pech” praktycznie nie istnieje. Spośród licznych przypadków kończących się wycofaniem z rywalizacji na skutek kontuzji czy defektu sprzętu tylko nieliczny odsetek to te, gdzie można mówić o czynniku losowym…

Tym razem będzie mniej komentowania a więcej doświadczeń własnych. W końcu to blog ;)

Ścigając się w zawodach xc i maratonach mtb, procent imprez, których nie kończyłem (lub kończyłem na szarym końcu, ponieważ droga po trasie była najkrótszą drogą na metę) był bardzo wysoki. Cóż, powodów było wiele. Permanentnie niedoinwestowany sprzęt, stawanie na starcie nie będąc należycie wypoczętym, podobnie jak przystępowanie do kluczowych treningów. Równocześnie poprzeczka postawiona dość wysoko a przynajmniej ranga imprez i cele oszacowane wyżej niż wynikające z realiów możliwości. W związku z tym wyników, które satysfakcjonowały mnie samego było stosunkowo niewiele. Raptem kilka dni w roku, choć wyniki badań czy rezultaty z treningów sugerowałyby coś innego. A do tego „pech”.

Defekty, nagłe spadki formy, pozornie losowe przypadki, które nie powinny mieć miejsca. Oczywiście zdarzało się, że ingerowała siła wyższa, ale w odsetku jak najbardziej standardowym. Jeden z przypadków widoczny jest na zdjęciu, gdy będąc dobrze przygotowanym fizycznie i sprzętowo, jadąc dobry wyścig i walcząc w czołówce wypadłem z rywalizacji przecinając oponę w miejscu, gdzie nie powinno się to zdarzyć (przy okazji, jeśli poczuwasz się do autorstwa tej fotografii, którą wyciągnąłem z prywatnego archiwum i nie chcesz, aby się tu znajdowała, proszę o kontakt).

Zawodnicy w różnych dyscyplinach sportu kończą rywalizację na skutek defektów lub kontuzji. Często eksponowanym gwiazdom przytrafiają się sytuacje kuriozalne, bywa też, że również niebezpieczne dla zdrowia, kończące się poważnym urazem. Mało kto łapiąc gumę na zjeździe powie: pojechałem za szybko, źle wybrałem tor jazdy. Mój błąd. Podobnie z upadkiem: ryzykowałem, przesadziłem z prędkością, liczyłem że się uda. Gdyby się udało, byłby sukces. Nie udało się, jest stracony wyścig, szwy, gips…

Szczególnie dobrze widać to w rajdach samochodowych, gdzie wykorzystuje się każdy centymetr nie tylko drogi, ale i pobocza. Awarie eliminujące najlepszych (bo ci nieco słabsi często po prostu są niedoinwestowani i mają nadzieję, ale tylko nadzieję a nie pewność, że jest ok i wytrzyma) to pokłosie błędów. A nie pecha. Wypadnięcie z trasy to efekt błędu nie na konkretnym zakręcie a dwa lub trzy wcześniej (tak samo jak w narciarstwie alpejskim), defekt na dojazdówce to ostatnie tchnienie części nadwerężonej przez zbyt głębokie cięcie zakrętów OEs wcześniej. Przegrzanie to skutek trawy zatykającej odpowiedni wlot powietrza (no skąd ona się tam wzięła?).

Wracając do kolarstwa. W poszukiwaniu cennych sekund albo po prostu podnosząc morale, stosuje się części, które nie nadają się do ścigania. A jeśli się nadają, to nie są poddawane wystarczająco częstej kontroli. Walcząc o zdobycie minimalnej przewagi lub nie powiększenie start jedzie się na limicie, którego wybrane elementy (sprzętu lub człowieka) mogą zwyczajnie nie wytrzymać… Im większy poziom wyczynu tym bardziej liczą się szczegóły (warto przeczytać tekst na cyclingnews o rowerze Alberto Contadora). Będąc nieprzygotowanym w 100% lub minimalnie słabszym, próbuje się nadrobić braki w inny sposób. Zazwyczaj jadąc ponad stan i ryzykując. A nuż się uda.

W tegorocznym Tour de France wypadków jest wiele. Jak to ma jednak miejsce zazwyczaj, ci najmocniejsi nie są dotykani przez „pecha”. Bracia Schleck jadą bez obrażeń. Ivan Basso, który zaimponował formą na Luz Ardiden również uniknął przykrości w pierwszej, nerwowej fazie wyścigu, podobnie jak jego super-gregario, Sylwester Szmyd. Cadel Evans, który do tej pory często plątał się w wiele przykrych sytuacji, jedzie nie dość, że bez przeszkód, ale też pomaga szczęściu jak może. Jego drużyna często dyktuje tempo w końcówkach etapów, czego sens poddawany jest w wątpliwość. Tymczasem dzięki temu Australijczyk nie leżał w kraksie i nad większością rywali nadrobił przynajmniej minutę. Widać musi być mocny a jego koledzy o tym wiedzą i mu ufają, skoro są w stanie dzień w dzień zaginać się dla niego, choć przecież nie walczy ze sprinterami w końcówkach. Pamiętacie Armstronga i to jak jeździła ekipa US Postal? Gdy był u szczytu formy nie doświadczał kłopotów, chyba, że podczas drużynowej jazdy na czas, gdy pojawiała się presja prestiżowej porażki. Poważny błąd popełnił dopiero, gdy był już wyraźnie słabszy fizycznie i zaplątał się w kraksę na wyścigu w Algarve łamiąc sobie obojczyk. Gdy był najsilniejszy, był niemal nietykalny.

Alberto Contador to nieco inna historia, ponieważ Hiszpan będąc w super formie, nie stosuje się do zasad dbania o pozycję w grupie i zdarza się, że gubi czas na pozornie łatwych etapach. W Tourze 2011 jest to widoczne szczególnie, bo mając za sobą mordercze Giro di Italia raczej szuka optymalnej formy niż ją od początku prezentuje. Stąd też błędy, upadki, kontuzja, czyli przypadki, które trafiają nie murowanych faworytów a raczej pretendentów. Wiggins, Van Den Broeck, Vinokourow, Gesink, których spotkało wiele przykrości to właśnie pretendenci. By dorównać stuprocentowym faworytom musieli coś zaryzykować. Nie udało się. Pech to?


Opublikowano

w

,

przez